Pokazywanie postów oznaczonych etykietą misie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą misie. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 25 października 2012

Proszę Państwa, oto Miś...

    Uffff....No jestem nareszcie!! Jak ja się za Wami stęskniłam!! Powracam nieśmiało i powolutku, pełna obaw, że może już zapomniałyście kim jest Amanoo... Poza tym od początku zaczynam naukę szycia i idzie mi baaardzo mozolnie, bo przecież szwaczką jestem domorosłą i niewprawną, a od lipca zapomniałam dużo z tego, co wcześniej zdążyłam się nauczyć metodą moich własnych prób i błędów. 
    Ten Miś marzył mi się od dawna i choć wielu z Was wyda się łatwy do zrobienia, to ja napociłam się nad nim nieludzko. Łapki przyszywałam ze cztery razy, tyleż samo kroiłam i szyłam mu nowe uszy. Dodam do tego, że  po kilkumiesięcznej przerwie od maszyny do szycia, nożyczek i igły moje paluszki zeszlachetniały i wydelikatniały :P, tak że po wczorajszej walce z ręcznym przytwierdzaniem kończyn do misiowego tułowia jestem cała skłuta, zakrwawiona* i opuchnięta :D Co najmniej jakbym stoczyła walkę z ziejącym ogniem jeżozwierzem, a nie miły wieczór w towarzystwie aksamitnego Miśka.
     Aksamitny gagatek w sobotę powędruje do pewnego małego brzdąca, który póki co wszystko co złapie natychmiast pakuje do buzi i ślini. Mam nadzieję, że mój długonogi i długoręki mięciutki Miś będzie w tej sytuacji jak znalazł. Karol będzie mógł go tarmosić i przeżuwać do woli ;)
    No to tyle na dzisiaj, przy pierwszej wizycie po tak długiej przerwie nie wypada być zbyt gadatliwym ;)
       Życzę Wam miłego mglisto-przytulnego poranka i do zobaczenia :)




* Z tą krwią lejącą się strumieniami przesadziłam, ale chciałam, żeby było bardziej dramatycznie ;) 

wtorek, 29 maja 2012

Wymianka

   Zbierałam się do pisania już od piątku, ale mycie okien, pranie firanek, szorowanie piekarnika i inne podobnie pasjonujące sprawy pochłonęły mnie bez reszty. Szczęściem w niedzielę załapałam się jeszcze na ładną pogodę i udało się wybrać na długą wędrówkę w kierunku Wyspy Opatowickiej. Nie pamiętam czy Wam wspominałam o moim wiekopomnym odkryciu dotyczącym tejże wyspy? Otóż po mojej przeprowadzce do ciasnego, ale własnego domku spacer w tamte okolice jawił mi się jako wielka wyprawa, ponieważ najpierw musiałam dojechać w pobliże wyspy, no a potem już wiadomo łazikowanie i znowu powrót autem. Po kilku takich wypadach zaczęły nas gnębić podejrzenia, że coś tu nie gra, jakieś niejasne przeczucie, że chyba ktoś tu próbuje nas zrobić w balona. Okazało się, że my sami tacy sprytni byliśmy, bo mieszkamy ni mniej ni więcej tylko na przeciwko wyspy, z tym że widok po drodze przesłania nam kilka zagajników :D Od tamtej pory wydeptujemy ścieżki na wyspę albo wzdłuż Odry w kierunku zoo. Niestety w czerwcu przejście na wyspę będzie zamknięte z powodu remontu, ale wzdłuż rzeki nadal będzie można spacerować, grillować i się opalać. To tyle  tytułem wyjaśnienia dlaczego dopiero dzisiaj chwalę się TAKIMI ŚLICZNOŚCIAMI!!! 
       Daty nie trzymają się mojej głowy i poczucie czasu też mam podobno swoje własne (tak przynajmniej twierdzi Jeden Taki ;), niemniej jednak, około kwietnia (?) umówiłam się z Jolutką na wymiankę. Jola upatrzyła sobie tildowego ślimaczka, a mnie dała tyle opcji do wyboru, że prawie oszalałam i bombardowałam jej skrzynkę mailami , że to chce, albo nie, tamto. W końcu mój wybór padł na album..., ale Jola do albumu się wcale a wcale nie ograniczyła i kiedy zaraz po wyjściu z poczty z niecierpliwością kluczykiem rozcinałam taśmy zabezpieczające moim oczom ukazały się takie oto majstersztyki.
   Śliczna karteczka - Jola połączyła papier i bawełnianą koronkę. Zerknijcie proszę o tu, a zobaczycie to cudeńko w pełnej krasie.



   Jeszcze nie zdążyłam się nazachwycać a tu kolejne cudo!! Ramka na zdjęcie z pięknymi trójwymiarowymi liśćmi bluszczu, perełkami i papierowymi falbaneczkami. Do tego kwiatuszki i morze turkusu, czyli wszystko tak jak kocham.


   To były kompletnie niespodziewane niespodzianki (dziękuję Ci pięknie Jolu, żebyś Ty mnie widziała jak walczyłam kluczykiem z taśmą, żeby czym prędzej dostać się do środka, hihi), natomiast przedmiotem wymianki był ten tu piękniś, czyli mój wymarzony album ślubny.



   Cały wieczór przesiedziałam na sofie z prezentami tuż pod ręką, żeby co jakiś czas móc po nie sięgać i sycić oczy ich urodą. Mało tego, ja jestem baba-sroka, lubię kiedy jest strojnie i turkusowo, więc rzecz jasna byłam ZACHWYCONA, ale oniemiałam kiedy  On zaraz po przestąpieniu progu zapiał: "Ale ładne!!! Co to jest?", bo naprawdę rzadko udaje mi się wzbudzić taki aplauz moimi pracami. Ten okrzyk był więc najdobitniejszym potwierdzeniem mistrzostwa Jolutki :) Oczywiście zaraz odbyło się komisyjne liczenie ile zdjęć będzie trzeba wywołać. Nadmienię tylko, że tych zdjęć z wiadomych względów jeszcze nie ma, a już mają zaplanowaną przyszłość :D 
   Na razie całość leży zapakowana na półeczce i czeka na swój dzień :) Jolu, bardzo, bardzo Ci dziękuję(my) :* 
   Z kolei ja dla Joli miałam zrobić COŚ, bo co prawda Jola pod ślimaczkowym postem napisała, że ślimak, owszem, ale też że lubi fiolety, zielenie i niespodzianki. Z tej przyczyny powstał ślimaczek z fioletowo-fuksjowymi dodatkami, a że podróż w pojedynkę jest nudna, to przydzieliłam mu wesołą kompaniję w osobie pękatego misia i dwóch aniołów stróżów. 
   Tak cała paczka prezentowała się na godzinę przed wyprawą:


   A to już efekt moich zabaw z aparatem, co niestety skutkuje tym, że coś poprzestawiałam i teraz nie wiem jak wrócić do stanu wyjściowego... :/ Od tamtej pory nie umiem ustawić ostrości, co niestety widać na zdjęciach prezentów od Jolutki, ale jeśli tylko uda mi się naprawić, co popsułam, to podmienię zdjęcia na  wyraźniejsze.



   Tymczasem żegnam Was, ale niebawem powrócę, bo na warsztacie od kilku dni  mam kolejną lalę. Buziaki i do zobaczenia wkrótce!

(EDIT Za zgodą Jolutki pożyczyłam jej zdjęcia, bo w przeciwieństwie do moich pokazują koronkową robotę Autorki :)




A to już moje wytworki w domciu Joli:


poniedziałek, 6 lutego 2012

Elegancik w kancik

 Grubasek czekał, czekał aż się doczekał mojego zmiłowania. Bidaka stracił nochalek w wypadku, który sama spowodowałam, ja niedobra... Pokazywałam lepiuszki koleżance i chwyciłam go tak niefortunnie, że wyśliznął mi się z rąk i po nosku wszelki słuch zaginął. W ramach rekompensaty za straty moralne dostał najprawdziwszy koralikowy nosek, a do tego fioletową muchę. Tak mi się spieszyło ze zdjęciami, że nie czekałam aż klej zupełnie wyschnie, stąd biała plamka przy nosie. Tłumaczę, żebyście nie myślały, że Michu cierpi u mnie niedolę i katar leje mu się z nosa ;) 
      Wczoraj skończyła się moja laba. Wszyscy uczniowie wrócili z ferii, więc na razie koniec z wolnymi popołudniami, zaczyna się orka ;) Trudno, na hobby będę musiała poświęcić nocki, bo ręce już mocno mnie świerzbią z tęsknoty za masą solną i szyciem. Niestety do tej pory nie udało mi się na dobre uruchomić sprzętu szyciowego, tzn. jest lepiej, bo maszyna nie plącze nici pod spodem i nie hałasuje jak wściekła, ale do idealnego ściegu jest jeszcze daleko. Na moje nieszczęście posiałam gdzieś instrukcję, a bez tego z naprawą ani rusz. 
     Oświeciło mnie przed sekundą, że przecież jest google :D I udało się. Za chwilę biorę się za studiowanie, miejmy nadzieję, że coś z tego zrozumiem, bo z instrukcjami nigdy nie byłam za pan brat ;) Trzymajcie kciuki za powodzenie całej operacji! ;)

poniedziałek, 30 stycznia 2012

Szczęśliwe pożycie

   Dawno nie było u mnie miśków, dlatego dziś wybrałam szczęśliwych małżonków Bunię i Gotfryda. Oboje są w sile wieku i tworzą parę dostojną i przystojną zarazem. Choć Gotfryd ma nieco krzywe nogi, to ten brak kompensują jego elegancja i nienaganne maniery. A skoro już o przystojności mowa... Przypomniała mi się historia z początku studiów. Mieszkałam wtedy na stancji u Pani Babci, jak zwykłam o niej mawiać. Pani Babcia znała mnie tylko z tego, że jestem kujonem ślęczącym całe dnie nad książkami w leginsach i bluzie, ewentualnie flanelowej koszuli. Któregoś dnia spotkała mnie w mieście, kiedy byłam ubrana "do ludzi" i... nie poznała mnie, ale ja poznałam Panią Babcię, więc podeszłam, zagaiłam i tymczasem pożegnałam. Kiedy wróciłam na stancję usłyszałam ten oto komplement mówiony z bardzo charakterystycznym, lekko francuskim "er" : "Kaholina, ja nie wiedziałam, że jesteś taka przystojna". Wiedziałam, że był to komplement, zatem grzecznie podziękowałam, ale jako dziewiętnastolatka nie bardzo umiałam sobie poradzić z byciem "przystojną" :)
    Natomiast wracając do czasów współczesnych, w weekend świętowaliśmy 87. urodziny mojej własnej kochanej Babci. Impreza rodzinna była zorganizowana w najwyższej tajemnicy przed solenizantką, role kuchenne rozdzielono uprzednio, więc każdy przygotował swoje popisowe dania. Na torcie były świeczki i raca, a Babcia oszołomiona niespodzianką i bardzo szczęśliwa ostatecznie popłakała się ze wzruszenia. Moja rodzina należy do tych tradycyjnych z mnóstwem dzieci, wnuków i prawnuków, w związku z tym było dużo zamieszania i śmiechu. Dopiero wieczorem dotarliśmy do domu moich Rodziców, a tu było niemniej wesoło za sprawą mojego Bratanka, który w niedzielę, już po powrocie do własnego domu, niepocieszony i zapłakany po rozstaniu z ciociami  poprosił o MMS-a z moim portretem, bo tak straaasznie tęskni. I jak tu nie kochać takiego Skarbulka? :)

wtorek, 10 stycznia 2012

Guliwer w Krainie Liliputów

     Hej Dziewczęta :) Właśnie wróciłam z podróży po Waszych blogach. Liczę na to, że jak się napatrzę jakie cuda tworzycie, to i mnie wreszcie najdzie wena, bo na razie mizeria z tym, oj mizeria... A jeszcze za pamięci, może któraś z Was będzie umiała mi pomóc. Nie wiem dlaczego, ale moja lista obserwowanych blogów (ta po prawej stronie na dole) nie chce się aktualizować. Już kilkanaście razy próbowałam i nic. Wydaje mi się, że powtarzam dokładnie te same kroki, co poprzednio i ... kiedyś działało, teraz nie. Albo blog mi oszalał albo ja sama :D
     A wracając do tematu mojej radosnej twórczości, to wczoraj wieczorem już byłam w ogródku i witałam się z gąska, a gwoli ścisłości z płachtami filcu, ale ostatecznie padłam na sofę, nakryłam się kocem i tak mi już zostało do rana, z tym że w pewnym momencie zmieniłam sofę na łóżko, a koc na kołderkę. Nie wiem czy to ta pogoda szaro-bura i tęsknota za słońcem czy zwyczajne lenistwo mnie ogarnęło, ale nie chce mi się NIC, absolutnie nic. Albo to może żal za słodyczami mnie powalił, bo od wczoraj staram się być na lekkiej poświątecznej diecie, a dla takiego łasucha jak ja to nie lada wyzwanie ;) Jednakże nie mam w planach wymiany całej garderoby i z tej właśnie przyczyny trzeba wziąć się w garść i "tfardą być, nie miętką" :D Aaa, jednak skłamałam, wczoraj zrobiłam Coś, a mianowicie prawie godzinę właziłam po stopniach mojego stepera. Spaliłam tym sposobem 360 kcal i z tej właśnie przyczyny wyczerpana zaległam na sofce. Nie muszę więc mieć wyrzutów sumienia, że zmarnowałam całe popołudnie;)
     Dziś chciałam Wam pokazać koleżkę, który powędrował w ręce Mazanki. Guliwer, bo takie imię jego ;) to największy misiak jakiego ulepiłam. Zostały mi po nim tylko zdjęcia, ale tak na oko mierzył ok. 13 cm. Te z Was, które mają u siebie moje misiaczki i aniołki wiedzą, że zwykle są to mieszkańcy Krainy Liliputów. Może  dlatego, że sama do rosłych nie należę hihi, choć obcasy, których wysokość budzi u niektórych zgrozę , pozwalają mi to co nieco zatuszować ;) Ale miało być o Guliwerze. Otóż tutaj możecie porównać jego wzrost z innymi moimi lepiuszkami. Wielkolud, co? :) I na dodatek skąpany w słońcu, bo zdjęcie cyknęłam jeszcze we wrześniu. Ach, jak mi tęskno za latem...
     

piątek, 6 stycznia 2012

Elegancki Michu z kokardą

     Michu wywinął kokardę pod szyją, bo chciał się elegancko prezentować przy wigilijnym stole. Właściwie nie wiadomo było czy jest gościem czy bożonarodzeniowym prezentem ;)
 Nie mam dziś twórczej weny, całe zasoby wyeksploatowałam wczoraj w pracy, bo zaczęłam o 7.00 rano lekcją francuskiego, potem etatowych osiem godzin za biurkiem i znowu trzy lekcje hiszpańskiego. Z domu wyszłam o 6.30, a wróciłam w okolicach 22.00 z podkrążonymi oczyma i powłócząc nogami (głównie ze zmęczenia, ale nie zapominajcie również o moich sinych kolanach ;) Wybaczcie mi więc lapidarny pościk, ale dziś moja duszyczka błąka się w strefie półprzytomnych zombi. Mam nadzieję, że jutro uda mi się wrócić do siebie... ;)

wtorek, 22 listopada 2011

Bożonarodzeniowe candy (ZAKOŃCZONE)

     Robienie zdjęć poszło jako tako, w każdym razie jest lepiej niż było wczoraj. Zmieniłam jednak zdanie i jeszcze nie pokażę ozdób. Przetrzymam Was, a przede wszystkim siebie (ponieważ strasznie jestem ciekawa Waszych opinii ;) do jutra, bo właśnie naszła mnie refleksja, że już czas na ogłoszenie także u mnie świątecznej rozdawajki, jako że Boże Narodzenie za pasem. Zapraszam więc do udziału w zabawie. Do rozdania mam misiową rodzinkę, którą można zawiesić na świątecznym drzewku. Warunki udziału takie jak zawsze, tj. komentarz pod postem i poniższy podlinkowany banerek na Waszych blogach. Zapisy przyjmuję do 12 grudnia, a losowanie przekornie przeprowadzę 13., aby udowodnić, że słynna pechowość tej liczby jest mocno przesadzona. I wpadłam właśnie na jeszcze jeden pomysł, a właściwie prośbę do przyszłej zwyciężczyni o przesłanie zdjęć z miśkami na choince. Zatem do jutra, nie mogę się doczekać żeby pokazać Wam pierwszą porcję moich ozdóbek, o których już wszyscy słyszeli, a mało kto widział :D

środa, 9 listopada 2011

Miś na poprawę nastroju

     Wczoraj zmobilizowałam się do większego działania. W pasmanterii obkupiłam się w nici, wreszcie mam też bigle do moich filcowych, "temy rencamy" zrobionych kolczyków i na dodatek kupiłam nowe lampy do pokoju! :D Od soboty jestem stałą bywalczynią Praktikera z racji 20% upustu na wszystko. O osłonkach i storczykach już mówiłam, teraz zdradziłam się z żyrandolami, a niżej na zdjęciach chwalę się jeszcze spełnionym marzeniem, o czym napomknęłam już wczoraj. Tadaaaaam! Oto mój Konik Prawie Na Biegunach i jego kumpel Misiek. Obaj wpadli mi w oko, więc po szybkim oszacowaniu zawartości portfela zgarnęłam tę wesołą kompaniję do koszyczka. Nawiasem mówiąc wydaje mi się, że powinnam dostać co najmniej 10% dodatkowego  upustu za to szaleństwo, ale niestety nikt poza mną nie wpadł na ten pomysł ;)


I jeszcze jedno ujęcie:


     Dziś po regularnej pracy czeka mnie kolejna lekcja francuskiego, ćwiczenia przygotowane i podrukowane, słownictwo sprawdzone, a ja cała w skowronkach, że znowu mam do czynienia z miłością mojego życia, czyli z francuskim właśnie. Po półrocznej przerwie zdążyłam zapomnieć jaką frajdę sprawia mi obcowanie z francuską kulturą, literaturą, sztuką. W maju udało mi się odwiedzić Paryż, ale teraz wydaje mi się, że od tego czasu upłynęły całe wieki i już marzę o kolejnej wizycie w najpiękniejszym mieście świata. Tylko tym razem nie dam sobie wmówić, że wizyta w Luwrze i Muzeum Orsay to strata czasu;) Kiedyś w trakcie studiów mieszkałam sobie we Francji i był to chyba najpiękniejszy i najbardziej beztroski okres mojego życia. Może to doświadczenie ma wpływ na moje bałwochwalcze uwielbienie Francji. Choć z drugiej strony zachowałam zdrowy stosunek do Francuzów, którzy w moich oczach przegrywają w porównaniu z sympatycznymi Hiszpanami. Ale ten język.... ten Paryż... :D Ojj, muszę szybko zejść na ziemię, bo inaczej ogarnie mnie frustracja, że muszę prażyć się pod biurową świetlówką zamiast brykać po paryskich bulwarach...
     Zatem ze spraw ziemskich: wieczorem znowu poszyłam i chyba na razie przy tym zostanę, bo w przyszłym tygodniu wybieram się na przymusowy dłuższy urlop "celem ratowania zdrowia" i nie chcę zostawiać rozgrzebanej aniołkowej roboty. Jak tylko wrócę ze szpitala i dojdę do siebie wezmę się wreszcie do lepienia. Tak postanowiłam i w razie co mam to teraz oficjalnie i na piśmie i Was biorę na świadków, więc nie będzie zmiłuj ;D Przyznam się, że jakoś tak mam z aniołkami, że jak już lepię to jest fajnie, bo bardzo przy tym odpoczywam umysłowo (czytaj:  siedzę raczej bezmyślnie i nie gnębią mnie pytania natury egzystencjalnej ani żadnej innej ;), ale zebrać się w sobie i wyrobić masę to już inna bajka... 
     A tymczasem, nim nadejdzie pora żeby wyprowadzić z ukrycia rzeszę świątecznych ozdóbek przedstawiam kolejnego misiaczka. Przyszedł do mnie wczoraj z kwiatkiem zarumieniony z przejęcia i z nadzieją, że kwiaty poprawią mi nastrój. I wiecie co? Podziałało! Niestety dziś mój Gnębon* znowu zaatakował i choć na krótko, to pewnie do jutra zajmie mi lizanie ran. Ach gdyby tak umieć nie przejmować się gnębonami.... 


*Gnębon: istota niby ludzka, ale z zachowania raczej świnia

wtorek, 8 listopada 2011

Misie z sercem na dłoni

     Hej Dziewczynki, nie piszę, nie pokazuję zdjęć, a jak już pokazałam, to jakieś takie ponure jak i ja sama ostatnio, dlatego czas to zmienić, nie poddawać się chandrze i nie pozwolić trollom, z którymi niestety trzeba się od czasu do czasu stykać, żeby zatruwały nasze życie. Na przekór nastrojowi przychodzę do Was z misiami przytulaskami, które mają ogromne serducha i całe są przyjaźnią, ciepłem i bliskością. A tego mi jakoś ostatnio bardzo potrzeba, choć naprawdę nie mogę narzekać w tej materii, bo Przyjaciół mam sprawdzonych, Rodzinę najlepszą na świecie, a mojej Siostry zazdroszczą mi w całej galaktyce, tej i sąsiedniej, to przez ostatni tydzień jestem jak worek bez dna, ot co! Ale skoro już dotarłam do tematu przyjaźni i ciepła, to przekazuję Wam pozdrowienia i podziękowania za życzenia urodzinowe od mojej Oli :)
     Ze swojej strony chciałam się przed Wami "obtłumaczyć", że zamilkłam tylko i wyłącznie z powodu kiepskiego stanu ducha, natomiast absolutnie nie zaprzestałam działania popołudniowo-twórczego. Rany Julek, jak ja się cieszę, że mam te moje lepianki-szycianki, bo inaczej głowa by mi spuchła jak balon od nadmiaru wrażeń i myśli, a tak skupiam się, żeby każdy kolejny ścieg był prosty, jeśli nie jest, to pruję, zszywam znowu, wybieram kolory... Na razie na tapecie mam ozdoby świąteczne, misie poszły w odstawkę, takie niedomalowane bidy leżą, ale planuję też powrót do pracy nad aniołkami, bo w sobotę byłam w empiku i zaopatrzyłam się w nową, maleńką matę do odciskania wzorów w masie fimo co prawda, ale ja rozszerzę jej zastosowanie, czekam tylko na sposobność, żeby jej użyć ;) Bo przyznam się, że w sobotę poszalałam, nakupiłam filcu, który teraz tnę wszerz i wzdłuż, tasiemek itd., więc jest się na czym wyżywać, twórczo rzecz jasna. Ale nie tylko to przyniosłam do domu. Spełniłam jedno ze swoich marzeń i mam konika prawie na biegunach, maleństwo takie stoi na parapecie, niedługo obfotografuję i pokażę. Do towarzystwa wzięłam mu porcelanowego misia i aniołka, który stanął obok starszego anielskiego rodzeństwa. Doniczki już pokazałam, choć im też należy się lepszy portret niż ten, który im zafundowałam w sobotę. Ach, no i jeszcze jedno, o czym wspomniałam na blogu Dudqi (jak mi Bóg miły, nie wiem jaką ortografię zastosować, więc z góry przepraszam za ewentualnego byka), trafiłam na przecenę przekwitniętych, nieco rachitycznych storczyków i na ślepo kupiłam dwa, co z nich będzie nie wiem, ale już je podkarmiłam nawozem, wstawiłam w osłonki i czekam. Grzech było nie kupić, po piątaku za sztukę. Dziś jadę znowu, żeby zakupić kilka dla Mamy. Mam nadzieję, że jeszcze będą.
       Na koniec chcę Was prosić o radę, ponieważ Katia Kotlewska, zwyciężczyni mojego candy nie zgłosiła się do dzisiaj i co ja mam teraz robić? Pozostawiam Was z tą zagwozdką i śmigam na Wasze blogi :) Miłego dnia!

PS. W tej samej sekundzie, kiedy opublikowałam posta dostałam wiadomość od Katii :) Więc już po dylemacie :) Cieszę się ogromnie!
    

czwartek, 3 listopada 2011

Urodzinowy gość

     Mieliśmy długi weekend przez co teraz tydzień tak się skrócił, że z niczym nie mogę zdążyć. Wczoraj musiałam pojechać na zakupy, bo tajemniczym sposobem zawsze wszystko "wychodzi" mi w jednym czasie, więc popołudnie spędziłam głównie w korku, a momentami w sklepach. Stąd wspomniana wizyta w drogerii, do tego apteka i spożywczak. Mam kilka nowych szycianek, które czekają na swoją kolej w zakładzie fotograficznym Amanoo ;). Mam cichą nadzieję, że może wieczorem po pracy (a pracuję dziś do 20.30) uda mi się posunąć co nieco w tej materii. Natomiast jutro po południu odwiedzam Kuzynkę i z tego względu dwa wielorybki machają płetwami z radości, że już niebawem spełnią się ich marzenia i trafią w ciepłe dziecięce łapki.
      Jeszcze tylko na koniec pożalę się, że jutro pracę zaczynam już o 7.00, a sądząc po dzisiejszym poranku nie ominie mnie drapanie oszronionych szyb mojego Malucha. Wszystko to nastąpi o nieludzkiej godzinie 6.15, ponieważ właśnie wtedy będę mknąć szosami z kagankiem oświaty aż do Jelcza. Pożałujcie mnie trochę jak będziecie się obracać pod wygrzaną kołderką na drugi boczek... Chlip, chlip... ;(

PS. W ferworze weekendowych podróży nie powiedziałam Wam, że na mojej kameralnej imprezie urodzinowej oprócz Rodziców oraz Oli i jej Męża pojawił się jeszcze jeden gość z prezentem, a  był nim Miś Urodzinowy. Miś jak to miś, najadł się słodkości, a potem zawinął w kuleczkę i szybko zasnął przy kaloryferze, choć na drugi dzień twierdził, że świetnie się bawił. Cóż, nie pozostaje mi nic innego jak mu wierzyć :)

Trzymajcie się ciepło i do zobaczenia!
      

piątek, 28 października 2011

Niedźwiedzie polarne

     Po Waszej wieczornej zachęcie obfotografowałam dzisiejszego ranka dwa polarne misie, które do tej pory nie ujrzały światła dziennego. Jakoś rozprasza mnie to różowe tło zrobione naprędce z mojego szalika i nie umiem nic mądrego napisać, ale właściwie nie o pisanie tu chodzi tylko o ujawnienie  białych misiów, nie mylić z białymi myszkami. A musicie wiedzieć, że taka pomyłka przydarzyła się mojemu nauczycielowi , Hiszpanowi z krwi i kości, który co prawda skończył polonistykę, ale z fonetyki najwyraźniej prymusem nie był, bo kiedyś na zajęciach późną zimową porą zastrzelił nas pytaniem czy znamy taki słynny polski film zatytułowany "Mysz". Nikt nie znał, a ta bidaka uwierzyć nie mogła i już prawie ze złami w oczach stał, że jak to nikt nie zna, skoro jego uczyli, że wszyscy znają i to na pamięć! Aż wreszcie któryś umysł oświeciło i dotarliśmy, że chodziło o "Misia" Barei. Po tej opowieści znikam jak zjawa (cytując za Michelle z ruchu oporu), bo muszę troszkę popracować, a jeszcze mam w perspektywie drobną pracę szyciową i odwiedziny u Was. Nie wiem kiedy z tym wszystkim zdążę, naprawdę. Zaczyna do mnie docierać, że blogowanie to praca na pełny etat :D


czwartek, 27 października 2011

Gang Cwaniaka

    Tak się obawiałam dzisiejszego dnia, że znowu będę musiała uwijać się jak w ukropie, żeby zdążyć ze wszystkim, a okazało się właśnie, że od teraz do 16.00 mam labę :) Co prawda ranek był nieco zatruty, bo sromotnie zaspałam i jednak trzeba było trochę pobiegać, ale z drugiej strony dzięki temu po raz kolejny doceniłam zaletę pracy blisko domu. W przeciwnym razie nigdy bym się nie wyrobiła na czas. O 16.00 wyjdę z pracy etatowej, żeby zacząć pracę domową, tzn. szybko wyjąć naczynia ze zmywarki, wstawić kolejne, włączyć chlebek do pieczenia i przygotować wszystko na przyjście uczennicy. Dziś hiszpański, a w dalszej perspektywie, tj. od listopada na tapetę powraca francuski. Mam nadzieję, że plan wypali i znowu będę miała regularny kontakt z moim ukochanym językiem, bo już się stęskniłam. W końcu nie po to harowałam po nocach, ryłam słówka i drżałam na egzaminach, żeby to teraz zapominać. A niestety taka niepraktykowana wiedza baaardzo szybko, choć niepostrzeżenie ulatuje... Hiszpański z jakichś względów nadal cieszy się większym powodzeniem, a ja, mimo że jako absolwentka obu filologii powinnam wykazać się bezstronnością, to jednak w kwestii brzmienia niezmiennie stawiam na francuski, dlatego proszę trzymajcie kciuki za powodzenie planu :) No ale dość już tęsknych westchnień, nie ma tego złego, hiszpański też  fajny, a dzięki modzie na kulturę latynoską na brak pracy narzekać nie mogę, zatem do boju, do boju, do boju ....
    A w blogowych odmętach wyszperałam zdjęcie gangu Cwaniaka, które miałam wstawić już dawno, ale coś mi w tamtym momencie najwyraźniej przeszkodziło, a potem zapomniałam.  Za to teraz jest jak znalazł :)
Z tym widokiem Was zostawiam życząc miłego popołudnia :)



środa, 19 października 2011

Se me han pegado las sábanas, czyli hiszpańskie "zaspałam".

     A przez to zaspanie wszystkie plany wzięły w łeb już od rana. Właściwie cała heca rozpoczęła się od wczorajszej awarii w pracy. Energetyka odcięła prąd, a jak nie ma prądu, to nie ma netu, bez którego z kolei siedzenie w pracy nie ma sensu. Dodatkowo bez prądu nie działa ogrzewanie, co przy obecnej aurze jest sporym mankamentem. Tak więc za odgórnym przyzwoleniem zebrałam manele, w tym komputer i pojechałam do domciu. Po południu wzięłam się za szycie i jakoś tak zeszło do północy. A dziś rano obudziłam się kompletnie nieprzytomna długo po tym jak zadzwonił budzik. Popędziłam więc do pracy co koń wyskoczy ;) A w pracy kubeł zimnej wody. Gdzie komputer??? Więc z powrotem galopem do domu. I tak się z tej porannej gonitwy nie mogę otrząsnąć do teraz. Nie wspomnę już nawet o tym siąpiącym bez przerwy deszczu, który wywołuje u mnie nieustanne ziewanie. W tej sytuacji jestem więc zmuszona posunąć się do ostateczności i zafundować żołądkowi terapię szokową w postaci pysznej wonnej kawusi, która mimo pysznie brzmiących epitetów niestety biedakowi nie służy, ale przecież muszę się w końcu doprowadzić do pionu, toż 13.00 minęła!! 
     Jak dobrze, że w aparacie utrwaliłam jeden z ostatnich słonecznych dni. Teraz zamiast w okno będę patrzeć w monitor i cieszyć się piękną pogodą.




poniedziałek, 10 października 2011

Panie, co ja mogie...

     No i przyszła w końcu ta jesień, której nie lubię. Zimno jest, buro i ponuro tak, że rano nosa nie chce mi się wyściubić spod kołdry. Sezon grzewczy jeszcze się nie zaczął, więc trzeba marznąć. Na szczęście w pracy mam  farelkę, która ratuje mnie przed zamarznięciem. 
    Wczoraj wieczorem przeprasowałam nowe tkaniny do szycia, jeszcze w ubiegłym tygodniu przygotowałam wykroje, więc teraz muszę się tylko jakoś sensownie zorganizować i zabrać się do maszyny. Natomiast w weekend wybrałam się na starocie i udało mi się wygrzebać dwie śliczne porcelanowe figurki zimowo-świąteczne. Wiem, że jeszcze za wcześnie, by mówić o świętach, ale nigdy nie wiadomo kiedy trafi się coś ciekawego, więc trzeba brać co jest i kiedy jest. Miałam pokazać dziś zdjęcia moich zdobyczy, ale nie chcę jeszcze wprowadzać zimowej atmosfery. Cierpliwie poczekam na odpowiedni moment i wtedy będę się chwalić. Oprócz figurek kupiłam też dwa małe pojemniczki po świecach z zamiarem ponownego wypełnienia parafiną, ale teraz waham się czy aby nie przerobić ich na małe doniczki. Pożyjemy, zobaczymy :) Tymczasem kończę i idę z wizytą do Was :)

PS. Spójrzcie na misia z łatką, czyż nie ma na twarzy wypisanego " Panie, co ja mogie.." ?




poniedziałek, 3 października 2011

Spacer

      Wybrali się państwo Misiostwo na jesienny spacer. Poszli pod rękę wśród gęstwin dzikiego wina.


W pewnym momencie Pan Miś zorientował się, że w wysokiej trawie zgubił żonę, ale po chwili dostrzegł jej różową sukienkę. "No gdzie Ty się podziewasz moja droga? Szaleję ze strachu, że coś Ci się stało."


"Ach kochany, poszłam w drugą stronę, tam liście mają takie piękne kolory." 


I  wyciągnęła łapkę, żeby pokazać mężowi jakie to cuda wzbudziły jej zachwyt. Pan Miś spojrzał w kierunku wskazanym przez żonę i aż przetarł oczy ze zdumienia, tak piękny był to widok. Liście we wszystkich kolorach pyszniły się w słonecznym blasku. 
"W takim razie chodźmy w tamtą stronę". I poszli delektując się pięknem jesiennej przyrody.


niedziela, 2 października 2011

Antek Cwaniak na życzenie

     Ale dziś pogoda. Wyszłam na dwór, żeby wykorzystać światło słoneczne do fotografowania misiów, a tu takie widoki w przydomowym ogrodzie:





     A wśród liści dzikiego wina  spotkałam Antka Cwaniaka. Kazał robić zdjęcia, to nie dyskutowałam, bo wyglądał jakby szukał okazji do bitki:


Tu już obłaskawiony leży spokojnie i odpoczywa:


     Jutro podzielę się kolejnymi wrażeniami i opowiem o przyjaźniach nawiązanych w plenerze. Miłego popołudnia :)

PS. Konia z rzędem temu, kto mnie uświadomi jak robić kolaże ze zdjęć, bo w przeciwnym razie zajmę zdjęciami cały internet i już nikt nic nie wstawi :D

sobota, 1 października 2011

Kupą mości panowie!

     Po dniu pełnym wrażeń dotarłam do domu rodzinnego. Rano na szybko zrobiłam zdjęcie nowym, już pomalowanym, ale jeszcze nie zupełnie skończonym misiaczkom, a potem razem z Siostrą wzięłyśmy się za zmienianie koła, bo nie wiem czy wspominałam, ale w ubiegłym tygodniu salwując się ucieczką na pas zieleni oddzielający jezdnię od torów tramwajowych zawodowo skrzywiłam felgę i uszkodziłam oponę (a to tylko dlatego, że jakiś pacan przede mną nie wiedział do czego służy kierunkowskaz i nagle zamarzył o skręcie w lewo nie uprzedziwszy nikogo o swoim durnowatym pomyśle). 
     Wracając do koła nijak nie dało się go odkręcić, a nasze zacięcie poskutkowało tylko tym, że obie usmarowałyśmy się czarną mazią z kół, a ja na dodatek obiłam sobie kciuka. W obliczu strat musiałyśmy dać za wygraną i pojechałyśmy do wulkanizacji. Okazało się, że oponę można zalepić, a felgę wyprostować. Do tego zafasowałam jeszcze zaczep do kołpaka, bo mój własny gdzieś mi był zniknął. Ażeby umilić sobie czas oczekiwania skierowałyśmy nasze kroki ku Pasażowi Grunwaldzkiemu. Tam na dłuższą chwilę przepadłyśmy w Empiku (kolejne filcowe arkusiki do ćwiczeń maszynowych spoczywają w walizce) i już trzeba było wracać po odbiór zreperowanego kółka. Jednakowoż tak nas ta godzinna przechadzka po sklepach rozochociła, że postanowiłyśmy wrócić i tu, ku naszemu zdziwieniu, ale tez ku uciesze przeogromnej okazało się, że z niewiadomych przyczyn w niektórych sklepach nadal trwają wyprzedaże!! Grzech było nie brać ;), tak więc mam śliczną  seledynowo-morską bluzeczkę z H&M za 10 zł. Naprawdę za 10. W ogóle całe wieszaki są zawalone ubraniami w takich cenach. Poza tym do domu wróciłam jeszcze ze śliczną spinką do włosów i PRZEPIĘKNYM pierścieniem, który sprezentowała mi Sister. Zaparła się, że ona kupuje i już i siły na nią nie było. Dzięki Siostrzyczko :*
     Potem jeszcze wpadłyśmy ograbić mój ulubiony Promod. Tu aż tak tanio nie było, ale i tak taniej o połowę niż normalnie, więc skusiłyśmy się na ozdóbki naszyjne, a ja jeszcze wypatrzyłam szaliczek w kolorze fuksji i też się nie umiałam powstrzymać. O zakupach Siostry nie będę tu opowiadać, ale były równie udane. Potem wróciłyśmy do domu (mojego), a po szybkim obiadku porozjeżdżałyśmy się kolejno Siostra do siebie, a ja do  Rodzicieli. Moja podróż trwała 2 godziny, bo to ponad 120 km ode mnie, a przez sam Wrocław ciągnęłam się z 40 minut. Dotarłam już w ciemnościach egipskich, ale jechało się przyjemnie. Jakoś lubię tę trasę, nie wiem czy to kwestia drogi samej w sobie czy też celu, do którego prowadzi hehe.
   A poniżej misiowa gromadka czeka na pakowanie do pudełka i porcję werniksu.

czwartek, 29 września 2011

Romantyczna Misia

     Wyobraźcie sobie mam maszynę do szycia. Jeszcze jej nie widziałam, ale moi kochani Rodzice zrobili mi niespodziankę i bladym świtem pojechali do Lidla polować na moje marzenie. Zatem od przyszłego tygodnia biorę się za studiowanie wykrojów gałgankowych zabawek i do dzieła.
     Tymczasem wczoraj po południu wzięłam się za malowanie kolejnej partii misiów. Pracę utrudniłam sobie maksymalnie, bo w trakcie lepienia puściłam wodze fantazji i wylepiłam tysiące detali, a misie moje są w większości niepokaźne, wzrostem oscylujące między 5-7 cm, choć rzecz jasna zdarzają się też osobniki bardziej wyrośnięte, w związku z tym detale są naprawdę maciupkie. Drobiazgi z tej fantazji ulepione okazały się ekstremalnie trudne do malowania, więc ślęczałam nad żmudną robotą  do ciemnej nocy niczym  romantyczny poeta suchotnik. Szczęściem w ubiegłą sobotę wpadłam w Empiku na półkę z pędzlami i wynalazłam najcieńszy pędzelek świata, ale go nie kupiłam :D Kupiłam nieco grubszy, bo tańszy :P i okazało się, że starczy. Misia poniżej jest jeszcze z poprzedniej partii. Nowa rzesza misiowych towarzyszy (<-- takie ćwiczenie na dykcję hehe) ma pomalowane brzuszki i resztę ciała, ale jeszcze nie ma oczu i tyły też, że tak powiem, straszą bladością powłok skórnych.
     Nie wiem czy to li tylko moja przypadłość czy może ktoś jeszcze tak ma, ale jak zabieram się za te moje misie, a zwłaszcza za ich malowanie, to już nic nie jest w stanie mnie od tego oderwać. Miałam w planach sprzątanie i gotowanie, i nici z tego. Chleb nie upieczony, kwiaty nie podlane, bo kilka godzin malowałam. A spodziewam się przecież najważniejszego gościa, bo odwiedzi mnie Siostra (hip hip hura! ), więc naprawdę czas na mobilizację, bo wstyd  pokazać ten bałagan niewyobrażalny. Czy Wy też macie tak jak ja, że wpadacie w trans i nie możecie się oderwać od Waszych wytworów?


środa, 28 września 2011

Miś serdeczny

     Bardzo długi był wczorajszy dzień, ale dzięki temu był czas na dobre wydarzenia. Nie licząc niechlubnej ucieczki rączym rakiem  z uliczki jednokierunkowej. Tak jakoś znak ustawili, że naprawdę, nikt by nie zauważył ;) A z dobrych rzeczy to przede wszystkim umówione spotkanie z pewną Moni na nasze pierwsze próby decoupage. (Oj co to się będzie działo :o) Poza tym  późną nocą zdążyłam pomalować kolejne misiaczki, które teraz schną i czekają na kolejne etapy malowania. Wszystko zdążyłam zrobić, tylko na sprzątanie zabrakło czasu. Ale jak to mówią, co się odwlecze, to nie uciecze, zatem dziś czeka mnie pracowite popołudnie ze ścierą i mopem. Mmmmm, marzenie ;)
     A dzisiejszy dzień na razie też zaczął się fantastycznie. W pracy świetnie i pojawiło się światełko w tunelu w innej baaardzo ważnej sprawie. Nie będę ujawniać w jakiej, ale trzymajcie kciuki w ciemno, żeby się udało ;D Buziaki, ale dzień, no naprawdę, samych takich wszystkim życzę :oD




wtorek, 27 września 2011

Rudy rydz i dziura w futerku

    Dziś przedstawiam Wam małego niedźwiadka brunatnego. Właściwie ten jest brunatno-rdzawy. Taki Miś Rudzielec:


Rudy Miś uwielbia wędrówki po lesie w towarzystwie swojej siostrzyczki Misiulki:


W czasie leśnych wędrówek bawią się w berka i w chowanego, wspinają się na drzewa i turlają po zielonej trawce. Ale pewnego razu Rudy Miś, goniąc Misiulkę zaczepił o gałązkę i wydarł w futerku dziurę. 
"Ojojoj! Co to będzie?" - przestraszył się Rudy Miś. To przecież było całkiem nowe futerko. Dopiero kilka dni temu Mama Binia pozwoliła mu je włożyć po raz pierwszy, przestrzegając żeby szanował nowe ubranko.


 Mały Miś zaczął płakać. Teraz będzie musiał chodzić w dziurawym futerku, bo kolejne dostanie dopiero na zimę. Słysząc płacz braciszka Misiulka zatrzymała się i spytała: "Co się stało?" 
"Rozdarłem moje nowe futerko" - odpowiedział Miś. "Teraz będę musiał chodzić z dziurą na brzuszku" - płakał dalej.
"Nie martw się" - pocieszyła go siostrzyczka - Mama na pewno jakoś temu zaradzi". Misiulka była starsza i wiedziała już, że Mama zna lekarstwo na każdy ból brzuszka, umie naprawić każdą zepsutą zabawkę, więc na pewno poradzi sobie z zacerowaniem ubranka. 
Misiulka wzięła braciszka za rączkę i zapłakanego zaprowadziła do Mamy, która zmartwiła się widząc synka zalanego łzami. "Co się stało syneczku?" Ale miś tylko szlochał. Misiulka opowiedziała Mamie jak bawiąc się w berka Rudy Miś zaczepił o wystającą gałązkę i rozdarł futerko. "Mój kochany Misiaczku! Nie ma co płakać. Nic strasznego się nie stało. Na razie włóż swoje stare futerko, a ja naszyję na tę dziurę piękną łatkę, tak że wszystkie misie będą Ci zazdrościć".  Tak też zrobiła, a Rudy Miś wiedział od tej pory, że Mama zaradzi wszystkiemu i pomoże pokonać każdy kłopot.