Obserwatorzy

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą skandynawskie klimaty. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą skandynawskie klimaty. Pokaż wszystkie posty

sobota, 28 marca 2015

Zatrzymać się w biegu...



           Jakaś taka fejsbookowa się zrobiłam. Wszystko szybko, łatwo i naraz, teraz. Łatwość dostępu, bo wszystko w telefonie. Raz, dwa i jest.  Co za czasy! Nie miałam czasu na pisanie na blogu, bo wiecznie gonię za tym, żeby czerpać jak najwięcej z życia. Jakoś tak wychodziło, że wolałam być na zewnątrz, bieganie, rower, kijki, góry, joga, a jak nie to praca, praca, praca czyli szkoła, no i szkoła moich dzieci, ich treningi, angielski, glina itp. Jakby mi było mało, to poszłam sobie na kolejne studia podyplomowe...i nie ostatnie... ten typ tak ma. Cóż począć...Karuzela życia kręci się na maksa. Wasza też?
           W domu, wiadomo...niekończąca się robota. Jak to jest, że w domu zawsze, ale to zawsze jest milion rzeczy do zrobienia? I ta robota nigdy, ale to nigdy się nie kończy. Tylko ja tak mam? Pocieszcie mnie, proszę.
          No, ale zrobić trzeba, jeśli nie z potrzeb ukochania porządku i względów praktycznych, to estetycznych. Miło jest usiąść w czystym domu, który się kocha i poprostu lubi w nim być. Razem z sytymi i uśmiechniętymi domownikami (psa, kota i myszoskoczki też wliczam).
           A jak już usiądę w domu, to robię coś, co kocham robić w samotności lub w towarzystwie...czytam, czytam, czytam, medytuję, dumam, zatrzymuję chwile. Rozmawiam. Ze sobą. Z bliskimi. Z każdym.
           Czekałam na wiosnę, bo ona mi mówi, że czas na "nowe", czas na zmiany, że bliżej do lata, że będzie cieplej. Czekając, nie marnowałam czasu, nie przespałam zimy, o nie. Robiłam to, co robię okrągły rok. Zwyczajnie żyję, kocham, szukam "nowego", uczę się.
           Staram się codziennie zrobić coś fajnego, dobrego, pożytecznego, dla siebie, dla kogoś, dla domu, tak, aby wieczorem móc sobie powiedzieć, że to był dobry dzień. Tak, żeby nie przegapić ani jednego dnia. Często łapię się na tym, że jak dziecko, koncentruję się na jakimś szczególe i mogę go kontemlować bez ustanku. Dostrzegam więcej i mocniej. I cieszy mnie to.
          Nie czuję za to świąt, które nadchodzą wielkimi krokami. Ale nie szkodzi. Będą takie, jakie będą. Spontaniczne i wesołe. Póki co, wiosna u nas w pełni, a ja dla poprawy nastroju kupiłam sobie wczoraj dwa bukiety tulipanów. I ogłosiłam wśród znajomych na fb Dzień Fajnych Babek. Dziś też go świętuję :-)




     

       Kocham tulipany. To kwiaty, którym jestem wierna odkąd pamiętam. Są doskonałe. Piękne, delikatne, cudownie pachną, występują w tylu odmianach, że aż trudno uwierzyć. Mają piękny kształt. Uwielbiam na nie patrzeć. Poprawiają nastrój w sekundę. Już od samego patrzenia uśmiech pojawia się na buzi. A jak okazuje się, że staję się właścicielką bukietu z tulipanów, to już pełnia szczęścia. Na conajmniej tydzień :-)
     Jakie kwiaty lubicie? Może są kwiaty, których ja nie odkryłam. Nie wyobrażam sobie domu, a zwłaszcza naszego stołu w salonie, bez kwiatów. Nie miałabym się do kogo uśmiechać i mówić, gdy zostaję sama. Tulipany są sezonowymi kwiatami. A szkoda. Uśmiecham się ciągle i gaduła jestem. Poradźcie, co jeśli nie tulipan?









           Nasza tablica kuchenna pękała ostatnio w szwach. Teraz jest luz, choć pewnie znów zacznie się zapełniać sprawami "pilnymi" i ważnymi. Czasem brakuje na niej wolnego miejsca. No, ale po to jest ;-)
           Jestem w trakcie małych zmian w sypialni i od dawna marzę o zagłówku TABLICY. Zagłówek łóżka jest szerokości ramy łóżka i ciągnie się do sufitu. Chcę, żeby był teraz tablicą, bo ten, który jest, tak bardzo mi się opatrzył,  że zaczynam mieć koszmary nocne, zamiast spokojnego snu.
           Na owej tablicy, mogłabym wreszcie wypisywać, co mi się w głowie urodzi. A to jakieś twórcze myśli, a to wiadomość dla męża, a to jakiś rysunek, różne cuda...
           Już chciałabym się zabrać do pracy, ale wiem doskonale, że najpierw obowiązki, a potem przyjemność :-)


Życzę Wam moje drogie, pięknej niedzieli, dobrego tygodnia, uśmiechu i zatrzymania się w biegu. Tak, by móc dostrzec maleńkie, piękne chwile. Ściskam ciepło każdą fajną babkę. I faceta też...a co! Biegnę nadrabiać zaległości w podziwianiu innych blogów, a potem już na serio zabiorę się za diagnozy moich zerówkowiczów :-) Na poniedziałek muszę mieć gotowe. Buziaki!






poniedziałek, 13 października 2014

Dobrzy ludzie są wszędzie...



          Obdarowywanie daje tyle radości....



            Gdy z sercem wybiera się najpiękniejsze, najdorodniejsze, najzdrowsze gałązki ziół, potem przewiązuje się je najzwyklejszym sznurkiem i czeka na najbardziej wyjątkową osóbkę, której chce się podarować owe zioła, to serce raduje się bardziej niż można to nazwać. Niby nic, a jednak uszczęśliwia. Myślę, że najmniejsze podarki, dane z serca i z sercem, mają wielką moc, nie tylko dla obdarowanego. Zioła dla mojej przyjaciółki. 
    
            Nie mam wiele, ale tym, co mam, chętnie się dzielę. I cieszę się, że są na świecie jeszcze ludzie, którzy to potrafią. W zamian nie oczekując niczego. Może rozmowa, uśmiech, słowo "dziękuję" płynące z serca. I tyle wystarczy.

          Niemal codziennie dostaję od sąsiada cukinie. Piękne, młode, świeże, za każdym razem dane z serca, tak nieśmiało przez płot. I tak się czasem zastanawiam, co ja mam robić z taką ilością cukini? Wiem jednak, że dla sąsiada jest to wielka radość, większa nawet niż dla mnie. Jestem wdzięczna za to wszystko. I cieszę się, że mogę sprawić komuś radość przyjmując coś "małego". Wzruszają mnie takie odruchy. Marek to prosty, dobry chłopak. O takich, jak on mówi się na wsi "stary kawaler", dziwak. 
          Kiedy oboje z mężem widzimy go w towarzystwie największych przyjaciół, wiemy, kim jest i jak wielkie musi mieć serce. Psy. Kocha je nad życie, a one kochają go tak samo mocno. A może mocniej... Ten obraz pozostanie z nami do końca życia. Marek, który codziennie kilka razy idzie w pola, daleko za horyzont, w towarzystwie najwierniejszych przyjaciół. Piękne i prawdziwe. Od takiego człowieka każda cukinia smakuje, jak nawykwintniejsze danie. 


          Jak to jest u Was? Spotykacie się z dawaniem serca na dłoni? Jestem ciekawa, czy jesteście świadkami czegoś takiego w tym szalonym świecie. 
          Właśnie sobie przypomniałam, że nie mam wiele, ale mam coś bezcennego, czym dzielę się, co kilka miesięcy. To moja krew. Myślę, że to też fajna sprawa :-) 

         
               To fantastyczne, gdy myśli się o drugim człowieku. Wokół jest mnóstwo ludzi, których można obdarować z pozoru małymi rzeczami. Ja cieszę się, że są przy mnie ludzie, którzy i o mnie pamiętają. Dziękuję im za to. Wielkie serducha mają również moje koleżanki blogerki. Doświadczyłam tego przez te kilka lat. Niesamowite, bezinteresowne anioły, matki, żony, kobiety z pasją w życiu, i to niejedną. 

               Przyszedł właśnie czas na zajrzenie w ich piękny świat. Mam zaległości ;-) Uwierzcie, że to najpiękniejszy czas, gdy zasiadam na kanapie z kubkiem ciepłego kakao i zwiedzam blogi, które lubię najbardziej. Zaczytuję się, chłonę, podziwiam. I za to też dziękuję. Bardzo. 






sobota, 13 września 2014

Serce domu...



          Kiedy smutno, kiedy źle..., gdy dopadnie choroba... najlepsza recepta to przemeblowanie. Zdecydowanie. Nawet, jeśli położenie zmieni jedna rzecz ;-) No dobra, kilka przedmiotów powędrowało w inne miejsce, ale jaka radość! Polecam. 




        Wróciłam do pracy, wakacje skończyły się szybko, choć, jak przyznam się tutaj, że moje trwały dwa miesiące, to oberwę. Oj, oberwę. Jednak, naprawdę ciężko i uczciwie pracowałam przez całe 10 miesięcy. Na wakacje czekałam zatem z utęsknieniem.  
        Była Chorwacja, w której rozkochałam się na amen, byli ludzie, którzy zmienili moje życie, dosłownie i w przenośni, była piękna wyprawa w Karkonosze we dwoje, cztery dni górskiej wędrówki z najwspanialszym facetem pod słońcem, było mnóstwo rowerowych wypraw, tych dalekich i tych bliskich. Jak wiadomo, kocham rower i "moje" lasy, stawy, "moją" przyrodę. Kocham też mojego męża i dzieciaki. Dlatego, oprócz penetrowania lasów wokół domu, wybraliśmy się rowerami w Góry Izerskie. Cudownie spędzony czas na pedałowaniu, śmiechu i podziwianiu przyrody. Innym razem, mąż zrobił mi niespodziankę i wymyślił wyprawę rowerami na zamek Grodziec, łącznie ponad 70 km. Było fantastycznie. Jedna z najpiękniejszych wypraw rowerowych tego roku. Aż żal, że niedługo śniegi nas zasypią i rower spocznie w garażu do wiosny. No nic...jeszcze przecież piękna jesień przed nami. Mam zamiar ją wykorzystać. Będzie rower, będzie górska wędrówka, do której odliczam dni, będzie ciepło rozpalonej kozy. Będzie się działo ;-)
       Tymczasem, dopadła mnie choroba. Oj, kiedy to ja ostatnio chora byłam... w lutym chyba. Mam teraz "zerówkę" pięciolatków i jak to bywa, gratis cały zestaw bakterii i wirusów. Mój organizm zastrajkował i wziął sobie jakieś paskudne ustrojstwo od tych słodkich, uśmiechniętych rozrabiaków. Bolą uszy, boli gardło, katar okropny męczy, plecy bolą, łąmie wszędzie w gnatach. Doła mam lekkiego, bo chciał nie chciał, dzieciaki pokochały panią Gosię i będą czekać w poniedziałek ;-) 
      Dziewczyny, na Was zawsze można liczyć. Pomóźcie mnie postawić na nogi, proszę.


      Poprawiłam sobie nastrój małym przemeblowaniem, wysprzątałam przy okazji w różnych kątach, choć był to wysiłek morderczy. Jedno się ruszy, to drugie woła o pomstę do nieba. No cóż...dzieci (nie tylko moje), pies, kot, mąż, który jest rekordzistą w chodzeniu po domu w zabłoconych buciorach.
     Słabo mi się zrobiło po wszystkim, ale uśmiech i tak nie schodził z buzi :-) Mąż poszedł rano na służbę, dziewczyny u dziadków. Psa i kota wygoniłam na podwórko, co by mi się pod nogami nie plątało towarzystwo. I do dzieła. Znacie to uczucie? Niby nic, a micha się cieszy. Ja znam :-)))





 
         Pies niezmiennie ma swoje legowisko pod drzwiami naszej sypialni. zawsze tak było i to akurat się pewnie nigdy nie zmieni.

        Mój ukochany fotel do czytania i wygrzewania się przy kozie, powędrował na drugą stronę salonu. Tak jest lepiej, zdecydowanie. A na ścianie zawisnął obraz. To pamiątka z Chorwacji. Obok naszego namiotu, po tygodniu pobytu, zamieszkało austriackie małżeństwo. Przyjechali, jak to u Austriaków bywa, nowiutkim, pięknym kamperem. Ona - nauczycielka muzyki, on - malarz. Przesympatyczni ludzie, z którymi spędziliśmy tydzień. Pan Malarz pozwalał mi zaglądać przez ramię, gdy malował, a robił to często, więc zaglądałam. Nawet nie wiedziałam, że pewnego dnia powstał obraz, na którym są nasze chorwackie wakacje.  Dostaliśmy obraz w prezencie, ze słowami..." Dziękujemy wam za możliwość obserwowania tak wspaniałej polskiej rodziny, za uśmiech i rozmowy na każdy temat. Do zobaczenia za rok." Ja się poryczałam. Męża zatkało, a dziewczyny wzruszyły się, jak to dzieci. Mamy piękną pamiątkę. Zdjęcia też są, w ilości chyba tysiąca. Jednak obraz jest dla nas wyjątkowy. A my jedziemy za rok w to samo miejsce, bo zostawiliśmy tam kawał serca i duszy, ludzi, którzy co roku są w tym samym terminie w pensjonacie i na maleńkim polu namiotowym u państwa Danilo i Vesny. Podobno to jedno z niewielu miejsc, gdzie nie ma Polaków. Wszyscy się tam nami zdziwili, bo dawno polskiej rodziny nie mieli :-) 









       Kiedyś przeczytałam na jednym z blogów takie oto zdanie - "Spraw sobie taki stół i taki sposób zaaranżuj jego otoczenie, abyś chciał przy nim pozostać, nawet kiedy nie zapowiada się na deser..."
       Mam taki stół od dawna. Kupiłam go, gdy jeszcze mieszkałam w mieście, a dom się budował. Bałam się, że będzie to "martwy" przedmiot w naszym nowym domu. Zaaranżowałam go po przeprowadzce w taki sposób, aby nie chciało się od niego odchodzić. Udało się. Mamy stół, przy którym jemy, gramy w karty i gry planszowe z dziećmi, z przyjaciółmi, rozmawiamy godzinami, jemy tonę czekolady, pijemy wino, czytamy, leżymy i przytulamy się wszyscy, pracujemy, odrabiamy lekcje i dziesiątki innych rzeczy robimy przy naszym stole. Uwielbiamy go. Jest naszym sercem domu. Lubię moment, gdy narzucam na niego nowy obrus, bo poprzedni nosi znamiona naszej miłości do stołu i do siebie ;-) Najpiękniejsze jest jednak to, że drugi stół jest na tarasie. Zaaranżowany w taki sam sposób...chcemy przy nim być, nawet kiedy nie zapowiada się na deser. Udało się.






            Kochani, życzę Wam zdrówka (ja też wyzdrowieję, mam nadzieję), pięknej niedzieli i całego przyszłego tygodnia, stołu, od którego nie będzie chciało się odchodzić i jeszcze wspaniałych przyjaciół Wam życzę, a także zachwytów nad dniem codziennym. Ściskam ciepło i moooocno! Buziaki :-)


sobota, 25 stycznia 2014

Podróże małe i duże...







     
      Lubicie podróżować? Ja uwielbiam. Znam na dodatek, conajmniej trzy rodzaje podróżowania. Pierwszy to taki prawdziwy sposób czyli torba, plecak, namiot, rower lub samochód, mapa i w drogę. To oznacza dotykanie, wąchanie, oglądanie obrazów z podróży, ludzi i miejsc i tego, czego sami chcemy doświadczyć. Wczoraj przegadałam z koleżanką dobre dwie godziny na temat wakacji pod namiotem (pozdrowienia dla Ciebie Kasiu). I już mi się tęskni, już mi się marzy. Byle do wakacji. Namiot czeka, choć przede mną jeszcze ferie zimowe i narty. Planować jednak można, prawda? 
      
       Drugi to podróżowanie "palcem po mapie". Uwielbiam ten sposób, bo jest najtańszy, a daje mi ogrom radości. Biorę mapy, a mam ich dziesiątki, dosłownie z najróżniejszych miejsc na świecie i godzinami mogę je oglądać, śledzić i czytać. Jestem zakręcona totalnie na punkcie map. Jeśli nie mam mapy, nic nie szkodzi,  biorę książki. Mogę je czytać bez wytchnienia, a za książki podróżnicze mogę dać się pokroić. Czytanie o podróżowaniu innych sprawia mi ogromną przyjemność. Ostatnio awchłaniam książki w ilości nawet mnie przerażającej, bo czytam kilka tygodniowo. Jak to robię? Nie wiem. Zaczynam czytać i nie przestaję. Oprócz tego wiodę normalne życie czyli mąż, dzieci, dom, sprzątanie, pranie, treningi, praca i cała ta nasza życiowa karuzela ;-) Ale, gdy książka się kończy sięgam po następną i następną... Przejdzie mi niedługo. Potem będzie chwilowy zastój, przesycenie książkami. Do czasu, gdy znów zatęsknię. 
        Zastanawiam się, dlaczego czasem czytam tak dużo, a potem jakiś czas nic. Wydaje mi się, że albo uciekam od stresów właśnie w książkę, albo lubię ten typ podróżowania, po miejscach zapisanych przez autora, poznając po drodze ludzi, kultury, ich emocje i myśli . Jak to jest u Was? 
         W tym tygodniu skończyłam czytać dwie książki Wojciechowskiej i jedną Cejrowskiego. Wcześniej szalałam z książkami Beaty Pawlikowskiej. Każdy z tej trójki pisze zupełnie inaczej. Najlepiej się jednak czyta zdecydowanie Cejrowskiego, choć Pawlikowską uwielbiam jako człowieka. Też świetnie pisze.


        Ok, no i trzeci sposób. To jest podróżowanie po własnym domu. O tak, często to robię.            Czasem wstaję rano i już wiem, że coś zmienię, że coś wymyślę, bo zapala się jakaś taka iskra i błysk w oku. Nieraz widzę mój dom, jakby pierwszy raz. Zauważam coś, czego nigdy wcześniej nie widziałam. I mam ochotę coś z tym zrobić, wyeksponować, przenieść w inne miejsce, schować, przerobić. Po prostu coś zmienić. I wtedy sobie spaceruję po domu i po własnej głowie i kombinuję. Nic nie jest wówczas w stanie mnie odrwać od tego "podróżowania". Jest to też w pewnym sensie odkrywanie siebie, bo radość z jakiegoś pomysłu, którego realizacja daje pewne spełnienie, jest nieoceniona i wielka. Macie tak czasami? Ja mam tak często. Wtedy wertuję wszystkie moje czasopisma, zakamarki laptopa, książki wnętrzarskie, mój babski kącik majsterkowicza i coś rysuję, coś notuję, wymyślam. Ile radości mam z tego, to tylko ja sama wiem :-) 
        Dziś odbyłam podróż drugim i trzecim sposobem :-) W domu cisza, od samego rana. Mąż na służbie, zatem wróci dopiero jutro. Dzieci u babci, wrócą jutro. Tylko ja i nasza psina. Spokojna głowa, myśli sobie płyną...lubię takie soboty od czasu do czasu. To nic, że wisi nade mną papierkowa robota, prosto z pracy. Zrobi się i to ;-) Tymczasem, zapraszam do siebie... Spacerkiem...


                


       Kilka osób pytało mnie ostatnio, gdzie kupiłam te świeczniki i ile kosztowały. Otóż, kosztowały wszystkie razem nie więcej niż 30 zł, bo kupiłam je na targu staroci. I nie są to świeczniki, a podstawy lamp. Kupiłam wtedy 6 sztuk. Dwie z nich były dobre, więc zostały nadal  lampami, natomiast te, które nie świeciły, zostały pozbawione kabla z wtyczką i zostały świecznikami. Zresztą, dokonując zakupu miałam na myśli przerobienie wszystkich podstaw na świeczniki, ale jak się okazało, że dwie z nich świecą, to szkoda było im obcinać kabelków. Pisałam kiedyś o tym, jakieś 2 lata temu.



         I jeszcze jedno. Znajomi pytają mnie, co ja przechowuję w tym kredensie. Hmmm...., odpowiedź brzmi: "Czego ja tam nie mam?".
         Kredens jest bardzo głęboki, więc mieszczą się tam różnego rodaju naczynia i zastawa stołowa w dwóch rzędach. Taka studnia bez dna. Dobrze, że nie otworzyłam Wam górnych dzrzwiczek, bo nie do wiary, co i ile się tam mieści. O szufladach nie wspomnę...
         Jednym słowem, kredens rzecz pomocna, konieczna i święta w domu :-) Jest z nami już 5 lat, a kosztował 100 zł lub 150 zł. Nie zamieniłabym go na nic innego. 



      Czas się wybrać do IKEI, bo z 50-ciu świec, zostało mi tylko tyle, co na zdjęciu. I pretekst do zakupów gotowy ;-)






       W poprzednim poście pokazywałam tablicę. Po miesiącu użytkowania już wiem, że był to strzał w dziesiątkę. Jest nieocenionym pomocnikiem. Nawet nie robiłam zdjęcia z tym, co tam mamy nabazgrane, bo uśmiałybyście się po pachy, ale wierzcie na słowo, że istne "cuda" są tam kredą wypisane :-)








     Nasza psina ma w życiu dwa zajęcia - spanie i gapienie się na horyzont. Robi to całymi dniami. Udaje, że pilnuje domu. Nie szczeka, jest łagodna jak baranek, choć czasem dostaje takiego kręćka, że nie można się jej pozbyć. Wariuje wtedy, że ho ho. Dobrze, że ma się gdzie wybiegać. Bardzo ciężko zrobić jej zdjęcie,  ale dziś się udało. Zapozowała. Pewnie dlatego, że coś tam wypatrzyła ;-)


     
     Kiedyś pisałam, że uwielbiam haft krzyżykowy. Najbardziej czarno-biały. Obrazy i obrazki czarno-białe właśnie stoją u mnie w różnych miejscach. Jednak mam sporo haftów kolorowych. Pochowane są od dawna i czekają na swoje 5 minut. Obraz dziewczynki zbierającej muszle nad morzem, lubię najbardziej. Przypomina mi wakacje, nasz ukochany Bałtyk i czas, kiedy byłam w ciąży z pierwszą córcią. To właśnie wtedy haftowałam najwięcej i w kolorze. Tak sobie policzyłam, że ten obraz ma 11 lat :-) 
      Bardzo go lubię. Dziś znów go znalazłam w szufladzie z innymi obrazami. 



       Moi drodzy, życzę Wam miłego, fajnie spędzonego czasu. Wielu podróży, i tych w świat, i tych do wnętrza siebie. Wszystkie podróże kształcą, poszerzają horyzonty i cieszą. Im większego trudu wymagają, tym większa radość u kresu. Wiem coś na ten tamat, oj wiem :-) 
        Ściskam serdecznie każdego czytelnika, podróżnika, dobrą duszę...







niedziela, 28 lipca 2013

CANDY i małe radości...

 

       Z okazji najcieplejszej pory roku, którą jest LATO, zapraszam wszystkich chętnych na CANDY. Znacznik na długaśnym kijku i wieszaczek- domki kupiłam na Bornholmie, są autentycznie skandynawskie. Domki można pomalowac farbami, kredkami w dowolny sposób lub ozdobić cudnie techniką decoupage.  Zresztą, co głowa to pomysł inny. Do prezentów dorzucę jeszcze niespodziankę, ale to tajemnica, tajne przez poufne;-)





 Zasady takie jak zawsze:

*Zostaw proszę komentarz pod tym postem, z deklaracją chęci udziału w zabawie
*Podlinkuj zdjęcie z candy do mojego bloga
*Jeśli zostaniesz obserwatorem mojego bloga,będzie mi bardzo miło:)
 
Losowanie 28 sierpnia 2013 :-)
  Życzę miłej zabawy :-)



Z racji tego, że dom nasz jest szary i niewiadomo, kiedy nabierze koloru ta "cudna" elewacja, staram się, jak mogę, by było wokół domku ładnie. Pelargonie rosną u mnie każdego lata, a w wiklinowych koszach sadzę bratki i dopóki nie przekwitną, wesoło i kolorowo jest dookoła. Jednak czegoś mi ciągle brakowało. Zawsze stoi jakiś lampion, a właściwie to nieraz kilka naraz. Ale i tak czegoś było brak. Już teraz wiem, że brakowało oficjalnego zaproszenia, bo o ile nasi znajomi, przyjaciele i rodzina wiedzą, że do nas się wpada bez uprzedzenia, to jednak obcych też trzeba zachędzić i powitać.
Spacerowałam sobie ostatnio podczas urlopu na Bornholmie, po jednym  z wielu targów staroci, które codziennie odbywają się w innej miejscowowści na wyspie. Są na tych targach staroci krocie, ale są też przedmioty nowe. Jak zobaczyłam drewniane znaczniki wielkich rozmiarów, na których mogę kredą napisać wreszcie słusznych, a tym samym widocznych rozmiarów literki, ucieszyłam się. Wzięłam kilka sztuk. Zakochałam się w nich i jedno spojrzenie na męża wystarczyło, żeby mnie utwierdził w przekonaniu, że znaczniki czekały właśnie na mnie:-)

 Teraz, przed wejściem do domu wyraźnie pisze, że witamy każdego przybysza, czy to ciocia Gienia, czy listonosz z rachunkami, czy kot sąsiada :-)



Chciałam jeszcze dodać, że na tarasie datury oszalały na dobre. Kwitną niczym szalone. Trąbka na trąbce:-)



Po powrocie z urlopu, postanowiłam troszkę odświeżyć dom, czytaj "odgruzować". Ale tylko z bibelotów, które się już opatrzyły i zaczęły raczej denerwować oko. Znacie to? Wieczne przestawianie, kombinowanie, szukanie nowych miejsc. Kiedy nie znajduję nowego miejsca jakiemuś przedmiotowi lub ów przedmiot mnie zmęczył wizualnie, chowam do kartonu. Za jakiś rok znajduję i cieszę się jakbym pierwszy raz widziała to coś na oczy. Niektóre oddaję chętnym. W każdym razie, poprzestawiałam kilka rzeczy, kilka wyrzuciłam, kilka oddałam koleżance, a kilka schowałam. Od razu zrobiło się w domu jaśniej. Coś mnie te skandynawskie klimaty natchnęły;-) 
Zmęczyły mnie też moje rolety własnoręcznie uszyte do salonu i kuchni. Uwielbiam je, bo dodają uroku, zwłaszcza kokardy, ale już musiałam coś zmienić. Wiadomo, że zasłony z IKEA są mega długaśne i po odcięciu ich nadmiaru, uszyłam mini zasłonko-firaneczkę do kuchni. Zatem zasłony wiszą w salonie, a zasłonka kuchenna pasuje do nich jak ulał :-) Przynajmniej wykorzystałam kawałki po zasłonach salonowych. Rolety z kokardami pójdą na dno szafy. Przynajmniej na jakiś czas. 

Poniżej kawałek kuchni i jak ktoś ma ochotę w ten upalny dzień na lekki barszczyk w tej oto kuchni ugotowany to zapraszam serdecznie. Jest jasny, bo z moich własnoręcznie posadzonych warzyw. Ależ ja dumna jestem z warzyw i ogródka mojego. Mały, biedny, ale swój. Uwielbiam barszczyk z malutkich buraczków, takich młodych i młodej słodkiej marchewki. A w taki upał jak dziś, to tylko lekka zupa. Nie lubię się objadać w takie upały. 


A teraz pochwalić się muszę wygranym Candy u Anety:-) Zawsze tyle chętnych na zabawę, a ja taka mała mrówka w tym gąszczu. Dowiedziałam się o wygranej na urlopie. Miałam przez moment internet w telefonie, ściągnęłam pocztę, zajrzałam na bloga, a tam informacja od Anety, że wygrałam candy i prośba o kontakt. Szok i radość. No i internet uciekł. Nie mogłam odpisać. To znaczy, zaczęłam pisać maila do Anety, że odezwę się jak wrócę, ale w połowie wiadomości, internet uciekł. Bałam się, że wylosowana będzie inna osoba z powodu braku kontaktu. Ale udało się, Aneta czekała na mnie. I za to jej dziękuję, bo mi się ta poszewka marzyła od pierwszej chwili, gdy moje brązowe oczka ujrzały ją na zdjęciu;-)
Jak dostałam przesyłkę, oniemiałam, bo te moje oczy wyszły z orbit na widok drewnianych klamerek. No zakochałam się w nich. Zresztą, same zobaczcie, jakie wspaniałości dostałam:-)


  Herbatka lawendowa...no przecież to dla mnie było, jak nic...


Póki co, klamerki podtrzymują u mnie kartkę na sznurku , na której jest cała instrukcja z segregacji śmieci. Wszyscy się jeszcze uczymy, zwłaszcza dzieci. 
Muszę przyznać, że wygrana to przemiła niespodzianka. Dlatego postanowiłam, że sama również ogłoszę candy. Zapraszam do zabawy i zaznaczam, że niespodzianka będzie fajna.
Tymczasem pozdrawiam wszystkich czytelników, życzę miłego dnia i ślę uśmiech, taki letni i ciepły :-)