Powered By Blogger
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Beskidy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Beskidy. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 19 marca 2024

O Syrenach i Rusałkach

 

Nimfy wodne topią młodzieńca

Krzysztof Dreczkowski

 

Zbierając materiały do kolejnego, trzeciego tomu „Zaginionych…” natknąłem się na osobliwe poglądy Pana Krzysztofa Dreczkowskiego na temat istnienia i działalności Istot Zmiennokształtnych, które zamieszkują naszą planetę i być może są odpowiedzialne za wszystkie dziwne i tajemnicze wydarzenia, które stanęły u podstaw legend miejskich i podań ludowych znanych od Islandii po przylądek Matapan i od Portugalii po Ural. A oto ten ciekawy materiał oraz linki do jego blogu:

 

O Rusałkach w Wiśle

 

W przeszłości obok Wisły wiodło wiele dróg, dróżek i ścieżek. Niektórymi ludzie chodzili ochoczo, ale inne raczej omijali albo szli nimi wtedy, gdy już musieli.

Najbardziej obawiano się wędrowania w górnych partiach rzeki. Przed przejściem niektórymi odcinkami podczas wieczorów i nocy, naprawdę się broniono jak diabeł przed krzyżem. Ani w ciągu dnia nie czuli się na nich pewnie, a co dopiero po zachodzie słońca.

[Nimfa wodna w mitologii słowiańskiej powstawała kiedy dziewczyna (lub młoda kobieta) utopiła się. W zależności od regionu Rusałka była różnie przedstawiana. Rusałki z Dunaju i Dniepru były czarujące, wdzięczne i cudownie śpiewały niczym otoczone mgiełką Syreny wabiły mężczyzn ku zagładzie. Śmierć przez utonięcie w było przyjemniejsze niż u ich syberyjskiej odmiany, które raczej przypominały celtyckie banshee (bean-nighe). Rusałki z północy cechowały się żądzą krwi, były brudne i zaniedbane oraz w przeciwieństwie do południowych kuzynek nie stosowały sztuczek oraz nie śpiewały ogólnie były to nagie wiedzmy, które chwytały ofiarę i torturowały przed utopieniem. Czasem jeśli były w lepszym nastroju (nie morderczym) to niszczyły sieci, zsyłały powodzie i sztormy lub kradły płótna/nici z okolicznych domów. Źródło - https://mityczne.pl/rusalka/]  

 

Rusałki posiadały naturę wodną jak i leśną oraz uważano, że rusałki w księżycową noc tańczyły na polanach, a w miejscach (trawa, zboża) po których stąpały stawały się gęściejsze.

Były tam moczary, stawy i bagniska. Właśnie tam zamieszkiwały Rusałki, przez które podróżujący wiele wycierpieli. Te urodziwe dewy [dziewy, dziewki – z sanskr. devi – boginki] nieoczekiwanie, kiedy się tego najmniej spodziewał, otaczały i wabiły go słowami:

Chodź z nami, chodź z nami, tu jest piękna ścieżka…

Jak ich wędrowiec posłuchał i udał się z nimi, wydawało mu się, że kroczy skrótem do swego domu.

Jednak zdradliwe Rusałki z uśmiechem na twarzach wiodły przez największe zarośla i moczary, w których bardzo łatwo mógł się utopić.

Będąc tam, bądź go zmuszały do tańca aż nie zemdlał, albo z niczego nic sprawiały, że pobłądził. I biedny wędrowiec zostawał sam gdzieś pośrodku moczarów. Iluż z nich już zostało. Iluż się do domów żywych nie wróciło.

Później było najlepszym położenie się na ziemi i nie zwracanie na nie uwagi. Tylko że to się łatwo mówi. Położyć się ot tak i leżeć pozwalając się obłapiać przez wściekłe Rusałki. Tylko, że to się łatwo mówi. Położyć się ot tak sobie i leżeć, pozwalając się obściskiwać przez te wściekłe Rusałki które szalały, że straciły nad nim swą moc.

To już lepiej leżeć na ziemi przed niedźwiedziem, ponieważ i przed tym drapieżnikiem doradza się to samo, co przed Rusałkami. A miś nie jest na pewno taki gniewny, jak szalone, wściekłe Rusałki.

Najwięcej ich było „U Signalov” w „Močarnej”.

Raz kobiety na „Skolnite” chciały zrobić sobie w domu potańcówkę, podobnie jak robiły to przy darciu pierza. Posłały więc gazdę do Javornika, po muzykanta.

- Ale nie byle jakiego – krzyczały za nim. – My chcemy tylko tego najlepszego! A tym był stary Goiček.

Ale gazda do Javornika nie doszedł, ponieważ w najbliższym lesie otoczyły go przy potoku Rusałki.

- O nie, jest źle – błysnęło mu myślą.

Wiedział jednak, jak sobie poradzić. Pamięć podpowiadała mu, że trzeba położyć się na ziemi. było mu wszystko jedno, więc położył się na ziemi i czekał, co się będzie dziać.

No i dobrze zrobił.


Rusałki topią rybaka

Rozzłoszczone Rusałki różne na nim próbowały sztuczki, na dobre sposoby i na złe. Gazda jednak leżał jak wór ziemniaków. Ani się nie ruszył, choć serce mu łomotało, aż czuł, że słychać go było w całej okolicy.

Już żegnał się z swym życiem. Takiej długiej nocy jeszcze nie przeżył. Z ulgą odetchnął, kiedy we wsi usłyszał pierwsze pianie koguta. Do domu przyszedł cały mokry i opowiadał kobietom, co z nim Rusałki robiły.

Nie minął ani tydzień, a miłe Rusałki niedaleko od tego miejsca wywiodły innego gazdę. Ten właśnie z gospody, w której się jakoś za długo zasiedział, wracał do domu. Kiedy wokół niego pojawiły się Rusałki, przez chwilę nie wiedział, czy to sen czy rzeczywistość. No ale bardzo się przekonał, że to sen na pewno nie jest i też tak pomału wytrzeźwiał. W pewnym momencie wdrapał się na brzozę i tak uciekł Rusałkom, które go nie sięgły. Ani do końca nie wiedział, jak na nią wlazł, tak że musiał siedzieć na niej do samego rana.

Kiedy tajemnicze dewy zniknęły, nie umiał z drzewa zejść. Cały się trząsł, w głowie mu huczało, a nogi i ręce nie słuchały. Dość się namęczył nim z bezpiecznej wysokości udało mu się zejść niżej, skąd już spadł na ziemię niczym zgniła gruszka.

Ghdy znalazł się na ziemi, zdziwił się jeszcze bardziej. Parę metrów za brzozą znajdowała się olbrzymia przepaść, której w nocy nie widział. Gdyby nie wdrapał się na brzozę, to zrobiłby parę kroków dalej, spadł i się zabił. Po tej przygodzie powiedział sobie, że naprawdę przestanie pić. Lecz chcieć to rzecz jedna, a dotrzymać tego druga.

Ponieważ życie w Beskidach nie jest łatwe, tak więc znajdował sobie powody, by napić się domowej wódki na poprawienie humoru, na przegnanie smutku, bólu – więc sobie czasem wypił. Ale już się nie upijał. Wtedy jednak przed nocą nigdy do rzeki nie szedł. Jedno spotkanie z Rusałkami wystarczyło mu do końca życia.

Częstokroć ci, którym udało się cudem dotrzeć do domu, jeszcze daleko mieli do wygranej. Jeszcze nie zdążyli drzwi zamknąć za sobą, a już stały przed ich chatami, stukając do okiennic, błyszczącymi oczyma spoglądając do wnętrza i wykrzykując: Wpuść nas tam stary, wpuść nas tam!

Najbardziej lubiły tych, którzy przed wędrówką już trochę wypili, bądź w podróż pijani wybrali... Aby się ich pozbyć trzeba było ponoć kieszenie w płaszczu wywrócić na drugą stronę, albo cały płaszcz ubrać odwrotnie. Wtedy już nie miały nad takim mocy.[1]

Hylas i Nimfy - obraz Waterhouse'a

A oto krótki wywiad z Krzysztofem Dreczkowskim na temat Rusałek i innych Istot Zmiennokształtnych:

KD: Większość Syren i Rusałek to po prostu ci sami co kiedyś nazywani byli Smokowatymi a dziś Reptilianami tyle że różne formy przybierają.

Ja: Albo są to hybrydy stworzone na Atlantydzie w celu opanowania Wszechoceanu, albo tzw. Neodinozaury – niedobitki po dinozaurowym Armagedonie 66 MA temu?

KD.: Różne przypadki spotkań z tymi istotami mogą dotyczyć różnych kwestii, tak jak jest z UFO że jedne są tajnymi eksperymentalnymi urządzeniami, inne aktywnością istot z innych wymiarów, a jeszcze inne w pełni mogą dotyczyć cielesnych Obcych z innych planet. Problem jest "tylko" w tym że my jako ludzie nie pochodzimy od małp. Teoria Ewolucji jest bardzo zmanipulowana, wysłałem właśnie Panu na email link na ten temat, co w tej kwestii zebrałem, a widać tam jakie są kombinacje tych którzy ją chcą utrzymać. Jeśli by brać część "smokowatych" za materialne istoty, to jeszcze opcja mogłaby być taka że to istoty z innych systemów słonecznych, trafiające do nas przez otwarte portale. Życie ogólnie przybiera formy analogiczne w różnych miejscach, wedle jakichś wyższych "matryc" które niektórzy nazywają polem morfogenicznym, itp.

Ja: A co zatem z Syrenami?

KD.: Poniżej przesyłam informacje na temat Syren, niestety materialistyczni etnografowie dość w ich kwestii namieszali, przykładowo z relacji o nich wypływa na przykład to, że mogły się pojawiać w różnych formach: kobiet z syrenim ogonem, hybrydy łączących inne stworzenia z postaciami humanoidalnymi, małpoludów - nazywanych też dziwożonami (gdzieś w relacjach słowackich nawet natknąłem się na wzmiankę o małpoludzie wychodzącym z głębin rzeki czy jeziora, a także jedna kobieta mi pisała kiedyś o małpiej łapie wylewającej wodę z wiadra w studni) - oraz pod postacią świetlistych obiektów pojawiających się nad morzami (typowałbym że obserwacja Kolumba ich dotyczyła, które spotkał w drodze do Ameryki także w formie hybrydalnej) i przy górskich potokach (zwano je pod słowacką częścią Tatr "bohyniami").

Pozorny niby w tym chaos, ale to tylko kwestia innych przemian. Przesyłam więc część tego co na ich temat zebrałem - jeśli Pan się nie będzie zgadzał z moimi wnioskami, w porządku, proszę jednak o przeczytanie całości dla całokształtu tego na co trafiłem:

·        https://zmiennoksztaltne.blogspot.com/2013/04/spotkania-z-rusakami-vilami-devami-i.html 

·        https://zmiennoksztaltne.blogspot.com/2014/07/spotkania-z-rusakami-vilami-devami-i.html

·        https://zmiennoksztaltne.blogspot.com/2012/04/wodne-czarodziejki-czyli-obserwacje.html   

·        https://zmiennoksztaltne.blogspot.com/2012/03/spotkania-z-wodnikami-utopcami.html

·        https://zmiennoksztaltne.blogspot.com/2014/11/dodatek-50-duchy-tajgi.html

·        https://zmiennoksztaltne.blogspot.com/2016/08/dodatek-66-dodatek-60-niebianie-i.html

·        https://zmiennoksztaltne.blogspot.com/2014/12/mapoludy-w-polsce.html

·        https://zmiennoksztaltne.blogspot.com/2012/03/niebezpieczne-czarodziejki-nocnice.html

·        https://zmiennoksztaltne.blogspot.com/2014/08/yokai-i-yurei-czyli-zmiennoksztatni-w_26.html

·        https://zmiennoksztaltne.blogspot.com/2016/04/jest-miastem-w-ktorym-nie-tylko.html

·        https://zmiennoksztaltne.blogspot.com/2014/12/dziwne-mutacje-czy-cos-wiecej-ii.html 



[1] Peter Urban – „Karpatske povesti”.

poniedziałek, 14 marca 2022

Miloš Jesenský, Robert K. Leśniakiewicz - „Zaginieni w górach”

 

Widok ze Strzebla na masyw Luboni i Pasmo Babiogórskie (Internet)

Tytuł oryginału – „STRATENÍ V HORÁCH. Záhadné prípady v Tatrách, Tríbeči a na Babej hore”. Recenzja

Jest to w zasadzie zbiór krótkich tajemniczych opowieści z regionu. Autorzy pokrótce wyjaśniają każde niewyjaśnione zdarzenie, komentują stan wyjaśnień i wiedzy, a kursywą dokumentują zeznania z okresu, głównie z prasy, lub ustne zeznania świadków.

Wybrałem więc bardzo sprawdzone podejście, które od razu przypomniało mi jednego z najsłynniejszych austriackich naukowców-mistyków, Viktora Farkasa (przetłumaczyłem wszystkie jego książki), który w okresie rozkwitu tajemnicy był jednym z absolutnych bestsellerów w naszym kraju. Sami autorzy wspominają innego autora z pierwszego pokolenia uczniów Dänikena, Petera Krassę (prawdopodobnie także dlatego, że współpraca Krassa z Robertem Habeckiem była równie owocna, jak współpraca Jesenskiego z Leśniakiewiczem).

Niewątpliwą zaletą recenzowanej książki jest też fakt, że autorzy łączą literaturę z innymi rodzajami sztuki, zwłaszcza z filmem (patrz np. „Pastorałki tatrzańskie” z „Trzydziestu spraw majora Zemana” – serial znany także w Polsce). W ten sposób zapewniają szersze ramy kulturowe dla ich enigmatycznego skupienia, które część społeczności czytelniczej nadal uważa za „nieodpowiednie”.

Przetłumaczyłem około pięćdziesięciu tytułów tajemnic z języka niemieckiego, więc mogę docenić niemal uniwersalną różnorodność tajemnic, od tajemniczych zniknięć, przez przesunięcia w czasie, UFO, duchy, klątwy i wiele innych, po tajemnicę, która była dla mnie odkryciem i czytam to z wielkim zainteresowaniem: to teoria szklanych tuneli w podziemiach, o których mówi się, że są w stanie bardzo szybko przenieść człowieka z jednego miejsca na świecie do drugiego. Moim błędem jest to, że nie wiedziałem o książce „Jesenský Secrets of the Moon Cave” (Allpres, 2008), która dotyczy nawet tego zjawiska w związku z podziemną krainą Agharti, w przekładzie czeskim.

Doceniam to, że autorzy konsekwentnie unikają wszelkiej sensacji i przekręcania wniosków przez czytelnika. Zawsze ma możliwość wyrobienia sobie opinii na temat wydarzenia. Ponadto naprawdę dokładna lista komentarzy na końcu książki może pozwolić na jeszcze głębsze przyjrzenie się temu zjawisku.

Dobrze, że autorzy nie wahali się pozostać na terenie słowacko-polskim, gdzie niewykształcony czytelnik nigdy nie spodziewałby się takiej studni tajemnic. Przypomniałem sobie moich byłych uczniów, którym brakowało, że każda tajemnica jest zawsze bardzo odległa (Indie, Roswell, Chiny itp.). Ja sam opisałem im jako najbliższą geograficznie zagadkę bawarską jaskinię z przesunięciem w czasie, o czym mówi również ballada Erbena. Jeśli jeszcze kiedyś będę uczył, to publikacje Jesenskiego i Leśniakiewicza dostarczą mi bogatego materiału.

Na zakończenie przypomnę tylko, że recenzowana książka jest bardzo czytelna. Bałem się, że jeśli monotematyczna koncentracja na osobach zaginionych, prędzej czy później znudzi czytelnika. To nie zdarzyło się przypadkiem! Niewątpliwie manifestuje się tutaj niezwykłe doświadczenie literackie („ręka pisana”) autorów, którzy dziś śmiało mogą konkurować z II pokoleniem uczniów Dänikena.

Jedną z miłych niespodzianek było to, że w dwóch konkretnych przypadkach autorzy podają również naukowe wyjaśnienie zjawisk, które pierwotnie należały do ​​tajemnic (np. tajemnicze błyski na szczycie góry jako odbicie promieni słonecznych w zwierciadłach, ale widoczne tylko z pewnego miejsca). Nie jest to tak powszechne u naukowców od tajemnic.

Ze zrozumiałych powodów nie znam stanu wydawania takich tytułów na Słowacji, dlatego dodam spostrzeżenie z Czech, bo część książek autorów została również przetłumaczona na język czeski. W naszym kraju w latach 90. nastąpił rozkwit poszukiwań tajemnic i na początku nowego tysiąclecia, wtedy czytelnicy domagali się kolejnych tytułów, ale okazało się, że studnia tematyczna tajemnic jest w zasadzie wyczerpana (więc nadal pisano by o tym samym ). Dziś minęły dwie dekady od tego stanu, a zainteresowanie tajemnicami nadal się utrzymuje (m.in. dzięki „tajemniczym” serialom telewizyjnym według projektów A. Vašíčka). Co więcej, dla wielu Czechów, Słowacja pozostaje sprawą serca, niezależnie od podziałów politycznych.

Gorąco polecam publikację ocenianego tytułu w języku słowackim i osobiście nie mam wątpliwości, że zasługuje on również na czeskie tłumaczenie, ponieważ geograficznie „lokalne” tajemnice wciąż są bardzo poszukiwane.

 

Dr Rudolf Řežábek,  red. naczelny

wtorek, 6 sierpnia 2019

Wojenne katastrofy Junkersów w górach




Są stare samoloty nie do zdarcia do takich należy niemiecki Junkers Ju-52 zwany Gute Tante Ju- był to wół roboczy niemieckiej armii. Dobra ciotka Ju. No taka dobra to ona nie była w ramach Legionu Condor bombardowała miasta hiszpańskie.


Katastrofa na Babiej Górze


Kto chciałby zobaczyć jej resztki na Babiej Górze musi z czerwonego szlaku koło Sokolicy skręcić w dół łącznikowym zielonym i tam wśród kosówki w stronę kulminacji Kępy natrafi na resztki Ju-52 z 1 pułku rozprowadzania samolotów transportowych (Flugzeugüberführungsgeschwader 1, Gruppe Ost) z Krakowa–Rakowic, który 23.III.1944 rozbił się o zbocze.

Ostrzegam że Park nie pozwala na chodzenie po kosówkach. 

Historia uciekającego z Wrocławia Ju-52, który w śnieżycy rozbił się na zboczach Śnieżki po czeskiej stronie jest pasjonująca – o czym później.

W Szwajcarii regularnie odbywały się loty turystyczne w XXI wieku. Równo rok temu 4.VIII.2018 taki retro Ju-52 miał katastrofę w Szwajcarii. Rozbił się o szczyt Pic Segnac 2540 m n.p.m. w Alpach Szwajcarskich, zginęło 20 osób. Badanie wraku ujawniło uszkodzenia w postaci pęknięć i korozji. No cóż wiek - 78 lat.

Narodził się w wytwórni Junkersa na początku lat 30-tych jako pasażerski i transportowy. Ju-52/3m czyli z trzema silnikami odbył pierwszy lot w kwietniu 1931. Obity był blachą falistą (jak mój kolega nazywał falliczną).

Pod koniec 1933 r. powstała wersja, oznaczona Ju-52/3m g3e - bombowiec pomocniczy. Od początku produkcji do zakończenia w 1944 r. zbudowano w Niemczech łącznie 4835 sztuk. Wśród cywilnych linii samolot Ju-52 używał PLL LOT w latach 1936-1939 - jeden egzemplarz, latał do Berlina i Salonik.

Swą karierę bojową zaczęły w czasie wojny domowej w Hiszpanii... Ostatnią akcją bombową w Hiszpanii był 26 marca 1939 roku nalot na Belmez. Przeciwko Polsce w 1939 roku użyto 300 samolotów Ju-52. 25 września około 30 samolotów zrzuciło bomby zapalające na Warszawę. Ju-52 wzięły czynny udział w desantowaniu spadochroniarzy na Kretę. W trakcie ataku na Związek Radziecki Ju-52 były używane głównie do dostaw i zaopatrzenia wysuniętych jednostek. Odcięcie 6. Armii pod Stalingradem spowodowało konieczność zaopatrzenia okrążonych. Spowodowało to stratę 490 samolotów Ju-52. Ostatnimi wielkimi operacjami zaopatrzeniowymi były loty nad twierdze: Poznań i Wrocław w 1945 roku

Ju-52, budowane przez wytwórnię we Francji jako Amiot AAC.1 Toucan były używane w latach 1949 – 1950 w walkach w Wietnamie. Hiszpańska wersja zwana CASA C.352-L używana jeszcze była jeszcze w latach 70. XX wieku. Także siły powietrzne Szwajcarii używały ostatnich samolotów Ju-52 pod koniec lat 70. Stąd latające eksponaty w Szwajcarii w 2018 roku.


Katastrofa na Śnieżce


Jest jeszcze jedna historia związana z samolotami Ju-52, jak już tu nadmieniłem, ma ona związek ze Śnieżką i tajemniczą katastrofą pod koniec II Wojny Światowej.

Było już po północy 23 lutego 1945 roku, kiedy wojskowy samolot Luftwaffe Junkers Ju-52 przemierzał niebo nad Dolnym Śląskiem. Pogoda była okropna. Trzysilnikowy Ju-52/3m o numerze kadłuba 8620, leciał ciągle w chmurach, przebijając się przez śnieżycę i wpadając co chwile w silne turbulencje. Fatalne warunki atmosferyczne utrudniały nawigowanie, i tak już trudne, ze względu na wojenne warunki. Za sterami samolotu siedział Emil Hannemann, a jego drugim pilotem był Albert Linke. W sumie w samolocie znajdowało się 28 osób, co było więcej niż dopuszczały normy. Jednak podczas schyłkowej fazy II wojny światowej, Niemcy przestali już przestrzegać swojej żelaznej zasady “Ordnung muss sein”.

Oprócz pilotów na pokładzie znajdowało się 20 rannych niemieckich żołnierzy oraz 2 pozostałych członków załogi. Dodatkowo w maszynie znalazła się jeszcze jedna 4-osobowa załoga innego Junkersa Ju-52. Była to załoga maszyny o numerze kadłuba 7759, który pilotowany przez Otto Kloppmanna, rozbił się kilka godzin wcześniej podczas lądowania we Wrocławiu. Przyczyną katastrofy jego samolotu były złe warunki atmosferyczne. Kloppmanna i jego towarzysze cudem ocalili swoje życie. Teraz wszyscy razem siedzą w Junkersie, uciekającym z oblężonej twierdzy Festung Breslau…





Minął już ponad tydzień odkąd Wrocław okrążyła Armia Czerwona. Na rozkaz nazistowskich dygnitarzy, spokojne dotąd miasto zamieniło się w twierdzę Festung Breslau. Twierdzę, której Niemcy nie zamierzali łatwo oddać sowietom. W zasadzie nie zamierzali w ogóle! W związku z otoczeniem miasta, jedyną możliwością dotarcia do niego była droga lotnicza. Transport lotniczy przebiegał zadziwiająco sprawnie. Samoloty transportowały do miasta uzbrojenie, amunicję, żywność, a nawet pocztę. W drugą stronę zabierały ze sobą rannych żołnierzy. Głównie tych lżej rannych, którzy mogli siedzieć, przez co nie zajmowali dużo miejsca w samolocie. Ich przydatność w walce i tak była nieduża, a w związku z kurczącym się obszarem kontrolowanym przez Niemców, istniała konieczność opróżniania kolejnych obiektów, także szpitali.

W początkowej fazie obrony miasta, samoloty lądowały i startowały z wrocławskiego lotniska Gądów Mały. Wiele lat po wojnie lotnisko zostało zlikwidowane, a na jego miejscu zbudowano osiedle z tzw. wielkiej płyty. Pamiątką po Flughafen Klein-Gandau pozostały tylko nazwy ulic, jednoznacznie nawiązujące do dawnej historii miejsca, Lotnicza, Szybowcowa, Latawcowa i tym podobne. Szacuje się, że dzięki mostowi powietrznemu do Festung Breslau dostarczono 3770 żołnierzy i 657 ton zapasów. Ewakuowano zaś 3282 rannych żołnierzy.

Tym razem Junkers Ju-52 z 28 osobami na pokładzie podążał w kierunku Sudetenlandu, o którego zabranie Czechom parę lat temu pieklił się Adolf Hitler. Teren ten pozostawał wciąż pod kontrolą Niemców. Prawdopodobnie samolot miał minąć Sudety i wylądować w mieście Hradec Králové, gdzie do lokalnego szpitala trafiliby ranni żołnierze. Inna z hipotez mówi o locie do miasta Mladá Boleslav. Ju-52 leciał na wysokości 1300 m. Taki pułap umożliwiał bezpieczny przelot nad Górami Sowimi i dalej Górami Stołowymi w rejonie Broumova. Jednak prawdopodobnie z powodu okropnych warunków atmosferycznych, samolot odbił bardziej na zachód w kierunku Karkonoszy. Nawigatorem maszyny był Erich König. Czyżby nikt nie zdawał sobie sprawy z nadchodzącej katastrofy?

O godzinie 03:45 rano Junkers uderzył w zbocze Czarnego Grzbietu tuż pod Śnieżką. Samolot rozpadł się na kilka części, a znajdująca się z przodu maszyny załoga zginęła na miejscu. Śmierć poniosło około 15 osób, w tym obydwie załogi. W tym samym czasie, nocujący na szczycie Śnieżki tragarz górski Robert Hofer usłyszał huk lotniczych silników, który nagle ustał. Wtedy pomyślał sobie, że mu się po prostu przesłyszało. Tej nocy stacja meteorologiczna na Śnieżce zanotowała prędkość wiatru 110 km/h, a na zewnątrz wciąż trwała śnieżyca.

Reszta ocalałych rannych żołnierzy wygrzebała się z wraku Ju-52. Ubrani w szpitalne ubrania, postanowili ruszyć w poszukiwaniu pomocy. Pokonując nieznany teren, wysokie góry, nocne ciemności i burzę śnieżną. W tę wędrówkę wyruszyło 6 żołnierzy. Ilu pozostało jeszcze żywych we wraku Junkresa? Tego już nie wiadomo. Rannym żołnierzom, którzy opuścili wrak samolotu, udało się odnaleźć wystające ponad warstwę śniegu tyczki zaznaczające szlak turystyczny. Aż trudno sobie wyobrazić, jak ciężka musiała to być droga. Ranni, bez odpowiedniej odzieży, w niesprzyjających warunkach, szli w śniegach 4 km, aż o 07:30 dotarli do schroniska Horská Bouda na Růžohorkach. Najmłodszy z ocalałych, nie mający jeszcze 18 lat Siegfried Szewczyk, zmarł tuż po dotarciu do osady.

Było już widno. Na wieść o wypadku zorganizowano więc akcję ratunkową, która wyruszyła ze Śnieżki. Ponieważ katastrofa Junkresa Ju-52 odbyła się w śniegach, wraku maszyny szukano aż 4 godziny. Po jego odnalezieniu okazało się, że wszyscy pozostali na miejscu żołnierze już nie żyją. Jeszcze w tym samym dniu do wraku wyruszyli mieszkańcy osady Malá Úpa, aby zwieść na dół ciała żołnierzy. Zostali oni pochowani na cmentarzu przy kościółku w Malej Úpie.

Po wojnie wrak Ju-52 leżał długo na zboczach Karkonoszy, stając się atrakcją turystyczną samą w sobie. Miejscowa ludność oraz turyści pozabierała drobniejsze jego elementy. Najpierw zabrano zegary, później siedzenia. Podobno ktoś blachę falistą z kadłuba przerobił na tarkę do prania bielizny. Z czasem pozostały tylko największe fragmenty kadłuba i silniki.






Tak było do 23.IX.1998 roku, kiedy to mieszkańcy Malej Úpy pozbierali pozostałe elementy samolotu. Tego dnia nad Śnieżką zawarkotały silniki czeskiego śmigłowca, który dźwignął największe pozostałe części kadłuba oraz silniki. Junkers Ju-52 o numerze bocznym 8620, wzbił się do swojego ostatniego lotu, 53 lata od swojej katastrofy i zakończenia wojny. Resztki maszyny przetransportowano do miejscowości Dolní Malá Úpa, gdzie złożono je przy cmentarzu na którym pochowano ofiary katastrofy. W 2001 roku w miejscu tragedii umieszczono tablice pamiątkowe, w języku niemieckim i czeskim. Rok później ekshumowano pochowanych żołnierzy w Malej Úpie, a ich szczątki przeniesiono na cmentarz wojskowy w Brnie.

Dziś, ponieważ nie ma już widocznych szczątków u podnóży Śnieżki, mało kto pamięta o tej niezwykłej historii. Zwłaszcza pamięć o niej zanikła po polskiej stronie, gdyż katastrofa Junkersa Ju-52 rozegrała się po czeskiej stronie. Na jej ślad możemy natrafić odwiedzając przepiękną i malowniczo położoną osadę Dolní Malá Úpa, gdzie do dziś przechowywane są szczątki Junkersa Ju-52. Milczącego świadka niezwykłych wojennych losów…


Zebrał – Stanisław Bednarz

sobota, 23 grudnia 2017

KATASTROFA SAMOLOTU AN-24



(Relacja świadka tamtych wydarzeń)

Jest kwiecień 2017 r. Myśli moje powracają do tragicznej katastrofy lotniczej 2 kwietnia 1969 r. Samolot PLL „LOT” – turbośmigłowiec AN- 24 rozbił się pod szczytem Policy. Zginęły 53 osoby: 47 pasażerów i 6 członków załogi. Pomimo upływu 48 lat moje wspomnienia są tak żywe, jak by to wydarzyło się wczoraj.

2 kwietnia 1969 r. (środa, Wielki Tydzień) byłem jedynym lekarzem dyżurnym w Szpitalu Powiatowym w Makowie Podhalańskim. Miałem 29 lat i 5 letni staż w zawodzie lekarza. Po katastrofie czytałem w prasie, że nad Krakowem była piękna pogoda i dobra widoczność. Dziwiono się jak piloci mogli nie zauważyć Krakowa. Ja zapamiętałem to zupełnie inaczej. W godzinach południowych pogoda była zmienna. Co chwilę pojawiały się krótkotrwałe śnieżyce i robiło się całkiem ciemno. Po chwili zamiecie ustępowały i pojawiało się piękne słońce i tak na zmianę: raz słońce, raz burza śnieżna.

Około godz. 16-tej przechodziłem przez dziedziniec szpitalny i było znów ciemno i bardzo zła widoczność. Uwagę moją zwrócił bardzo głośny i przerażający warkot samolotu przelatującego chyba na niskiej wysokości. Pomimo wytężania wzroku i zadzierania głowy, samolotu nie dostrzegłem z powodu zadymki śnieżnej. Po kilkunastu minutach odebrałem z Pogotowia w Suchej Beskidzkiej wiadomość, że pasażerski samolot rozbił się w rejonie Babiej Góry i mamy przygotować się na przyjęcie ponad 50-ciu poszkodowanych. Dyrektor Pogotowia poprosił mnie o powiadomienie mojej żony, która miała rozpocząć dyżur lekarski w Pogotowiu o godz. 18-tej, aby niezwłocznie wyszła na pobocze drogi obok szpitala, a przejeżdżająca karetka zabierze Ją do Zawoi.

Dla mnie rozpoczął się gorączkowy okres organizacyjny. Powiadomieni systemem alarmowym do szpitala zgłosili się wszyscy pracownicy mieszkający w Makowie i okolic. Dyrektor Szpitala – dr Wiesław Chaja był w tym czasie w Krakowie i do Szpitala prosto z drogi zgłosił się ok godz. 20-tej. Kierowanie akcją ratowniczą chciałem obarczyć chirurga 10 dr Józefa Habinę, ale powiedział mi, że ja sobie z tym lepiej poradzę. Wszyscy działaliśmy jak w transie. Laboratorium przygotowało testy do oznaczania grupy krwi i szkło do wykonywania prób krzyżowych, statywy i próbki krwi itd.

Punkt krwiodawstwa zrobił zestawienie posiadanych zapasów krwi i osocza oraz płynów krwiozastępczych. Telefonicznie połączyłem się z okolicznymi szpitalami i możliwości kierowania do nich poszkodowanych. Szpitale przekazały mi zestawienie posiadanych zasobów krwi.

Personel naszego szpitala zagęszczał sale robiąc dodatkowe miejsca. Ściągnięto z magazynu „S” materace, pościel, narzędzia i środki opatrunkowe. Pospiesznie sterylizowano zestawy chirurgiczne. Przypominam sobie nieżyjącego już Aleksandra Wciślaka, pracownika Sanatorium PKP, pseudonim „gipsik”. Pan miejsce katastrofy Olek mieszkał naprzeciw szpitala i od pierwszej chwili przygotowywał opaski gipsowe. Robił to z niesamowitą wprawą i tych opasek przygotował tyle, że jeszcze przez prawie 2 lata korzystaliśmy z tych zapasów. Pielęgniarki przygotowywały zestawy do przetaczań, płyny infuzyjne, drobny sprzęt, przylepce, próbówki itp. Pracownicy administracyjni spinali razem blankiety historii chorób, karty gorączkowe i karty zleceń. Przygotowywali tasiemki do oznaczania numerami nieprzytomnych osób. Około 20-tej anonimowy telefon powiadomił centralkę telefoniczną, że pierwsza partia rannych jest w drodze do szpitala. Wiadomość okazała się niestety fałszywa. Okazało się, że wiele karetek z Suchej, Żywca, Nowego Targu, Szczawnicy, Rabki, Myślenic musiało wracać do swoich baz w żałobnym nastroju.

Wg relacji mojej Żony Krystyny, karetki z Suchej pierwsze dotarły do przysiółka Podpolice i utknęły w zaspach śnieżnych w sąsiedztwie leśniczówki. Do leśniczówki dotarli też ochotniczo dwaj ordynatorzy Sanatorium Pulmonologicznego PKP w Makowie Podh. Dr Jędrzej Trzciński i dr Czesław Kopacz – nasi nieco starsi przyjaciele. O zmierzchu do leśniczówki dotarł funkcjonariusz MO p. Mentel, który powrócił z miejsca wypadku. Był w strasznym stanie fizycznym i psychicznym przemoczony, zziębnięty, a przede wszystkim przerażony. Dr Krystyna Bednarzowa wspomina, że musiała mu podać środki uspakajające. Wylękniony, krzyczał że wszyscy zginęli, że na drzewach są szczątki ciał, że tam jest piekło i żeby tam nie iść. Żona pomimo młodego wieku (27 lat) była Kierownikiem Przychodni Obwodowej i podlegało Jej całe lecznictwo otwarte. Uspokoiła zebranych i zadecydowała, że nie można oprzeć się tylko na relacji dzielnego milicjanta i musi ktoś z fachowców stwierdzić, że faktycznie nie ma ratunku dla ofiar. Dr Trzciński i dr Kopacz ochotniczo podjęli się misji dotarcia na miejsce katastrofy. Od żołnierzy WOP dostali odpowiednie buty. Nadleśniczy mgr inż. Roman Lewandowski dał Krysi kożuch, lecz dżentelmeńscy lekarze nie zgodzili na Jej wyprawę w skrajnie trudnych warunkach, przy 1 m śniegu i zapadającym zmroku. Towarzyszył im żołnierz. Niestety, na miejscu musieli potwierdzić relację milicjanta. Na ściętych skośnie świerkach zwisały jelita i fragmenty wnętrzności jak „łańcuchy na choinkach”. Na miejsce katastrofy dotarli kierując się zapachem paliwa. Obaj bohaterscy lekarze już nie żyją.

Za życia bardzo niechętnie mówili o szczegółach zastanych na miejscu katastrofy. Wspominali, że nie życzą nikomu takich przeżyć. Nie sądzę, aby ich niechęć do opisywania szczegółów wynikała z zakazu mówienia o tym. Służby specjalne wszystkich świadków zobowiązywały do tajemnicy. Dotyczyło to także goprowców, którzy w następnych dniach pomagali wojsku „kompletować” zwłoki i zwozić w dół, skąd transportowane były do Zakładu Medycyny Sądowej w Krakowie. Poufne relacje goprowców były przerażające. Nawiasem wspomnę, że dr Czesiu Kopacz był późniejszym teściem dr Ewy Kopacz, której los nie oszczędził podobnych widoków w kwietniu 2010 r.

Wracam do mojego dyżuru w makowskim szpitalu. Przypominam, że w tym czasie w Makowie telefony działały na korbkę. Na portierni szpitala prymitywna centralka. Wszystkie rozmowy odbywały się w trybie „na ratunek”. Sąsiednie szpitale były bardzo życzliwe i wszędzie zapewniano mnie o pomocy i postawieniu w stan gotowości zespołów zabiegowych.

Byłem pełen podziwu dla postawy personelu naszego szpitala. Pracownicy zjawili się gromadnie w nieprawdopodobnie krótkim czasie, bez zbędnych ponagleń, przygotowywali drugą izbę przyjęć, dodatkowe sale zabiegowe na chirurgii i ginekologii, uruchomiono zasoby leków, sprzętów, narzędzi, bielizny z magazynu „S”. Przygotowano materace do uruchomienia dodatkowych miejsc.

Około północy w dyżurce lekarskiej odwiedzili mnie dr Henryk Matuszewski – Naczelnik Wojewódzkiego Wydziału Zdrowia w Krakowie i dr Leon Boni - Kierownik Powiatowego Wydziału Zdrowia w Suchej Beskidzkiej. Zameldowałem Naczelnikowi jak przebiegał dzień od powiadomienia o wypadku do chwili odwołania gotowości. Był bardzo serdeczny, pochwalił poczynania organizacyjne i wróżył mi sukces w organizacji ochrony zdrowia. Podziękowałem za uznanie lecz wyraziłem nadzieję, że los oszczędzi mi w przyszłości takich emocji i daremnych wysiłków.

Przyczyna katastrofy turbośmigłowca AN -24 w dniu 2.04.1969 r. do dziś nie jest wystarczająco wyjaśniona. W prasie pojawiły się artykuły próbujące wyjaśnić lub zagmatwać okoliczności. W wielu publikacjach podnoszono, że nad Krakowem panowała dobra pogoda i dobra widoczność. Ja, nawet dziś pod przysięgą mogę powtórzyć, że nad Makowem samolot przelatywał w śnieżycy i bardzo złej widoczności.

Lek. Jacek Bednarz
Ordynator Oddziału Medycyny Paliatywnej
b. dyrektor Szpitala w Makowie i Suchej Besk.
Maków Podh. 10.04.2017 r.


Post scriptum

Wspomnienie o katastrofie w 1969 r. piszę w kwietniu 2017 r., po kolejnych obchodach „miesięcznicy” smoleńskiej katastrofy. Długo zgrzytało mi w uchu słowo „miesięcznica” przypominające fizjologiczno- ginekologiczny termin. Obawiam się, że ktoś wymyśli „kwartalnicę”. Mając w pamięci uroczyste przyjmowanie trumien i wystawne pogrzeby ofiar smoleńskiej katastrofy z ogromnym smutkiem słucham słów ważnego polityka o „barbarzyństwie rosyjskim i polskim w traktowaniu ofiar, o bezczeszczeniu zwłok”. Ogarnia mnie zdumienie gdy słyszę słowa godnej współczucia żony jednej z ofiar, że nie spocznie dopóki choćby mały szczątek innej osoby będzie profanował zwłoki Jej Męża. Myślałem, że Ofiary doznały zbratania przez swój tragiczny los, swoistego braterstwa krwi, która wsiąkła a tę samą niegościnną ziemię. Jeśli nawet mały szczątek znajduje się w trumnie innej osoby, to jest to wyrazem jedności, jakby wzajemnej komunii. Tak mi się wydawało. Rzeczywistość jest, niestety, inna, zasmucająca. Przychodzą na myśl opowiadania leśników jak w 1969 r. po stopieniu śniegów musieli odstraszać dzikie ptactwo i leśną zwierzynę, aby rzeczywiście nie bezcześciła fragmentów ciał ofiar, bo nie wszystkie udało się od razu zebrać.

Przychodzą mi na myśl rodziny, które zezwalają na pobranie narządów do przeszczepów od zmarłych krewnych. Przecież Ci ludzie nie będą domagali się zwrotu narządów od zmarłych biorców. Myślę też mimo woli o losie amputowanych kończyn, zrakowaciałych narządów usuwanych dla ratowania chorych Osób.

O zmarłych powinniśmy myśleć i mówić z miłością i szacunkiem. Powinniśmy ! Przecież wierzymy w „świętych obcowanie, ciała zmartwychwstanie i żywot wieczny”.


Jacek Bednarz


(Relacja zamieszczona na łamach "Echa Jordanowa" nr 119/2017)

wtorek, 16 maja 2017

Tropami diabła



Krajobraz beskidzkiej wiosny...


(Jest to tekst, który pierwotnie został opublikowany na łamach „Czasu UFO” nr 9/1999, a który jeszcze raz udostępniam Czytelnikowi jako uzupełniony i poprawiony.)


*


Sed videmus nunc per speculum et in aenigmate
Umberto Eco – „Imię róży”


Czy można mówić w takim arcykatolickim kraju jak Polska? Mój materiał na temat podpalanych przez UFO kościołów wywołał niejaką panikę wśród redaktorów ezoterycznych czasopism, a to dlatego, że – cytuję – co by to było, gdyby to przeczytali jacyś duchowni – przecież oni w swej pysze i nietolerancji posądziliby ufologów o konszachty z diabłem!!! Autentyczne! Więc co? Wychodzi na to, że cofnęliśmy się do tego „wspaniałego” i „humanistycznego” Odrodzenia, kiedy to w całej Europie zapłonęły stosy i zaczęła się wielka batalia z kacerzami, czarownikami, wiedźmami i nade wszystko z reformatorami Kościoła katolickiego, bo o nich i ich majątki głównie oo. Inkwizytorom chodziło…

Kontynuując temat z artykułu „Płonące kościoły, tajemnicze wybuchy i UFO” pragnę zatrzymać się jeszcze przy starych kościółkach w Niedźwiedziu i Olszówce w południowej części Małopolski, w najbliższej okolicy Rabki Zdroju i Mszany Dolnej. 

Zacznijmy od Niedźwiedzia, jako że ta miejscowość ucierpiała najpierw wskutek pożaru kościółka drewnianego, postawionego w Anno Domini 1697. Ponad pół tysiąclecia temu! Kościół ten w swej bryle niemal identyczny z kościołami w Rabce, na Piątkowej Górze czy Łętowni albo w Spytkowicach, spłonął w nocy 5/6.VI.1992 roku.* Nikt nie wie, czy był to pożar spowodowany czynnikami naturalnymi, czy było to zbrodnicze podpalenie.

Niedźwiedź w ogóle ma pecha, bowiem 30.VIII.1996 roku na tą prześlicznie położoną gorczańską wieś spadło tornado – coś, co znane jest z prerii amerykańskiej.**

Straty były olbrzymie – kilka starych drzew otaczających miejsce zgliszcz kościoła zostało obalonych, zaś figura Matki Boskiej została oderwana od postumentu, wyciągnięta z niszy, w której się znajdowała i przeniesiona kilkanaście metrów. Trąba powietrzna figurę dekapitowała oraz pozbawiła rąk. Stojąca tamże kaplica została dość dokładnie zniszczona potwornymi uderzeniami wiatru idącego od Mszany Dolnej, czyli od północy. 

Coś podobnego miało miejsce także w samej Mszanie Dolnej i w odległym od niej o około 30 km na zachód Podwilku na Orawie. Tam także trąba powietrzna zaatakowała przykościelne drzewa łamiąc kilka z nich.***

Trąby powietrzne zdarzały się na Podhalu także wcześniej, że wspomnę tylko tą z sierpnia 1961 roku w Jordanowie, która wygoliła znaczną połać Cioska i część lasów Hajdówki. Wiatrował powstały tego fatalnego popołudnia można jedynie porównać do efektów ataku wiatru halnego w maju 1968 roku w Tatrach… 

Inaczej sprawa się miała z kościołem w Olszówce – to mała letniskowo-wczasowa miejscowość satelitarna Rabki Zdroju, położona także w Gorcach. Tamtejszy kościół drewniany postawiony został w 1566 roku (sama wieś istnieje już od 1388 roku, dokument lokacyjny podpisał sam król Władysław II Jagiełło!)**** Niestety, to nie UFO było przyczyną wielkiego pożaru wieczorem, dnia 19.IX.1993 roku. Tamtejsi strażacy z OSP Olszówka domniemają, że było to zbrodnicze podpalenie, jako że w kościele tym znajdowały się obrazy, polichromie i rzeźby z XVI wieku - nadzwyczaj cenne. Kościół był w remoncie i dopływ prądu przerwano. Miejscowi widzieli tuż przed pożarem niebieska czy zieloną nyskę na obcych tablicach. W chwilę potem kościół stanął w płomieniach, które zaczęły go trawić od wewnątrz! I tak jak w przypadku Niedźwiedzia, także w Olszówce stanęła potężna i nowoczesna, ale bez patyny wieków – niestety, świątynia zbudowana w stylu pseudo-neo-góralskim… Tak więc sprawa ta jest dla policji i prokuratora, a nie dla ufologa.

Czy to wszystko? Ależ nie! – ta część Beskidów zna również tajemnicze katastrofy lotnicze. Oczywiście wszyscy wiedzą o katastrofie na stokach Policy i jej dziwnych okolicznościach, która wydarzyła się tego chmurnego, wietrznego i śnieżnego popołudnia w dniu 2.IV.1969 roku.***** Nad Tatrami rozegrały się trzy tragedie z udziałem helikopterów Sokół  w dniu 11.VIII.1994 roku nad Doliną Olczyską, helikoptera Mi-2 w dniu 10.VII.1997 roku w okolicy Gronika k./Zakopanego, a także szybowca Aeroklubu Nowy Targ Pirata SP-3130, który został zaatakowany przez nieznane siły w dniu 15.XI.1979 roku.*6 A teraz, po przewertowaniu przewodników i odbyciu wycieczek w teren przyszło mi dopisać jeszcze dwie katastrofy:

1.   Dnia 25.V.1973 roku, w Gorcach pomiędzy Turbaczem a Obidowcem rozbił się samolot sanitarny (inne źródła mówią o samolocie sportowym) *7 w drodze z Gdańska do Rabki Zdroju. Na miejscu zginęła A. Skalińska z Gdańska, zaś jej córka i pilot wyszli z katastrofy z obrażeniami ciała. Wypadek ten jest o tyle tajemniczy, że nie wiadomo dlaczego pilot samolotu zboczył tak daleko na południe od Rabki Zdroju i werżnął się maszyną w miejsce, gdzie dzisiaj stoi krzyż upamiętniający to wydarzenie. pewnym wytłumaczeniem były niesprzyjające warunki atmosferyczne, które uniemożliwiły wysłanie śmigłowca ratowniczego, który mógłby także rozbić się na Kocurce i w ten sposób zwiększyć ilość ofiar tego wypadku.*8
2.   Latem 1985 roku, w północnej części Polany Krzysie zwanej także Surówkami, pomiędzy szczytami Małego a Wielkiego Lubonia doszło do katastrofy śmigłowca Mi-2, którym dwaj czescy piloci lecieli z Popradu do Świdnika na przegląd techniczny maszyny. Powodem katastrofy była ponoć gęsta mgła, która otuliła helikopter i zdezorientowała pilotów. Dzisiaj na miejscu katastrofy znajduje się krzyż utworzony ze szczątków maszyny i plakieta z informacją o wypadku.*9
Obydwa wypadki zakwalifikowano jako „dziwne”, bowiem jak wytłumaczyć fakt, że piloci lecieli w złą pogodę licząc się z tym, że przecież znajdują się nad górami i to dosyć wysokimi: Luboń Wielki – 1022,3 m n.p.m. plus wieża przekaźnika TV i telefonii GSM, czy Turbacz 1314,7 m. Poza tym piloci samolotów sanitarnych czy helikopterów to nie jacyś amatorzy, ale wysokiej klasy specjaliści w wylataną dużą ilością godzin za sterami maszyny. A zatem, co ich zgubiło? Brawura? – na pewno nie. Pewność siebie? – też nie. W górach za sterami maszyny pewnym siebie może być tylko głupiec albo kompletny żółtodziób, a ci ludzie na pewno nimi nie byli…[1]   

Ale to jeszcze nie koniec osobliwości opisywanego terenu, jako że Beskid Wyspowy kryje niejedną tajemnicę. Może być ona związana z obserwacjami NOL-i w okolicach kilku tamecznych miejscowości, takich jak: Mszana Dolna, Kasina Wielka, Ochotnica Górna (wprawdzie to Gorce, ale wydarzenia z nią związane mają swe koneksje z Beskidem Wyspowym) i Rabką. Zacznę od obserwacji NOL-i na tamtych terenach:

  • Najdawniejsza informacja o niezwykłym zjawisku niebieskim pochodzi aż z 23.I.1913 roku, a uzyskałem ją dzięki uprzejmości red. Krzysztofa Strauchmanna z „Naszych Stron”, który nadesłał mi odpis z „Gazety Podhalańskiej” nr 6 z dnia 1.II.1913 roku. A oto treść tej notatki prasowej: 
  • Z Ochotnicy donoszą nam: Niezwykłe zjawisko obserwowano w nocy 23.I. o godzinie 10:30 wieczorem. Cztery osoby wracając księżycową nocą z Ochotnicy (do Nowego Targu) widziały silne światło elektryczne na północ od Księżyca równe mu wielkością w kształcie kuli lub tarczy. Światło nagle wydłużyło się ku północy i przesunęło szybko w stronę północy, jakby pod chmury, zabłysło czerwonym światłem i znikło. Całość obserwacji trwała około 1 sekundy. Po kilku minutach dalszego marszu ta sama grupa osób usłyszała z oddali jakby grzmot, przypominający dudnienie wozu po drewnianym moście. Odgłos tren trwał około 1 minuty i dawał się słyszeć od strony wschodniej. Zjawisko to było obserwowane także w Nowym Targu*10
  • Anonimowy autor na zakończenie notatki wyraża nadzieję, że zagadka ta doczeka się naukowego wytłumaczenia. „Gazeta Podhalańska” do tego tematu już nie powróciła, więc problem pozostaje otwarty już 103 lata… Czy był to NOL? Zapewne tak, bo nie mógł to być piorun kulisty albo meteor! Ów NOL nadleciał z południa na północ, a zatem w kierunku szczytów Beskidu Wyspowego… 
  •  Ostatnie dni lata 1958 roku w Mszanie Dolnej, inż. R. R. przy doskonałej pogodzie wraz z ojcem zaobserwował Obiekt Dzienny niemalże w zenicie. Obserwacja ta trwała niemal 20 minut. Był to jasny punkt, który szybko przemieszczał się w linii łamanej wokół zenitu Mszany Dolnej. Nie mógł to być żaden samolot, balon czy rakieta. Jasność tego obiektu wynosiła tyle, ile jasność Wenus.
  • Także w lecie 1958 roku, młody inżynier-leśnik H. D. oraz wielu pasażerów pociągu relacji Nowy Sącz – Chabówka obserwowało nad Gorcami duży, żółtego koloru obiekt latający, który przypominał balon sportowy – kształtu kulistego. Zjawisko to trwało około 30 minut. Poza pasażerami pociągu Kolei Transwersalnej[2] ów NOL był ponoć widziany przez pasażerów i obsługę pociągów relacji Chabówka – Nowy Targ i vice-versa, które jechały w tym samym czasie. Niestety, nie udało mi się natrafić na innych świadków tego niezwykłego wydarzenia.
  •  Jesienią 1977 roku pani A. B. z Mszany Dolnej wraz ze swym mężem zaobserwowała nad Mszaną Dolną niezwykły fenomen świetlny w kształcie pulsującej białym światłem kuli, do której z czterech stron doskakiwały i odskakiwały cztery białe światła. Trwało to około 15 minut, pomiędzy godzinami 23:00 a 24:00 przy wygwieżdżonym niebie i świecącym Księżycu.
  • Początek lat 90., szczyt Turbacza w niemal samo letnie południe. Zgodnie z relacją zakopiańskiego przewodnika i ratownika TOPR – pana K. A. – kilkunastu osobom zgromadzonym w okolicy schroniska zmaterializował się w powietrzu klasyczny NOL w kształcie dysku z kopułką w kolorze srebrzystego aluminium. NOL wisiał na chwilę nieopodal szczytu Turbacza, a potem powoli oddalił się w kierunku widocznej na horyzoncie skalistej wyspy Babiej Góry… Niestety, kiedy prosiłem pana K. A. o szczegóły tego CE1, ten zerwał kontakt co automatycznie obniża wiarygodność do „jedynki” w 10-stopniowej skali, a szkoda!
  • W dniu 2.V.1994 roku, mgr M. M. z Krakowa, przebywając na wakacjach w miejscowości Trzemeśnia (pow. Myślenice), około godziny 13:00 zaobserwował klasycznego NOL-a w kształcie dysku z wieżyczką, w kolorze metalicznego srebra czy aluminium. NOL wolno leciał na niskim pułapie z zachodu na wschód – w kierunku Szczyrzyca. Ta miejscowość jeszcze pojawi się w tym materiale… 
  • W sierpniu 1995 roku, kilkunastu uczniów jednej ze szkół podstawowych w Nowej Hucie przebywając na kolonii w Kasinie Wielkiej zaobserwowało przelot klasycznego Obiektu Dziennego pomiędzy okolicznymi górami. NOL miał kształt klasycznego dysku z kopułką w kolorze szarego metalu ze srebrzystym połyskiem. Niestety, nie udało mi się dotrzeć do świadków tego wydarzenia.*11, dlatego też wiarygodność tego wydarzenia wynosi „zero”.[3]
  • I jeszcze raz mgr M. M., który w sierpniu 1995 roku około godziny 22:00 w Porębie Wielkiej k./Mszany Dolnej zaobserwował całą formację NOL-i w kształcie trójkątów równoramiennych fluoryzujących pomarańczowo, przemieszczających się w pionie z góry na dół, w elewacji 75°-65°, na azymucie 230°. Wszystkie te NOL-e miały rozmiary połowy tarczy Księżyca w pełni. Pan M. M. obserwował je przez 10-15 sekund, potem znikły za chmurami. 
  •  W dniu 22.VIII.1997 roku, w Mszanie Dolnej około godziny 23:00, znana nam już pani A. B. zaobserwowała ze swego balkonu przelot jakiegoś jasnego ciała, poruszającego się na wysokości ok. 30° nad horyzontem, po linii prostej z NE na SE. Być może był to meteor czy bolid z rojów Delta-Akwarydów (14.VII-29.VIII) lub Iota-Akwarydów (15.VII-20.IX), albo wejście w atmosferę i spłonięcie jakiegoś „złomu kosmicznego”.*12

Szatan czy UFO? Jakoś mi nie przystaje wizja diabłów podróżujących w Latających Talerzach do tradycyjnego wizerunku szatana…

Ale NOL-e potrafią wykonywać jeszcze inne psikusy – dość zresztą irytujące. Chodzi mi o faddingi w odbiorze TV – czyli zaniki fali nośnej dźwięku i obrazu. Kiedy zdarzy się w lecie, wtedy można zrozumieć – fadding może wywołać letnia burza. Wystarczy, by piorun strzelił w przekaźnik, co wytwarza chmurę zjonizowanego powietrza, w którym fala elektromagnetyczna grzęźnie jak mucha w miodzie i na 1-5 sekund znikła emisja programu TV. Ale co można powiedzieć w miesiące, w których burz nie ma? - u nas od października do kwietnia. Przekaźnik TV na Luboniu Wielkim emitował program TVP-1 na kanale K31 (551,25 MHz) i TVP-2 na kanale K36 (591,25 MHz). Poza tym w Jordanowie można było odbierać jeszcze z przekaźnika na Gubałówce programy TVP-1 na kanale K48 (687,25 MHz), TVP-2 na kanale K34 (575,25 MHz), POLSAT na kanale K51 (711,25 MHz), TV Kraków na kanale K12 (225,25 MHz) oraz retransmitowane słowackie programy STV-1 na kanale K38 (607,25 MHz) i STV-2 na kanale K41 (631,25 MHz), a także przy pewnej dozie szczęścia i dobrej pogodzie węgierską MTV-1, słowacką komercyjną TV Markiza oraz RAI UNO Milano. Gdyby nie przesłaniające nam południowy horyzont Tatry, to odbieralibyśmy także rumuńskie i austriackie programy TV.[4] Czasami się zdarza, że pada jeden z nich, a czasami wysiadają obydwa przekaźniki. Czy dzieje się to tylko wtedy, gdy psują się jakieś urządzenia? Jeżeli tak, to z jakiej przyczyny? Być może dlatego, ze przelatujący w pobliżu NOL muśnie emitor swym silnym polem elektromagnetycznym, co powoduje awarie przekaźników. Może także dlatego, że NOL zawisa na torze emisji sygnału i swoją masą odbija lub rozprasza fale elektromagnetyczne, co właśnie dla telewidzów objawia się faddingiem…? Telewidzowie klnąc w żywy kamień na czym świat stoi i usiłują wyregulować swe odbiorniki nie przypuszczając nawet, że powód ich irytacji jest nie z tego swiata…?*13

A właśnie tak à propos kamieni, to na tym terenie występują one także mimo tego, że choć lodowce nie docierały do obszaru Beskidów, to ogromne diabelskie głazy eratyczne tam jednak są… - ale nie, to nie są głazy narzutowe, ale wychodnie piaskowcowe i zlepieńców magurskich oraz innych skał. One także mają swój udział w tym ufologiczno-paleoastronautyczno-geologicznym puzzlu, który prezentuję Czytelnikom.



Na omawianym terenie znajdują się trzy miejsca, które mogą zainteresować badaczy tzw. „diabelskich kamieni”. Nie będę tu objaśniał, czym dla ufologów są owe „diabelskie kamienie” i pozwolę sobie odesłać Czytelnika do dość obszernej literatury przedmiotu.*14 Miejscami tymi są: 
 
  • Rezerwat skalny Kamienie Brodzińskiego znajdujący się na północ od wsi Rajbrot. Jest to grupa skał (nie kamieni) piaskowcowych i zlepieńców wieku górno kredowego – poziom K3 – należących do dolnych warstw istebniańskich serii śląskiej. Piaskowiec tworzy tu ławice o miąższości do 3 m, a w jego spoiwie trafiają się ziarna kwarcu – SiO2, białego skalenia – (K,Na,Ca)(Al2Si2O8) oraz miki K(Mg,Fe,Mn)3(OH,F)2AlSi3O10. Podobne struktury znamy z Beskidu Małego i Śląskiego oraz czesko-słowackich Javorników, gdzie w Klokočovie znaleziono dziwne kule i negatywy kuliste w caliźnie skalnej.[5] O ile nam wiadomo, nie wiąże się z nimi żadna diabelska legenda.
  • Kamień Grzyb – położony na północ od Krzesławic. Brak o nim jakichkolwiek informacji w przewodnikach i nie figuruje w wykazie głazów narzutowych na terenie Polski Południowej, a zatem jest to najprawdopodobniej kolejna wychodnia piaskowcowa podobna do Kamieni Brodzińskiego czy też Diablego Kamienia w Paśmie Barnasiówki k./Rudnika, położonego na N 49°50’ – E 019°51’. Kamień Grzyb leży na N 49°50’ – E 020°12’, ciekawe to jest – nieprawdaż?
  • Kolejna ławica piaskowca i rezerwat Diabli Kamień znajduje się w Smykalni k./Szczyrzyca, na N 49°48’ – E 020°11’. O ile z poprzednimi skałkami nie są związane legendy o diabelskiej działalności, o tyle z Diablim Kamieniem związanych jest kilka z nich. Oczywiście diabeł przy jego pomocy chciał zniszczyć klasztor oo. Cystersów. Oczywiście atak się nie powiódł ze względu na pianie koguta czy bicie dzwonów na Anioł Pański… 

Ciekawe jest to, że w pobliżu Diablego Kamienia postawiono kapliczkę, która stoi tam chyba od trzech stuleci i pustelnię p.w. św. Benedykta. Nie bez kozery trzeba tu dodać, że klasztor oo. Cystersów postawiono przy Diablim Kamieniu, tak jak klasztor oo. Cystersów postawiono ongi na Łysicy w Górach Świętokrzyskich. Czy to przypadek?

W Diablim Kamieniu stwierdziliśmy kilka negatywów kulistych – takich jakie widziałem w Javornikach. Zatem wygląda na to, że niestety – powstanie kamiennych kul i negatywów jest procesem naturalnym. Trochę szkoda…[6]
 
I tutaj jeszcze inna uwaga – w sąsiedztwie tego właśnie kamienia znajduje się góra Grodziska, gdzie znajduje się stanowisko archeologiczne: prasłowiańska osada kultury łużyckiej, która istniała od 1500 r. p.n.e. do 1287 roku, kiedy to Tatarzy zrównali Grodzisko z ziemią… W dodatku przy tym kamieniu o wymiarach 55 x 12 x 22 m w czasach prasłowiańskich odbywały się nocne zloty Druidów celtyckich, co zapewne pozostało w pamięci ludzi z Grodziska i dlatego nie jest przypadkiem, że w pobliskim Szczyrzycu pojawili się oo. Cystersi – komandosi Kościoła katolickiego i następcy Rycerzy Świątyni…! Ich klasztor powstał w 1620 roku, tylko 10 lat po powstaniu klasztoru w Kalwarii Zebrzydowskiej. NB, w jej okolicy znajdują się dwa diabelskie obiekty: Diabelski Kamień w Rudniku i kamień Zimna Woda na górze Chełm.*15 Jest jeszcze jeden ciekawy szczegół – otóż niektóre wersje legendy o diable i klasztorze szczyrzyckim mówią, że diabelski atak został przeprowadzony w biały dzień i tylko uderzenie w dzwony na Anioł Pański pokrzyżowało niecne plany piekielnemu bombardierowi…! 

I wreszcie ostatnia już uwaga – otóż istnieje potwierdzony fakt obserwacji dyskoidalnego NOL-a zmierzającego w kierunku… Diablego Kamienia! Czy to jest tylko przypadek? – być może. Ale nie jestem tego taki pewny. Związek pomiędzy centrami starych kultur (w tym przypadku kultury Celtów), diabelskimi kamieniami tworzącymi siatkę na powierzchni naszego kraju, a ufozjawiskiem zda się być bezspornie udowodniony, co potwierdzają badania ufologów i radiestetów. Mamy na naszej ziemi wielką, prehistoryczną, kamienną zagadkę, której rozwiązanie – jak mniemam – jest dla nas żywotnym problemem i jak twierdzi Zofia „Eleonora” Piepiórka: …stanowić odpowiedź na pytanie o nasze pochodzenie, dziedzictwo i przyszłość naszego kraju i narodu… - być może właśnie tak jest. 

Ale to już temat na inny artykuł.


Sprostowanie i uzupełnienie


Już po zakończeniu artykułu pt. „Tropami diabła” dokonałem weryfikacji lokalizacji wychodni piaskowcowych na opisywanym terenie i okazało się, że Kamień Grzyb znajduje się nie na podanym przeze mnie miejscu: N 49°50’ – E 020°12’, a nieco na północ od Kamieni Brodzińskiego – na N 49°53’ – E 020°28’. Ten błąd spowodowała mapa krajoznawcza „Małopolska Zachodnia Karpaty Zachodnie” skala 1 : 300.000, Warszawa – Wrocław 1994, nr katalogowy 27-059-01, na której się nieopatrznie oparłem opracowując ten materiał, a zatem mea culpa

Tyle tytułem sprostowania, a teraz uzupełnienia. 

W dniu 14.VI.1998 roku wybrałem się wraz z żoną do Sieprawia w celu odnalezienia tajemniczego głazu (a właściwie wychodni) zwanego Kopytkiem. Dzięki pomocy udzielonej nam przez Panie – Michalinę Dyrda i Aretę Królówną szybko dotarliśmy do Kopytka i stwierdziliśmy, że jest to potężna wychodnia piaskowca ciężkowickiego pokryta glifami pochodzącymi z XIX i XX wieku. znajduje się tam owo tajemnicze „kopytko” – odcisk czy wgłębienie przypominające odcisk końskiego kopyta. Miejscowa legenda mówi, że odcisk ten powstał, kiedy do Polski przybyła św. Jadwiga Andegawenka, późniejsza żona króla polskiego Władysława II Jagiełły, co miało mieć miejsce w 1384 lub 1386 roku i przejeżdżała w drodze do Krakowa. Jej koń wspiął się na głaz i zostawił w nim odcisk swego kopyta na wiecznej rzeczy pamiątkę, bo św. Jadwiga ujrzała stamtąd mury ówczesnej stolicy Polski.

Inna legenda łączy ten odcisk z koniem innej królowej – Bony Sforza d’Aragona, żony króla Zygmunta I Starego, która jadąc do Polski w kwietniu 1518 roku także miała przejechać przez Siepraw. Tak czy owak, musiał to być raczej mikry koń, skoro odcisk jego kopyta niemal całkiem zakrywa dziewczęca dłoń… 

Siepraw ma także swój spalony kościół, co upodabnia go do podgórskich miejscowości w rodzaju wspomnianych już Olszówki czy Niedźwiedzia albo Piątkowej Góry k./Rabki. Wieść niesie, że w przypadku Sieprawia było to zbrodnicze podpalenie, ale nikomu niczego nie udowodniono, zatem wpisuję to w schemat „płonących kościołów” drewnianych, choć był on murowany. I wracając jeszcze do budowli sakralnych, to należy tutaj wspomnieć, że jakieś 200 m od wychodni Kopytko znajduje się kapliczka z 1836 a. D. Niestety nie udało mi się dowiedzieć czegoś o jej ewentualnym powiązaniu z Kopytkiem. 

W lipcu 1998 roku powróciłem jeszcze do Diablego Kamienia w Smykalni k./Szczyrzyca, bowiem chciałem się przekonać, czy nie ma tam jakichś śladów kamiennych kul. Przyjechałem tam dwa razy: 19.VII.1998 roku wraz z białostockim ufologiem Jackiem Słomińskim i 28 lipca tegoż roku z krakowskim ufologiem Marcinem Mioduszewskim. O ile negatywy kuliste od strony wschodniej są doskonale widoczne, to my skupiliśmy naszą uwagę na ścianie zachodniej wychodni położonej vis-à-vis Pustelni. I znaleźliśmy! Były tam dwa negatywy kuliste o średnicy ok. pół metra! Niemal identyczne jak te, które widziałem w Javornikach! Czyżby zatem było to zjawisko naturalne? Nie sądzę, bo rzecz w tym, że Diabli Kamień był kiedyś miejscem kultu Druidów, więc kto wie czy kule te (a także negatywy kuliste) nie są właśnie jego śladami, które skrzętnie pomija „oficjalna” archeologia? A może – jak chce tego Zofia Piepiórka „Eleonora” – takie kule są artefaktami po poprzedzającej nas Supercywilizacji?*16 Wszak znaleziono je także nad morzem w okolicach Gdyni i jak twierdzi „Eleonora” – jeden z takich kulistych monolitów znajdował się na plaży w odległości ok. 1 km od miejsca, gdzie w dniu 21.I.1959 roku spadło UFO do basenu portu handlowego w Gdyni…![7]

I tu mała dygresja – nie dziwię się teraz temu, że NOL-e tak się interesują okolicami Gdyni. Jestem przekonany, że w okolicach tego miasta znajdował się cały podziemny kompleks przetwarzania i rafinowania rud uranu. Okazuje się bowiem, że także na północy Polski znajdują się złoża rud uranowych, niezbyt bogate, ale są! A gdzie? – a w okolicach Ełku, Bielska Podlaskiego, Pasłęka, i Piasków (d. Nowa Karczma) k./Krynicy Morskiej. Są to złoża egzogeniczne, niewielkie, ale zawsze.*17 To wiele wyjaśnia – jak nie wszystkie tajemnice Trójmiasta związane m.in. z V-7…*18

Wróćmy jeszcze raz w Beskid Wyspowy i Gorce. To właśnie z masywu Lubogoszczy zwaliła się trąba powietrzna na Niedźwiedź i okolicę kilka lat temu. A i teraz z jej stoków schodzą ciężkie deszczowe chmury z piorunami i deszczem, które kilkakrotnie w czasie lata 1998 roku spowodowały lokalne powodzie poprzez zrzuty kilkunastu litrów wody na metr kwadratowy w ciągu dwóch godzin! Nie dziwię się że NOL-e i ich Pasażerowie są tutaj tak aktywni, bowiem każda powódź jest klęską ekologiczną, a te z kolei interesują Obcych, czego dowodzą obserwacje ekologów.*19 Osobiście wydaje mi się, że badania kamieni, wychodni czy kamiennych kręgów u nas w Polsce i za granicą może dać nam klucz do zrozumienia tajemnic naszej Przeszłości i ufozjawiska…

Ale do tego musimy jeszcze doróść.

 *

Przypisy

* - Źródła: Tablica informacyjna przy kaplicy rzymsko-katolickiej p.w. św. Sebastiana w Niedźwiedziu oraz „Gazeta Krakowska” z 6.VI.1992.
** - „Gazeta Krakowska” z 31.VIII.1996.
*** - „Gazeta Krakowska” z 31.VIII.1996 oraz „Nieznany Świat” nr 7/1997, ss. 52-55.
**** - Wł. Krygowski – „Gorce – Przewodnik”, Warszawa 1974; Wł. Krygowski – „Beskidy – Beskid Wyspowy, Sądecki i Makowski (cz. zachodnia)”, Warszawa 1974; A. Matuszczyk, E. Trybowska – „Rabka i okolice”, Rabka 1996; S. Figiel, J. Swajdo – „Beskidy 3”, Bielsko-Biała 1998; - Beskid Wyspowy – mapa 1 : 125.000 wg Wł. Krygowskiego, Warszawa 1974; - Beskid Wyspowy – mapa 1 : 75.000 wg A. Matuszczyka, Warszawa – Wrocław 1994; A. Czarnecka, Z. Kruczek, St. Rypuszyński – „Województwo nowosądeckie”, Kraków 1988; - „1948 – 1998 – wydanie pamiątkowe z okazji Jubileuszu 50-lecia istnienia OSP w Olszówce oraz wręczenia jednostce sztandaru” broszura okolicznościowa, Olszówka, 25.V.1998.
***** - R. Leśniakiewicz – „Tajemnica lotu LO-165 rozwiązana?” w „Czas UFO” nr 4/1998
*6 – K. Strauchmann – „Zdarzenie w przestworzach” w „Nasze Strony” nr 41/1997; R. Leśniakiewicz – „Nie tylko «Pirat»” w „Nasze Strony” nr 41/1997
*7 – Wł. Krygowski – „Gorce…”, ibidem s. 132
*8 – A. Matuszczyk, E. Trybowska – ibidem s. 118; S. Figiel, J. Swajdo – ibidem s. 90
*9 – A. Matuszczyk, E. Trybowska – ibidem s. 110
*10 – K. Strauchmann – list z dn. 5.XII.1997
*11 – Na nasz apel zamieszczony w tygodniku „Nasze Strony” w czerwcu 1997 roku nie odpowiedział nikt, jednakże dzięki niemu zgłoszono nam kilka obserwacji UFO.
*12 – Wszystkie informacje z Archiwum CBZA – obecnie w pracy R. Leśniakiewicz – „Projekt Tatry”, Kraków 2002
*13 – Wszystkie te częstotliwości kanałów TV podałem po to, by Czytelnik uświadomił sobie jak wielką część elektrosmogu spowijającego naszą planetę stanowi właśnie łączność TV na pasmach H-VHF, L-VHF i UHF oraz telefonia GSM. Być może obecność tego elektrosmogu jest jednym z czynników zakłócających równowagę biosfery Ziemi, co z kolei zwabia do nas NOL-e i ich Załogantów?
*14 – Zob. także J. Pająk – „Badania osób z nieuświadomionymi przeżyciami”, Dunedin (NZ) 1997 – maszynopis
*15 – Historię kamienia Zimna Woda opisałem na łamach „Czasu UFO” nr 2/1997 ss. 35-43
*16 – Zofia „Eleonora” Piepiórka – Referat na IV Ogólnopolski Kongres Ufologiczny Gdynia’98 – wygłoszony w dniu 28.VI.1998 roku oraz list z dnia 21.VII.1998 roku
*17 – Marcin Mioduszewski – „Występowanie pierwiastków radioaktywnych na terenie Polski”, skrypt, Kraków 1998
*18 – R. Leśniakiewicz – Referat na IV Ogólnopolski Kongres Ufologiczny Gdynia’98, wygłoszony w dniu 27.VI.1998 roku oraz dr Miloš Jesenský & Robert K. F. Leśniakiewicz – „Wunderland – pozaziemskie technologie Trzeciej Rzeszy”, Warszawa 2001
*19 – R. Leśniakiewicz – Referat na V Środkowoeuropejski Kongres Ufologiczny Koszyce’97 wygłoszony w dniu 29.XI.1997 roku oraz Referat na Sympozjum „Ufologia i ekologia” pt. „Ufologiczny aspekt ekologii w Polsce” wygłoszony w dniu 11.IX.1998 roku w Samarze, Rosja przez dr Władimira Tjurin-Awinskiego.
                              





[1] Zob. „Katastrofy lotnicze w Beskidach i Tatrach” - http://wszechocean.blogspot.com/2017/05/katastrofy-lotnicze-w-beskidach-i.html.
[2] Historyczna – z czasów C.K. Monarchii Austrowęgierskiej - nazwa linii kolejowej ze słowackiej Czadcy do ukraińskiego Stryja i Czerniowiec.
[4] Te rozważania mają już tylko wartość historyczną, bowiem kilka lat temu zmieniono sygnał TV z analogowego na cyfrowy i tego rodzaju problemy praktycznie się skończyły. Poza tym bardzo popularną u nas jest telewizja satelitarna, w której przerwy w odbiorze czy zakłócenia zdarzają się bardzo rzadko – tym niemniej się zdarzają, ale ich pochodzenie ma swe źródła w kosmosie…
[5] Kamienne kule jednak znaleziono także w Polsce i to w okolicach Suchej Beskidzkiej, nieopodal Targoszowa, w korycie potoku Targoszówka – zob. http://wszechocean.blogspot.com/2016/10/kamienne-kule-we-fliszu-karpackim-w.html i http://wszechocean.blogspot.com/2015/07/kamienne-kule-w-polsce.html. 
[6] W 1998 roku na ten temat powstał dwuodcinkowy program TVN z cyklu „Nie do wiary”, w którym Diabli Kamień powiązano z tzw. „siecią Wilka” i UFO.
[7] Opisałem to dokładnie w pracach „UFO i Kosmos” i UFO i Czas”, gdzie zamieściłem także hipotezy wyjaśniające ten tajemniczy incydent.