Drop Down MenusCSS Drop Down MenuPure CSS Dropdown Menu
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą nerdozja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą nerdozja. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 3 maja 2018

W TERENIE#15: Fani czy fanatycy? Serialcon 2018


Niektórzy na majówkę dopiero wyjeżdżają, inni, tak jak ja, już zdążyli z niej wrócić. Po kilku dniach wygrzewania się na wyjątkowo ciepłym w tym roku słoneczku kwietniowym w okolicach Podkarpacia, wróciłam do Krakowa na SerialCon. Jak co roku miałam bowiem własną prelekcję do wygłoszenia.

Co prawda pominęłam przez to dzień pierwszy, a na drugi załapałam się dopiero po południu (kiedyś do pracy trzeba chodzić), za to dzisiaj zostałam już zdecydowanie dłużej.

Dla tych, którym nazwa nic nie mówi: SerialCon to jedyny w Polsce konwent poświęcony tylko i wyłącznie serialom. To impreza dość kameralna i w tym roku pozbawiona strefy sprzedażowej, dostarcza jednak olbrzymiej ilości najróżniejszych wystąpień, dyskusji panelowych i rozważań okołotelewizyjnych, aktorskich i serialowych. Od dwóch lat występuje pod szyldem festiwalu Off Camera, przez co z dość chałupniczo tworzonej imprezy organizowanej przez grupkę znajomych rozrósł się z czasem do sporego, profesjonalnego wydarzenia. 


Tym razem postanowiłam podzielić się z szerszą publicznością moimi dotychczasowym buszowaniem po działce naukowej poświęconej badaniom nad fanami. Studia fanowskie to niesamowicie fascynująca dziedzina, bo pozwala spojrzeć na pewne codzienne zachowania z zupełnie nowej perspektywy. W prezentacji pod tytułem Fans or Fanatics? The Origin, the Stereotype, the Truth zajęłam się wyjaśnianiem pewnych definicji i zjawisk związanym z byciem częścią publiczności czegoś lub kogoś, przedstawieniem historii zjawiska (to okazuje się szalenie ciekawe, szczególnie początku konwentów, kobiecy fandom medialny z lat 1960-90, a także pierwsze negatywnie przedstawione fanki w prasie). Nakreśliłam najbardziej typowe stereotypy dotyczące fanów rządzące zbiorową wyobraźnią, a na koniec wspomniałam o kilku wyróżniających się fandomach, by podsumować krótkim rozważaniem na temat tego, jak zmienił się stosunek społeczeństwa i producentów medialnych do fanów.

Właśnie do takich rozmyślań SerialCon najbardziej pobudza: trudno nie mówić o wspólnocie, o alternatywnych interpretacjach, o krytycznym wchłanianiu popkultury i o zmianach, jakie zachodzą w tym, jak fani są postrzegani – i nie myśleć o tym, co się dzieje w Krakowie podczas weekendu majowego.


Ktokolwiek ma ochotę przejrzeć moją prezentację, czy to jeszcze raz po przesłuchaniu na żywo, czy to tylko po to, by zorientować się, o czym w ogóle mówiłam, udostępniam link do Prezi: klik!

Z kolei uczestnicząc w konwencie od strony publiczności, poczułam się jak prawdziwy fan w fanowskiej społeczności: mogłam wtrącić swoje trzy grosze w dyskusję o koreańskich dramach, posłuchać o strategiach Netflixa, zastanowić się od technologicznej i prawniczej strony nad niektórymi z pomysłów przedstawionymi w Black Mirror czy zauważyć pewną symetrię w wysuwaniu na pierwszy plan postaci drugoplanowych w serialu The Crown. Kontakt występujących z publicznością to bardzo aktywna, pełna świeżych myśli i interakcji przestrzeń do wypowiedzi.  SerialCon to świetne miejsce do krytycznych rozmyślań, poczucia serialowej wspólnoty i poszerzana horyzontów.


Cieszę się, że całość konwentu odbyła się w jednym budynku, przez co nie trzeba było szukać prelekcji po drugiej stronie ulicy czy nawet w odległości kilku ulic. Mimo to Arteteka nie do końca pasuje do takiej imprezy: w Pauzie prelegenta zagłuszają odgłosy kuchenne i goście kawiarni, na piętrze z kolei – wypożyczający z mediateki i pracownicy podczas normalnej pracy. Pomimo mikrofonów, często nie słyszałam zbyt dobrze, a z rzadka ledwie co drugie słowo. 

Szkoda też, że niektóre informacje były przekazywane prelegentom ustnie, po fakcie i w sumie przy okazji. Mam nadzieję, że organizatorzy będą nieustannie pracować nad tym, by omijać takie wpadki, bo poczułam echo bycia wpisaną na panel bez zgody czy uświadomienia (jak się zdarzyło dwa lata temu). Muszę jednak podkreślić, że na przykład w zeszłym roku z mojej perspektywy wszystko przebiegło super. To naprawdę fajna impreza. Niech będzie coraz najfajniejsza!

Najprzyjaźniejszy gość tegorocznego SerialConu!

sobota, 31 marca 2018

W TERENIE#14: Spektakl Visit Qo'noS i Sztokholm!


Może nie słyszeliście, ale na naszej planecie pojawili się kosmici. I wcale nie są zielonymi ludzikami, a rasą dumnych, honorowych i gwałtownych wojowników. Grupa Klingonów z domu Duras, Ban’Shee, Mara, Morath i Klag, w porozumieniu z Klingońskim Instytutem Wymiany Kulturowej zorganizowali z Szwecji specjalne spotkania w teatrze Turteatern w Sztokholmie, by przedstawić swoją kulturę ignoranckim Terranom. W piątek 23 marca byłam jedną z tych Ziemian, którzy dostąpili zaszczytu oglądania próbki kultury klingońskiej, wysłuchali, jak bardzo Klingoni pogardzają naszą słabą według nich rasą, a także uśmiali się serdecznie z genialnej komedii odgrywanej na scenie przez czwórkę utalentowanych aktorów.

Tak, nie pomyliliście się. Pojechałam na weekend do Sztokholmu, żeby zobaczyć hołd dla najbardziej charakternej i awanturniczej rasy ze Star Treka. I było absolutnie genialnie. 

Zapraszam na fotoreportaż.


Już w kolejce do wejścia na scenę inni widzowie byli zdziwieni, jak bardzo moja ekipa się poświeciła, żeby należycie powitać Klingonów. Nie dość, że przyjechaliśmy specjalnie z Polski, to jeszcze wystąpiliśmy w strojach Gwiezdnej Floty, wyposażeni w fazery i komunikatory. 


Tak wyglądało nasze przygotowanie do wyprawy do teatru.


Tymczasem niezależnie od stroju już od pierwszych słów sztuki wszystkich na widowni zmroziło. Klingoni byli głośni, agresywni i roszczeniowi. Niedwuznacznie dali nam do zrozumienia, że są absolutnie obrzydzeni tym, że muszą z nami przebywać, że nasze zwyczaje są dla nich mierżące, cywilizacja słaba i niegodna, a tak w sumie to nadajemy się tylko na sługusów. Ale takie mają rozkazy, żeby nas przynajmniej trochę uświadomić, bo jest szansa, że ktoś wybierze na Qo’noS, rdzenną planetę Klingonów. Moglibyśmy przynajmniej okazać tyle przyzwoitości, by liznąć ichniejszej kultury.

I tak zostaliśmy uświadomieni w temacie geografii, historii, sztuki, zwyczajów, kuchni i wielu innych aspektów klingońskiego życia. Rozdawano Krwawe Wino, Gagh, czyli przysmak przyrządzony z wężowatych glizd (spróbowałam – bardzo słone i za nic nie da się szybko domyć rąk po tym sosie). Odegrano historię legendarnego Kahlessa Niezapomnianego oraz baśń o dwóch sercach, którą przytacza się przy ceremoniach ślubnych. Zainscenizowano po raz pierwszy publicznie Romea i Julię w oryginalnym klingońskim. Zaśpiewano kawałek opery.


A także pogardzano, wyzywano, poniżano, szczególnie podczas sekcji analizującej różnice pomiędzy ludźmi a Klingonami – ta wywołała ogromne salwy śmiechu, bo była fantastycznie komediowo odegrana. Przykład? Jak ludzie wychowują dzieci: „Nie bijcie się, kochane misiaczki, kochanie, przestań, oddaj tę zabawkę”. Jak Klingonie wychowują dzieci? „Walczcie ze sobą na śmierć i życie, inaczej rodzina straci honor!”

Chyba największy afront, jaki uczyniliśmy naszym galaktycznym sąsiadom, to ich przedstawienie w najnowszym serialu startrekowym Discovery, które ostatnio tak krytykowałam. Osobny fragment przedstawienia został poświęcony wtłaczaniu widowni do głowy, że Klingoni ani nie wyglądają, ani nie mówią, ani nie pieprzą tak, jak zostało to pokazane w serialu. Oj, byli wściekli, jak bardzo krzywdzący dla nich był ten serial. I bardzo słusznie!


Spektakl, na którym byliśmy, był przedostatni. Grano go od lutego do marca. Największy łut szczęścia, jaki nas spotkał, to ogłoszenie już po tym, jak kupiliśmy bilety, że po tym konkretnym przedstawieniu wystąpi Marc Okrand. Amerykański lingwista, który został jako pierwszy wynajęty do filmów i seriali z cyklu Star Trek, żeby rozpisać język klingoński, przyjechał do Sztokholmu tak jak my, jako widz. 

Zaserwował jednak zgromadzonym na pogadankę na temat swojej historii i anegdotek związanych z filmowaniem scen po klingońsku, tłumaczeniem, spisywaniem słownika, tworzeniem reguł gramatycznych w biegu, pod wpływem wymowy czy pomyłki aktora. Z czasem musiał starać się naprawdę nieźle gimnastykować, by wymyślać kolejne synonimy, końcówki fleksyjne i przyimki, dostosowując się do pojedynczych, już nagranych scen. Przedstawił, skąd się wziął jego pomysł na składnię języka – po prostu wziął najmniej spotykaną strukturę zdania na świecie, z dopełnieniem na początku – i to, jak ten sztuczny język ożył po wydaniu słownika. Teraz ludzie sami tworzą, wymawiają i zniekształcają słowa po klingońsku, przez co powstają takie niepoprawne zbitki językowe, jak nazwa kultowej już broni – bat'leth.


Po wystąpieniu podeszliśmy do Marka prosząc o zdjęcie, przy okazji pytając, czy kojarzy książeczkę z rozmówkami klingońskimi, którą przywieźliśmy specjalnie ze sobą. Okazało się, że zna aktora, który podkładał głos pod nagrania z przykładową klingońską wymową!



Podczas pogadanki Marka z boku widowni cały czas stał jeden z Klingonów z przedstawienia, Klag, w pełnym przebraniu. Popijał piwo i co jakiś czas zgryźliwie komentował między innymi prawdziwe znaczenie takich dramatów Szekspira jak Hamlet („Komedia!”) czy Wiele hałasu o nic („Tragedia!”). Gdybyście nie wiedzieli, dopiero niedawno Instytut Języka Klingońskiego zebrał się do odtwarzania sztuk szekspirowskich do oryginalnego klingońskiego. Otóż Szekspir bezczelnie użył istniejących już scenariuszy dramatycznych z innej planety, które mają oryginalnie zupełnie inny wydźwięk. Na przykład Hamlet ukazuje kryzys archetypu klingońskiego woja, odważnego, gwałtownego, podejmującego błyskawiczne decyzje, szybko wyzywającego na pojedynek, za wszelką cenę broniącego honoru.


Klag potwierdził, że szanuje Kraków za ziejącego ogniem smoka i zapiekankas, mimo tego że to ludzkie miasto.


Po spotkaniu z twórcą słownika była też chwila dla Akademii Klingońskiej, szwedzkiego stowarzyszenia mającego na celu naukę i popularyzację klingońskiego. To oni tłumaczyli fragmenty Romea i Julii oraz inne kawałki na potrzeby spektaklu.

Okazało się, że Mark nie raz natychmiast dostawał odpowiedź, gdy nie pamiętał jakiegoś słówka podczas swoich wypowiedzi, bo tych dwóch nerdów zna jego słownik chyba na pamięć! Jeśli będziecie mieli ochotę pouczyć się klingońskiego, walcie do tych gości. Mówią też świetnie po angielsku.


Jeśli chodzi o sam Sztokholm, miałam wrażenie, że to najprzyjaźniejsze miejsce na świecie. Proste, zrozumiałe oznakowanie metra i autobusów, wszędzie informacje po angielsku, doskonała informacja turystyczna. Ludzie sami podchodzili do szukających drogi, bezinteresownie oferując pomoc, ustawiali się w grzecznych kolejkach, zero rozpychania. Wszyscy zadbani, piękni... i wysocy. Tak, czułam się dość nisko ;)


Uliczki starego miasta, Gamla Stan, były urokliwe, zawiłe i kryły wiele fantastycznych restauracji i sklepików z pamiątkami tak uroczymi, że trudno było mimowolnie nie wykrzykiwać od czasu do czasu słów zachwytu.


Niestety nie zwiedziliśmy zbyt dużo w ciągu weekendowego wypadu prócz jednego muzeum, targu z żywnością, starego miasta, pałacu i parlamentu (te dwa ostatnie tylko z zewnątrz), ale chętnie jeszcze kiedyś wrócimy. Naprawdę szalenie nam się podobało, choć lokalne ceny mocno obciążyły nasze polskie portfele.



Fantastyczne było jednak między innymi to, że na bilecie 72-godzinnym nie tylko mieliśmy z głowy przejazdy autobusami i metrem, ale o dziwo też promami. Świetna sprawa!



Na koniec mam do zachwalenia pewną nerdzką księgarnię, w której można się zgubić, a potem przetracić wszystkie pieniądze. Dwupiętrowy sklep z wszelkimi dobrami, Science Fiction Bookhandlen, to dwa piętra czystej przyjemności nerdzenia. Półki z książkami, komiksami, filmami, gadżetami z wszystkich najpopularniejszych tytułów mogą zawstydzić niejeden konwent. Sama nie mogłam zwalczyć pokusy, jak zobaczyłam moje ulubione komiksy Sarah's Scribbles i Hark! A Vagrant po angielsku, a do tego rewelacyjną grę karcianą na podstawie Jane Austen – Marrying Mr Darcy. Jednym i drugim chwaliłam się na Instagramie.

I co tu dużo mówić, koniecznie wybierzcie się do tego sklepu jak będziecie w centrum Sztokholmu! Bookspot jakich mało:)







To by było na tyle mojej relacji z weekendu w Sztokholmie. Miasto na medal!


Chcecie więcej na ten temat? Ryba też zrobił relację ;)

środa, 7 lutego 2018

NERDOZJA#8: Nerdgazm za nerdgazmem. "Ready Player One" Ernesta Cline'a


Z dziką chęcią wskoczyłam do tylnego wagonika rozpędzającego się coraz bardziej hype’u związanego z Ready Player One. Książką uwielbianą za łechtanie ego wszystkich typowych nerdów dostających orgazmu na wspomnienie lat osiemdziesiątych. Książką przedstawiającą w roli głównej geekowskiego everymana, który przechodzi wszystkie levele, wchodzi do zamku i zdobywa księżniczkę, spełniając wszystkie mokre sny stereotypowych zakompleksionych, aspołecznych, zamkniętych w swoim pokoju graczy.

Wskoczyłam do wagonika, zobaczyłam wszystkie wady i niedociągnięcia, ale mimo to dałam się porwać przygodzie do tego stopnia, że na ostatnich, zawrotnych pętlach rollercoastera piszczałam z przejęcia jak mała dziewczynka. MUSIAŁAM DOCZYTAĆ, TERAZ, ZARAZ.

Bo mechy biją się z Mechagodzillą!!!


Kchem. Tak. Ready Player One mnie niesamowicie wciągnęło. Słuchałam audiobooka czytanego przez Wila Wheatona, postać znaną i lubianą w kręgach wielbicieli nerdowej popkultury; audiobooka czytanego zresztą bezbłędnie, z werwą, dobraną intonacją, przekonaniem. Sama historia, choć prosta i niepotrzebnie tak rozciągnięta watą słowną, mogłaby być zdecydowanie okrojona, jednak coś w tej opowieści od zera do bohatera wciąga na tyle, że trudno wyczekać oczywistego, ale jakże satysfakcjonującego finału.



Świat przedstawiony ciekawi już od pierwszych zarysów. Opowiada go nam Wade Watts, młody chłopak, który od dziecka zanurzony jest w wirtualną rzeczywistość. W realu mieszka w dzielnicy biedoty, otoczony krajobrazem trzymających się na słowo honoru stosów przyczep kempingowych, ułożonych na kształt wieżowców dochodząc nawet do piętnastu pięter. Cywilizacja ludzka chyli się ku upadkowi, od lat szaleje kryzys energetyczny, skończyły się paliwa kopalniane. Chłopak codziennie zaszywa się w swoim schronieniu i odpala OAZĘ. W OAZIE wygląda lepiej, potrafi zagadać i się odgryźć, porusza się bezbłędnie w gąszczu zasad życia wirtualnego. Staje się Parzivalem i ma przed sobą jasny cel. Chce znaleźć ukrytego gdzieś w OAZIE easter egga.

Easter egga zostawił James Halliday, zmarły twórca najwspanialszej iluzji, w którą ucieka gnębiona bezwzględnymi korporacjami, biedą, brakiem pracy i stale pogarszającymi się warunkami życia ludzkość. Halliday, figura na miarę Jobbsa czy Zuckerberga, aspołeczny geniusz, postanowił porozstawiać w swojej grze ostatecznej – i tak stworzonej na kanwie wszystkich fikcyjnych światów wymyślonych przez człowieka – nawiązania do popkultury lat osiemdziesiątych, czasów swojego dzieciństwa. Odnajdując kolejne klucze i przechodząc arcytrudne zadania, najwytrwalszy z gunterów (szukających easter egga) możne wygrać fortunę i OAZĘ na własność. Rzecz jasna koeljne zadania wymagają bezbłędnej wiedzy o wszystkim, co lubił Halliday, od scenariusze rpgów, przez muzykę, po filmy i seriale, a także mistrzowskich umiejętności za sterami vintage gier arcade’owych.

Nic dziwnego, że dużą część książki zajmuje z czasem nudzące wymienianie przez głównego bohatera wirtualnych czynności, franczyz, filmów i seriali, które obejrzał setki razy, gier, które opanował, informacji, które już zdobył. Do tego dochodzą nerdzkie przechwałki z innymi gunterami, streszczona biografia Hallidaya i kolejne strony opowiadania o OAZIE – niestety w większości bez pokazywania jej możliwości. Kolejne listy piosenek i produkcji z lat osiemdziesiątych zamiast fabuły potrafią ostudzić zapał czytelnika.



Na szczęście w chwilach, gdy akcja rwie do przodu i odkrywane są kolejne karty szalonego wyzwania Hallidaya, trudno się nudzić. Parzival nie tylko okazuje się czarnym koniem tego konkursu, zdobywa popularność i poznaje dziewczynę marzeń, ale też trafia na celownik dążących do przejęcia OAZY dronów bezwzględnej korporacji. Pozostanie na szczycie listy graczy nie jest takie proste, jak by się mogło wydawać. Również wątki związane z przyjaźniami, jakie zaczynają łączyć czołówkę gunterów, a także kiełkująca miłość głównego bohatera to zdecydowane plusy książki – pomimo pewnej stereotypowości niektórych postaci, szczególnie japońskich.

Przede wszystkim zaś zachwyca nieskrępowana przestrzeń nawiązań, śmiałość w sięganiu po wszelkie odwołania, napomknienia i oczka puszczane czytelnikowi. Scysje wywołane przez sztandarowe dla amerykańskiego pokolenia wychowującego się w latach osiemdziesiątych filmy Johna Hughesa, dyskusje odnośnie Ewoków, dociekania związane z unikatowymi, niszowymi scenariuszami do Dungeons & Dragons, sentymenty do kultowych pozycji anime (Cowboy Bepop!) i starych filmów samurajskich, odwołania do Diuny, Autostopem przez galaktykę czy Świata Dysku, odtworzone lokacje z Władcy Pierścieni, emocjonujące przechodzenia bezbłędnej gry w Packmana, wspominki o Donkey Kongu, cytowanie całych fagmentów z Monty Pythona – to wszystko i jeszcze więcej wylewa się na każdej stronie książki. Długo by wymieniać, a na pewno nie mogę przyznać, że załapałam nawet większość nawiązań. Podziwiam każdego, kto potrafi ją „przejść” i wyłapać wszystko.

Zaraz... czy wtedy pojawi się easter egg Ernesta Cline’a? :D


Co w tej książce nie gra to jednak to, że to hollywoodzka wydmuszka napakowana akcją i fajerwerkami w postaci kolejnych wybuchających w twarz czytelnika nawiązań. Są fragmenty świetne – na przykład plan Wade’a na przejęcie tajnych danych od korporacji IOI zapiera dech w piersi. Ale są tez fragmenty żmudne, nic nie wnoszące i po prostu słabe. Do tego dochodzi garść rozwiązań w stylu deus ex machina, prosta jak drut konstrukcja fabularna, szczątkowy opis świata zewnętrznego, leniwa psychologię postaci i stereotypowość, a po obdarciu Ready Player One z podniecającej otoczki nie zostaje nic prócz stymulowanego nerdgazmu.

Niemniej jednak ja do tej symulacji z chęcią weszłam, a wyszłam podniecona i szczęśliwa, jak po niezłej jeździe na kolejce górskiej. Nie żałuję. I na dodatek chętnie obejrzę film!

To co? Gotowi?


Ready Player One

Ernest Cline

Random House UK , 2012
czyta Wil Wheaton
Czas trwania: 15 godzin 40 minut
Odczucia: ★★★★/★★★★★

poniedziałek, 11 grudnia 2017

NERDOZJA#7: Dumne pustosłowie i gwiezdne detale. Star Wars. Przebudzenie mocy: Słownik ilustrowany


Już pojutrze, w środę, będę się zbierać do kina na przedpremierę ósmego epizodu Gwiezdnych Wojen, to znaczy na Ostatniego/Ostatnich Jedi. Oj, nie mogę się doczekać! W ramach godnych przygotowań do seansu obejrzałam ze znajomymi starą trylogię jeszcze raz, w środę przed kinem jeszcze trzeba odświeżyć Przebudzenie mocy... A tymczasem wieczorami rozkładałam sobie na kolanach pokaźny Ilustrowany Słownik epizodu siódmego, przeglądając go z uwagą od deski do deski.

Czy zapamiętałam choć część nazw, nazwisk i faktów zawartym w tym kompendium? Wolne żarty, nie jestem hardcorowym fanem, który wykuwa na pamięć każdą trzecioplanową postać, potrafi wskazać na mapie galaktyki każdą ważną dla serii planetę i opisać, co na niej się wydarzyło, a na dodatek z pamięci odtworzyć wszystkie historie z powieści tworzonych w starym kanonie. Przyznam się szczerze, choć ci, co mnie znają choć trochę już wiedzą, czemu się zaopatrzyłam w taką pozycję. No jasne: żeby z półki patrzył na mnie Kylo Ren w swojej skrywającej twarz Adama Drivera masce, żeby przeczytać ten prześmieszny opis jego postaci, żeby bliżej poznać film, który na dobre mnie przekabacił na Gwiezdne Wojny. Wcześniej byłam raczej typem startrekowca.



Czyli co, wychodzi na to, że jestem noobem i fangirlem? A tak. Przyznaję się do tego. Fangirlizm to moje poletko od dawna i wcale nie uważam go za rzecz podłą czy gorszą; bycie noobem pozwala przeżyć dreszcz emocji, odkrywając nowe rejony. A słownik był mi potrzebny, bo jest ładnym coffee bookiem, pozwala skupić się na drobnostkach, zajrzeć jeszcze dalej ekipie filmowej w detale, uczy, bawi i pięknie się prezentuje obok innych nerdozjów, czyli nerdowych precjozów.

To może zajrzyjmy razem do środka?

Niezbyt gruba, bo osiemdziesięciostronicowa, ale za to dużoformatowa publikacja z bogatym wyborem ilustracji z filmu naprawdę cieszy oko. Gładki, połyskliwy papier, gruba oprawa, złocona obwoluta – to zdecydowanie wydanie kolekcjonerskie, na bogato. Zaczynając od pobieżnego wstępu i przedstawienia głównych sił ścierających się ze sobą w Przebudzeniu mocy, słownik szybko przechodzi do analizy kolejnych postaci, ich historii, motywacji, stroju, broni, transportu, zbroi, towarzyszy.



Na kolejnych, hojnie wypełnionych stronach można podziwiać mapę galaktyki, analizę budowy robota BB8, zbieraninę postaci u Maz Kanaty, przedstawienie różnych specjalizacji żołnierzy Najwyższego Porządku, członków ruchu oporu, pilotów, zbójów z podziemnych organizacji mafijnych, którzy postanowili wspólnie zajrzeć na statek Hana Solo i pogadać ze znanym przemytnikiem o długach... Generalnie niemal cokolwiek przez chwilę pojawia się na ekranie, znajduje swoje miejsce w słowniku wraz ze swoją nazwą i krótkim opisem. Dodatkowy punkt na plus to wytłumaczenie stopni militarnych, symboliki mundurów i tego typu szczeg

Wydaje się, że książka wyciska naprawdę każdy szczegół z filmu, czasem wręcz tracąc głębię treści na korzyść ilości zbędnego pustosłowia i zapychania dziur. Teksty są pobieżne, powtarzają oczywistości i rzadko kiedy wychodzą poza wiedzę czysto wyciągniętą z filmu (pomijając superprecyzyjne nazwy każdej broni, każdego robota i stworzenia). Czasem wyciągają ciekawe szczegóły, ale częściej męczą albo wywołują śmiech. Niektóre komentarze przy strzałkach są na tyle wymuszone, że komentują cerę czy wyraz twarzy (na przykład skrupulatnie informują, że generał Hux jest blady, ponieważ dużo czasu spędza w pomieszczeniach zamkniętych, niegdyś brązowe włosy Hana Solo zupełnie wysiwiały, a twarz Finna wyraża zacięte oddanie wobec nowo poznanych przyjaciół). Takie wstawki śmieszą banalnością i zbędnością, a na dodatek sprawiają wrażenie zbytniego wysiłku wobec rzeczy zupełnie trywialnej.



Choć miejscami sprawia takie wrażenie, słownik ten wcale nie jest napisany przez jakiegoś biednego stażystę, któremu kazano biedzić się nad wymyśleniem jakiegoś minimum przypisów do każdej postaci. Pablo Hidalgo, jak informuje czytelnika obwoluta, jest zatrudniony przez Lucasfilm od prawie dwóch dekad jako profesjonalny twórca teksów związanych z Gwiezdnymi Wojnami, zarówno do książek związanych z produkcjami, jak i na oficjalnej stronie internetowej franczyzy. Jest też kierownikiem kreatywnym przy pracach nad rozwojem fabuły. Z jednej strony sprawia to, że czujemy zaufanie do zawartych w słowniku treści, z drugiej czujemy niesmak do takich szumnych i niechcący zabawnych fragmentów, jak ten, który mógłby znaleźć miejsce w fanowskiej narracji wyjętej z pamiętników Emo Kylo Rena:

Ten, który wkracza na spustoszone pole bitwy ze śmiałą determinacją w kroku, z osmoloną szatą łopoczącą na jego smukłej sylwetce, to tajemniczy Kylo Ren. Jego ciało promienieje tłumionym gniewem, ognisty temperament utrzymywany jest jednak w ryzach, wyostrzony w idealną i precyzyjną broń.
(tłumaczenie własne)

Generalnie nie jestem zachwycona wnętrzem, ale niesamowicie przyjemnie i satysfakcjonująco dla fana jest mieć takie podręczne kompendium wiedzy na półce. Kto wie, może szczególiki i detale techniczne jeszcze kiedyś się przydadzą, ale tymczasem – zacne nerdozjum.

A na koniec: miłego oglądania nowej części dla wszystkich fanów, którzy to czytają, a którzy też wybiorą się niedługo do kina!:)



Star Wars: The Force Awakens The Visual Dictionary

 Pablo Hidalgo

DK, 2015
80 stron
Odczucia: ★★★/★★★★★


Mój oryginalny egzemplarz po angielsku sprowadzałam przez Amazona, ale Star Wars. Przebudzenie mocy: Słownik ilustrowany jest też dostępny po polsku:

środa, 11 stycznia 2017

NERDOZJA#8: Wrzućcie mnie prosto do śmietnika. Powieść?! Gwiezdne Wojny: Przebudzenie mocy


Uparłam się. Uparłam, zaparłam i przeczytałam. Dlaczego? Bo tak. Bo niektórzy śledzą newsy, przeczesują Wookiepedię, urządzają maratony starej trylogii, a ja jestem założycielką facebookowej sekretnej grupy uwielbienia Panicza [Kylo], doznaję ciężkiego uwstecznienia i ataku głupawki na widok rzeczy z epizodem siódmym związanych, mam raczkującą kolekcję gadżetów z pewnym mrocznym rycerzem Ren (koszulkę, mówiącego JEGO GŁOSEM pluszaka, breloczek, kubek, dwie książki, plakat, film na DVD), a do tego urządziłam dwa Kylony. Oglądałyśmy grupowo filmy z Driverem i Przebudzenie mocy jeszcze raz. Możecie mnie nazwać newfagiem jeśli chodzi o Stare Warsy, nie będę miała nikomu tego za złe, bo to szczera prawda (wcześniej byłam bardziej w stronę Trekkie i miałam wrażenie, że przecież Portman i Christensen tak się uroczo po tych łąkach tarzali). Możecie zacząć narzekać, lżyć i kląć na czarnego bohatera z nowego filmu (teraz nie licząc Łotra 1). Możecie powiedzieć, że jest jęczącym dupkiem, że nie jest godzien dziedzictwa, że co się może podobać w takim brzydactwie. Możecie w ogóle powiedzieć, że nowe filmy was grzębią (ni grzeją, ni ziębią) i po co to wszystko.

A ja powiem, że mam to gdzieś i jestem wesołym trash-fangirlem Kylo Rena, gdzie mój Tumblr i moje fiki, niechże się przytulę do maskotki, która powie JEGO GŁOSEM: Don't fight it. I know you can't. Hihi, jak dobrze mnie zna.

Tak, to miało brzmieć krypnie.

Teraz mogę już zacząć jeździć po powieściowej wersji Przebudzenia mocy? Mogę?


No to jedziemy. Nie ma sensu czytać tej książki, lepiej obejrzeć film po raz setny, a jeszcze lepiej nie wyrzucać pieniędzy w błoto. Nie słucham cię, Rybie, nie słucham żadnego: "A nie mówiłem!", lalalalala... Przyznaję, jak kogoś ciekawi, jakie są różnice między powieścią a filmem, równie dobrze można sobie poszukać pierwszego lepszego artykułu w internetach na temat scen wyciętych i dać sobie spokój. Pan, który to popełnił, dostał pewnie okrągłą sumkę, a oprócz tego zaadaptował też w formie książki Transformersy i Obcych. Wyobrażam sobie, że rzucono w niego wstępnym scenariuszem jeszcze przed nakręceniem pierwszych scen i powiedzieli: pisz pan, będą hajsy! No i napisał. A ja kupiłam. He he.

Powieść może poszczycić się wybitnie drewnianym językiem i drętwymi dialogami, które w ustach aktorów brzmią o niebo lepiej, ckliwymi scenami, które w filmie jakoś nie rażą cukierkowatą naiwnością, opisami akcji, które dłużą się i ciągną, i męczą, i człowiek zastanawia się, jakim cudem z filmu akcji wyszła taka męcząca książka? Wszystko jest opisywane z drobiazgową upierdliwością, tłumaczone jak debilowi, łącznie z uczuciami i przeczuciami bohaterów (jak dobrze, że uświadczymy ich na ekranie), a najgorsze chyba są dokładne opisy, jak kto jest ubrany, w jaki kolor kurtki/kamizelki/spodni. Brzmi to jak mierne fanfiction.

Jedyne, co można z tego dzieła wyciągnąć, to te zmiany w scenariuszu. Znajdziemy takie wycięte pomysły, jak rozpoczęcie od przemyśleń generał Organy, wysłanie jej asystentki do Senatu, co źle się skończyło, wyrywanie ręki Unkarowi Pluttowi u Maz czy ucieczkę Poego z Jakku. Opłacało się? Średnio. Ale, jak wspominałam, uwzięłam się, zawzięłam i sobie przeczytałam, bo kto mi zabroni. Lalalala.

Macie na do widzenia kotka i niech moc będzie z Wami. Skoro dotrwałam do czwartego sezonu Sherlocka, dotrwam z palcem w nosie do kontynuacji Przebudzenia mocy. Z nerwicą i szaleństwem w oku, ale dotrwam.

Hasztag PIĘKNA ŁAPKA

Star Wars. Przebudzenie Mocy

Alan Dean Foster 

Uroboros / GW Foksal, 2016
tłumaczenie: Anna Hikiert
334 strony
Odczucia: ★/★★★★★

________________________________

środa, 24 sierpnia 2016

NERDOZJA#7: A może Harry Potter? Czyli za dużo fan fiction


To bicie serca, gdy zaczęły chodzić słuchy o kolejnym Harrym.

To zastanowienie, gdy pojawiły się zdjęcia aktorów, gdy po chwili myślenia dochodziło się do wniosku, że całkiem niezły wybór. I czarna Hermiona - czemu nie. Draco z zarostem? Czy ja wiem...

Ta zazdrość, kiedy znajomi zaczęli wrzucać zdjęcia tego, jak czytają. 

Ta niecierpliwość, gdy pojawiały się kolejne recenzje. 

To podniecenie, gdy wreszcie miałam książkę w rękach, czcionka tak prędka pod roziskrzonym wzrokiem. To oni! To znowu oni, tacy jak kiedyś! Tak bliscy, tak znani! To samo uczucie, kiedy czytało się na kolanach przy łóżku, obgryzając paznokcie, ślęcząc do późna, pochłaniając kolejne strony, połykając rozdziały jeden za drugim. Oszołomienie, kiedy tom się kończył i nie było nic dalej, oprócz nagłego, dotkliwego braku.

Nie pamiętam, czy to był koniec podstawówki czy już gimnazjum. Leżałam chora w łóżku, prosiłam mamę o jakieś nowe czytadło, więc przyniosła mi z biblioteki książkę. "Bibliotekarka powiedziała, że na to teraz jest szał." Pierwszy tom Harry'ego przerobiłam w jeden dzień. Piątek. Mama miała wrócić do biblioteki dopiero w poniedziałek. Przewracałam się pod pierzyną z gorączką, snując w wyobraźni jakąś szaloną, marysuistyczną historię w Hogwarcie, błagałam o kolejny tom. Próbowałam nawet namówić mamę, żeby poszła w sobotę do księgarni, żeby było szybciej.

Po jakimś czasie wyszło szydło z worka, że Harry Potter to dzieło szatana, dzieciaki tam łamią zasady, są samolubne, za nic sobie mają autorytety, nie wspomina się o religii, nie przygotowuje się do życia w prawdziwym świecie, a niemagiczni są dyskryminowani. Nie mogłam mieć na półce moich własnych części cyklu. Nie doświadczyłam nocnego wyczekiwania w księgarniach. Mogłam jednak pożyczać od przyjaciółki. Czytałyśmy te jej książki na zmianę, po kilka razy każda, dodając komentarze, dopiski, rysunki, komiksy. Z czasem zaczęłyśmy dodawać daty, wytworzyły się całe rozmowy na kartkach. Bawiłyśmy się w kalambury na podstawie wyrywkowych fragmentów. Wreszcie w liceum poznałam forum Mirriel. Świat czarodziejów zawsze był blisko.

Który dom, gdybym się dostała? Ravenclaw.


Po tym długim i osobistym wstępie czas na część właściwą, czyli co mogę powiedzieć na temat The Cursed Child? Zacznijmy od wyjaśnienia oczywistego: jest to scenariusz dwuczęściowej sztuki odgrywanej od 30 lipca na londyńskim West Endzie, którą póki co widzieli tylko nieliczni. Rowling jest jedynie i aż współautorką tego tekstu, dzięki czemu dobrze znane nam postacie przerzucają się wypełnionymi rowlingowym, ciepłym humorem dialogami i (w miarę) pozostają w charakterze. Udostępnienie scenariusza jest według mnie bardziej chwytem marketingowym, by zachęcić większą publiczność do obejrzenia spektaklu, a także finansowym, bo nie kryjmy się, ale sprzedaż kolejnego Harry'ego to kura znosząca złote jaja.

Czy to dobra decyzja? Z jednej strony tak, bo miałam okazję wrócić do ukochanego świata choć na chwilę i dowiedzieć się, jak Rowling widzi dalsze losy Harry'ego, Rona, Hermiony i Draco oraz kolejnego pokolenia. Z drugiej strony, jak pisała Catus Geekus (świetna recenzja, ale uwaga, spojlery jak stąd do Hogsmeade), to produkt niepełny, który powinien komponować się z grą aktorską, efektami, muzyką, nastrojem. Być może sztuka zakrywa i nadrabia braki scenariusza, ale same dialogi i didaskalia obnażają miałkość fabuły i słabe, bolące fanów rozwiązania na poziomie słabego fanfiction.

Czy mi się podobało? Subiektywnie, przez okulary fanki, TAK, TAK BARDZO TAK!

Czy było dobre? Średnio. Było rozczarowujące. Do poziomu objawiającego się jęczeniem, wzdychaniem i pokrzykiwaniem: "NAPRAWDĘ?!" podczas czytania.

Innymi słowy, mam szalenie mieszane uczucia.


Postaram się uniknąć spojlerów - jeśli chcecie przeczytać komentującą wszystkie decyzje recenzję, Catus Geekus odwaliła kawał dobrej roboty i w większości się z nią zupełnie zgadzam. Wiadomo oczywiście, że mamy tu wizję po latach, dokładniej dziewiętnaście lat później. Pierwsza strona scenariusza wraca nas do nieszczęsnego i zupełnie niepotrzebnego epilogu ostatniej części cyklu, czyli do peronu, na którym spotyka się stara ekipa w wieku mamuśkowato-tatuśkowatym, tu komuś pojawia się łysina, tam brzuszek. Wszyscy mają bezpieczne posadki w ministerstwie czy innych lepsiejszych zawodach, teraz wyprawiają dzieci do szkoły. Do tego jeszcze poznajemy potomstwo skrzętnie sparowanych postaci, przede wszystkim zaś ich nieszczęsne imiona. Jak jeszcze Scorpius ma coś w sobie (w końcu ojciec ma imię od smoka, dziadek od szatana, więc czemu nie nazwać latorośl tak, jak jakiegoś drapieżnego pajęczaka), to Albus Severus brzmi jak wyrok śmierci.

Nie wiem, czy wiecie, że po tym epilogu obrodziło olbrzymią ilością twórczości fanów, parujących Scorpiusa i Albusa. No bo przecież Albus przeczuwał, że może dostać się do Slytherinu, Scorpius też pewnie się tam dostanie, więc będą together forever, kocięta, tęcze i jednorożce. Mam wrażenie, że Rowling potajemnie siedziała i czytała te wszystkie, i jeszcze inne fan ficki, przez co Cursed Child dostało czkawki, przywaliło niepotrzebnym fan servisem, ale na koniec dało figę z makiem jeśli chodzi o oczekiwania fanów.


Sama fabuła opiera się na tym, że znienacka wszyscy robią się niekompetentnymi idiotami. Harry po kilkunastu latach posiadania dzieci znienacka spotyka się z problemem wychowawczym (jakby nigdy wcześniej nie tworzył żadnych relacji ze swoją rodziną?), Ginny stoi w cieniu męża i w sumie nie ma żadnej ciekawej funkcji, Hermiona pomimo bajecznej pozycji w Ministerstwie popełnia niewybaczalne błędy, Ron zostaje zredukowany do zakochanego wesołka, jedynie Draco dostąpił rehabilitacji i robi się człowiekowi ciepło na sercu, gdy czyta co poniektóre teksty. Sam Albus, na którym się skupia cała historia, ma całkiem fajnie zbudowany i usprawiedliwiony charakter, ale nie jest fascynujący. Chyba najlepiej wyszedł na tym wszystkim Scorpius, choć bardziej przypomina syna Draco i Hermiony niż Draco i Astorii - rzuca wiedzą z książek jak z rękawa, bardziej pamięta wydarzenia z przeszłości rodziców przez pryzmat kart podręczników, jest mądrym, zabawnym, ironizującym, ludzkim chłopakiem, którego ma się ochotę przytulić. Aż dziwne, jakim cudem na dworze Malfoyów uchował się tak przyjazny młody człowiek z takim dystansem do siebie - choć rzecz jasna ma też swoje problemy.

Najgorszym fiaskiem jest jednak fabuła. Choć tempo jest szalone, i akcja pędzi jak na złamanie karku, choć zaskakuje wcześniej przygotowanymi i sprytnie zakamuflowanymi zwrotami akcji, to jednak łamie kilka obietnic, które składała Rowling, a do tego niszczy wewnętrzną spójność tego całkiem nieźle pomyślanego świata. Dostajemy odgrzewane i inaczej przystrojone kotlety i choć uwielbiamy te kotlety i bawią nas ich nowe odsłony, to jednak czujemy rozczarowanie. Pojawiają się rysy na wcześniej ustalonych zasadach. Końcówka zaś mnie osobiście załamała - główna tajemnica kryjąca się za tytułem książki jest żenująca, genialny pomysł wcale nie jest genialny, a kulminacja jest powtarzalna i smutna. Jak to wszystko miało prawo się udać? 



Chyba rozumiecie już moje odczucia (choć nie wszyscy takie mieli). A jak przeczytacie sami, możemy porozmawiać na privie. Jeśli nie - nieduża strata. Ale obejrzałabym tę sztukę. Gdyby tylko wypuścili ją w kinach na całym świecie, byłabym pierwsza do biletów. I na pewno pójdę obejrzeć przygody Newta Scamandera  jego fantastyczne zwierzęta, choć doskonale sobie zdaję sprawę z tego, że o to w tym wszystkim przecież chodzi.

O to, żeby kasa się zgadzała.

Harry Potter and the Cursed Child

J.K. Rowling, John Tiffany & Jack Thorne

Little, Brown, 2016
angielska, fantastyka, humor
Odczucia: ★★★/★★★★★

sobota, 16 stycznia 2016

GAMESPOT#1: Witamy w innym uniwersum. O najlepszym planszówkowym miejscu na mapie Krakowa

Board game cafe Hex

Kraków, ul. Dwernickiego 5


Wchodzisz w małą, skromną uliczkę naprzeciwko Hali Targowej. Armia samochodów, równe rzędy kamienic. Podchodzisz do bramy, przy której zauważasz powiewającą białą flagę z czarną plamą sześciokąta na środku. Sekretny znak, to tu. Dzwonisz domofonem. Po chwili otwierają się ciężkie wrota. Wchodzisz do ciemnego, posępnego korytarza, za tobą ciężko zamykają się drzwi. Na wyczucie kierujesz się w stronę drewnianej bramy z olbrzymim sześciokątem wymalowanym czarną jak smoła farbą na gołych deskach. Wchodzisz przez furtkę na dziedziniec pełen porozrzucanych skrzynek na broń i drewnianych skrzyń. Aż masz ochotę je rozwalić i przeszukać w poszukiwaniu amunicji czy pieniędzy, ale przecież to rzeczywistość, a nie gra. Wreszcie znajdujesz drzwi do lokalu. Wchodzisz w miękką ciemność; to kotara. A potem nagle jesteś w innym wszechświecie.



Tak mniej więcej wyglądała moja pierwsza wizyta w Hexie: uciecha z podążania za sekretnym kodem, odnalezienie mitycznego miejsca, które przebojem wdarło się na mapę rozrywek krakowskich i teraz już ma status miejsca kultowego, choć otworzyli zaledwie jesienią 2013 roku. Od tego czasu Hex stał się prężnie prosperującym, niezwykle barwnym, przytulnym i szalenie pozytywnym miejscem, gdzie można umówić się ze znajomymi na wieczór z planszówkami. Choć trzeba rezerwować stoliki z dużym wyprzedzeniem, bo miejsca rozchodzą się jak świeże bułeczki. Do tego stopnia pożądane, że często pojedynczym błędnym osobnikom bez ekipy i stolika zdarza się dosiadać do nieznajomych, zasłużywszy na zaproszenie dzięki wiedzy czy ciekawej rozmowie.



A same stoliki są solidne, idealnie dostosowane do grania nawet w długie rozgrywki skomplikowanych, wielogodzinnych gier z masą detali i rozbudowaną mapą. Szerokie, solidne, gładkie drewniane blaty oświetlone punktowo mocnymi, strategicznie rozmieszczonymi lampami. Siedzi się na wielkich skrzyniach i pustych drewnianych szpulach, zbitych z drewnianych palet siedzeń, na które narzucono poduchy. Na środku pysznią się mocnym akcentem dwa olbrzymie, luksusowe czerwone fotele. Wystrój wygląda surowo i minimalistycznie, choć faktycznie niesamowicie przytulnie dzięki miodowemu blaskowi lampek, do tego dochodzą nieodłączne stylowe napisy na ścianach, czarne tablicowe ściany do pisania kredą (często wykorzystywane przez bywalców), geekowe smaczki i nawiązania w menu. Całość wygląda naprawdę super i jest zorganizowana z niesamowitym dowcipem i wyczuciem, ale przecież do tego dochodzi jeszcze ciepła, rodzinna atmosfera wzajemnej pomocy, entuzjazmu, radości z gry, podzielana zarówno przez gości, jak i fantastyczną, zaangażowaną obsługę. Nie wolno też zapomnieć o półkach pełnych gier - ostatnio przybyła cała masa nowości i dodatkowe regały, żeby to wszystko pomieścić!



Przychodząc do Hexa trudno odmówić sobie przepysznej zapiekanki z miłością czy chrupiącego obwarzanka na ciepło, do tego zagryźć żelkiem zgarniętym z wielkiej misy misiów-żelek na barze. Do tego można popić herbatą, kawą, kakao, lemoniadą czy piwem (a wybór jest naprawdę zacny, jest z czego wybierać). Ostatnio doszły też specjalne drinki na zimowe dni, gorące piwo i inne dobrości. Przychodząc do Hexa koniecznie trzeba się nastawić do pyszną wyżerkę przy rozgrywce, bo inaczej naprawdę dużo się traci!


Ekipa stojąca za Hexem jest ambitna i aktywna; co przyjdziemy, to czymś nas zaskoczą. Stale powiększająca się kolekcja gier to jedno, doniesienia o nowościach w formie filmów to drugie, rozgałęzianie na inne miasta to trzecie. Już niedługo we Wrocławiu otwiera się odnoga Hexa. Na facebooku można na bieżąco śledzić postępy w załatwianiu formalności. Do tego mamy jeszcze ciągłe turnieje, wydarzenia, premiery, konkursy... Robią nawet własną planszówkę, słyszeliście?


W taką gierkę graliśmy ostatnio: pachnący nowością nabytek z tegorocznych Targów Gier w Essen, sfinansowany przez Kickstarter i stworzony przez Brytyjczyków. Różowe wiadereczko Bucket of Doom kryje w sobie dwie talie kart z śmiesznymi, pomysłowymi, często mocno rąbniętymi tekstami. Zasady wydają się dość podobne do Cards Against Humanity, jednak rozgrywka wymaga więcej wyobraźni niż obleśnego poczucia humoru. Różowe karty losują nam zagrażającą życiu sytuację (na przykład rozbicie statku kosmicznego na wyspie pełnej kanibali). Z ośmiu biało-czarnych kart na ręku, wybieramy kluczowy element, dzięki którym uda nam się wykaraskać z opałów. Myśląc przez chwilę nad tym elementem, wyobrażamy sobie całą sytuację, a następnie opowiadamy pokrótce naszą cudowną ucieczkę pozostałym. Na koniec rundy wszyscy uczestnicy głosują, która historia podbiła ich serca. Kupa śmiechu i dobra zabawa;)


Drugą grą wieczoru było stare, dobre iKnow. Gra zmiatająca z nóg jeśli chodzi o masę dziwnych faktów, których nikt nie jest w stanie znać, a co dopiero zgadnąć dzięki nim odpowiedź na pytanie z wiedzy ogólnej. I dlatego właśnie jest zabawnie, jeśli tylko zgodzisz się zaakceptować to, że nie jesteśmy omnibusami i czasem robimy z siebie idiotę:) Opiera się na zasadzie quizowej, jak w teleturnieju: najpierw zadawane jest bardzo ogólne pytanie, np. "Jakie zwierzę...?", a następnie wszyscy (trochę jak w "Jaka to melodia"), ustawiają swoje pionki w miejscu oznaczającym po ilu podpowiedziach i w jakiej kolejności podejrzewają, że będą w stanie zgadnąć odpowiedź. Potem jest czas na obstawianie, kto zgadnie, a kto nie. Potem czytane są kolejne podpowiedzi... które czasem są naprawdę szalone, mało znane i zupełnie wybijające z rytmu. Na koniec często okazuje się, że odpowiedź była banalnie prosta!


Zdjęcia zostały wykonane dzięki uprzejmości Hexa, ja zaś wychwalam to miejsce tylko i wyłącznie dlatego, że jest mi drogie, często tam zaglądam i zawsze wychodzę w szampańskim humorze, nie żałując ani jednej minuty. To dopiero pierwszy wpis z cyklu Gamespot, który zapowiadałam we wrześniu. W przyszłości będą pojawiać się kolejne:)

Aha, jeśli planujecie planszówki w Krakowie, dajcie mi znać, pójdziemy razem do Hexa!