piątek, 7 września 2018

zadziwienia i wkurzenia

W ubiegła sobotę naszło mnie na bezę. Nigdy dotąd nie robiłam, ale się narwałam, bo miałam ochotę na jakiś domowy wypiek, a beza byłaby przyswajalna, jako, że jest bezmączna. (Mogłam ostatecznie kupić gotowe blaty, ale nie miałoby to sensu, gdyż a) są nieadekwatnie drogie w stosunku do kosztów substratów, b) nawet bezę można uszlachetnić wynalazkami typu syrop glukozowy) Ostatecznie poległam nieco z tą bezą, bo mi się przesuszyła, mimo, że trzymałam się ściśle przepisu. Po prostu wciąż nie opanowałam tego piekarnika w półrocznej już kuchence, zapewne dlatego, że ostatnio mniej piekę. W związku z bezą powstało zapotrzebowanie na jakieś owoce, najlepiej drobne. Dziecko było gdzieś w terenie, więc wysłałam smsa, żeby postarało się nabyć maliny. Po czym dziecko zadzwoniło, że jest w Lidlu i maliny są, owszem, po 50 zł za kilo. Poprzedniego dnia byłam w biedrze. tam maliny były, w gazetce, bo fizycznie nie istniały, w opakowaniach po 12,5 dag za 7 zł, co dało 56 zł za kilogram. Kilka dni temu odwiedziłam sumsiadkę, żeby zaanonsować, że jednak jeszcze żyję i z gadki-szmatki o codziennościach wynikło, że jej dziewczyny są w trakcie wytwarzania soku malinowego.Maliny od Maciusia, zbiera Maciusia mam i siostrzenica, Maciuś dowozi osobiście. Po ile? Po 3 zł za kilo. I w tym momencie szarpnęło mną nieco. Już wcześniej dochodziły do mnie wieści, że maliny w skupie po 2 zł. Malina zbiera się ręcznie only ( w przeciwieństwie do takiej np. czarnej porzeczki, którą można zebrać kombajnem), zbieraczy trzeba opłacić. O ile wiem miejscowy Król Malinowy płacił był 1zł od kilograma. Przy cenie 2 zł jest to nieopłacalne. Zatem połacie malinowych plantacji stoją nietknięte i plantatorzy pozwalają sobie iść i narwać za friko. Na zieleniaku można trafić maliny w tekturowych pojemniczkach półkilowych po 5-7 zł za opakowanie. Co jest jeszcze do przyjęcia, zwłaszcza gdy kupujemy u kogoś, kto te maliny zebrała rano i one jeszcze nie zdążyły w tym pojemniczku zakwitnąć (w przeciwieństwie do analogicznych pojemniczków z giełdy owocowo-warzywnej). Ale 56 zł w stosunku do 3 zł u Maciusia daje przebicie rzędu 1870%. I to się w mojej przeciętnej pale nie mieści! Ja rozumiem, że mamy tzw wolny rynek. Ale to już nie jest handel, to jest paskarstwo!
Początkiem lipca w stolycy rolnicy protestowali. W mediach cichosza. Natrafiłam na info grubo po czasie na jakiejś stronie rolniczej. Protestowali, bo susza np. Bo ceny skupu nie gwarantują niczego. Media niby pokazywały obszary objęte suszą, ale jakoś nie wynikło z tego ogłoszenie stanu klęski ( zresztą podobnie jak niedawno nie było klęski żywiołowej na tym wykoszonym huraganem lesie, który zawalił się na harcerzy). Klęska żywiołowa jest kosztowna dla rządu. Zwykle, w takich razach mówi się: "przecież mogli się ubezpieczyć". O ile jest to oczywiste w przypadku, gdy ktoś buduje dom na terenie zalewowym, nie ubezpiecza się od powodzi, a potem płacze, o tyle nie jest takie oczywiste w przypadku ubezpieczeń rolniczych. Warunki są tak sformułowane, że trudno bardzo uzyskać odszkodowanie, a koszty takich ubezpieczeń tak duże, że ostatecznie się nie opłaca.(Np. trzeba określić bilans wodny dla danej działki rolnej oraz spadek procentowy plonów, co jest enigmatyczne, bo przecież nikt nie dokumentuje wysokości plonu w danym roku na danej działce). Telewizornia zamula szare ciągłymi relacjami z przesłuchań komisyi oraz sprawozdaniami kto komu co powiedział i kto gdzie co ukradł. I narodek międli te wieści podniecony mocno i oderwany od bieżącej rzeczywistości, która nawet już nie skrzeczy a wyje jak hiena.
A ja sobie odwiedziłam wczoraj mojego doktorka, bo dawnośmy się nie widzieli. Doktorek nadal mnie leczy metodą ruskiego uczonego - Macajewa: jak  ten lek nie pomoże to może spróbujemy jeszcze inny. Wczoraj zaordynował mi dodatkowe dwa. Wstępna razwiedka w aptece ustaliła koszt recepty na prawie 300 zł. Zrezygnowałam w tej, poszłam do "Greka" (Grek nie jest Grekiem, ale jakiś taki czarniawy trochę, w każdym razie nazywa się nieco z arabska - po turecku). Grek pilnuje byznesu osobiście, krąży między "okienkami", w razie pytań podchodzi, rozdaje gratisowe suplementy oraz proponuje, bywa, rabaty. Udało mi się na tej recepcie uzyskać 50 zł zniżki, co i tak daje kosmos 250zł za 4 opakowania tabletek. Za moment powstanie problem : jeść czy się leczyć, bo dwie wykupione w tym miesiącu recepty zeżarły ćwierć mojej emerytury. Dodatkowo pan doktor przyjmuje tylko w prywatnym gabinecie, więc wystawione przez niego recepty są na 100%. Prywatność nie niesie żadnych ułatwień dla źródła dochodu, czyli pacjenta, bowiem obowiązuje kolejność "jak się usiądzie". Zatem się usiada i się wysiaduje.Doktor przyjmuje od 15-tej, wczoraj usiadłam około 14tej i byłam trzecia. Co się i tak przełożyło na 2 godziny wysiadywania. A wystarczyłoby tylko tyle, żeby podczas rejestracji dać w łapę kawałek karteluszka z numerkiem i datą - koszt żaden, zachodu niewiele, a jakie ułatwienie dla kogoś, kto jest na prawdę chory i dwugodzinne wysiadywanie mocno mu szkodzi. Kolejne wdupiemanie, tym bardziej wkurzające, że ostatnimi czasy do rodzinnego jest rejestracja na godzinę, z półgodzinnym ewentualnie poślizgiem.

A poza tym? Lato tak jakby w odwrocie. Szósta rano budzi mnie ponuractwem zaokiennym, z którego nie wynika żadna zapowiedź na wstający dzionek. Jeszcze krótkie spodnie, ale już dresówka powyżej. Ptactwo napływowe odleciało jakoś zadziwiająco wcześnie - czyżby wczesną zimę wróżyło?
Na chwasto-plantacji już nic prawie nie zostało. Wiesław się pojawił i został wykorzystany do zbioru dyni. Z dyniami wyszło tak, że sianie kolejny rok z własnego nasienia jest bez sensu, bo się wzięły pokrzyżowały różnie i nic nie było takie jak miało być. Najgorzej wyszły na tym butternuty, które nawet kształty miały zupełnie niepodobne do butternutów. Pozyskałam trochę papryki pomidorowej, która byłą nad wyraz zadowalająca i przetworzyłam ją na pastę pomidorowo-paprykową. To już ostatnie porywy domowego przetwórstwa. Jeszcze na dziś w palnie sok malinowy i jakiś dżemo-przecierek. Ewentualnie za chwilę sok z winogron od sumsiadki, które objawiają się też w nadmiarze.
I tak sobie przemyśliwam, czy by nie czas zamienić się w jaskółkę. (Co robią jaskółki? Jaskółki robią na drutach...) Zamiast wysiadywać odciski na czterech czytając po raz kolejny ulubione kryminały w ilościach hurtowych.....

czwartek, 30 sierpnia 2018

jedzonko, jedzonko

Ponieważ zdecydowałam się stosować do diety FODMAP, musiałam wyeliminować wiele produktów. Niektóre wyeliminowały mi się same, np. na twaróg nawet nie patrzę. Robię, oczywiście i mrożę, z nadzieją, że kiedyś będę mogła i miała ochotę go zjeść. No, ostatecznie zrobię sernik, który zje reszta. Ogólnie odżywianie stało się bardziej uciążliwe i wymagające więcej zachodu, co stoi w konflikcie z moimi możliwościami fizycznymi. W dodatku wiele tych potraw, które mogę okazuje się niesmacznych. Ostatnia zupka cukiniówka przecierana wylądowała w zlewie, bo samo patrzenie na nią mi szkodziło.
No to szukam czegoś co byłoby jednocześnie jadalne i dozwolone. Takie się wydawały placuszki bananowe, jednak w praktyce okazały się niesmaczne. Podobnie zresztą, jak wcześniej zrobione ciasto bananowe, które leżało, aż nabrało mocy urzędowej do zutylizowania go.
Dzisiaj zrobiłam bliny wyłącznie na mące gryczanej. Żadna filozofia to nie jest, ale nigdy dotąd nie robiłam, ponieważ dawniej mąka gryczana była nieosiągalna. Podobnie zresztą, jak niepalona kasza gryczana, a tylko taka nadaje się do zmielenia na mąkę. Kaszka krakowska istniała w zamierzchłych czasach (i moja Mama robiła z niej taką kostkę do czystych zup - gotowało się na wodzie, wylewało na półmisek, potem kroiło w kosteczkę i dodawało do niektórych zup), potem zniknęła na długi czas, a ostatnio istnieje znowu.
Przy okazji przeszukiwania sieci pod kątem przepisu na bliny, natrafiłam na bloga z przepisami tradycyjnymi. No i zainteresowały mnie oczywiście. Ale bardzo szybko się zniechęciłam, bo stwierdziłam prawie gołym okiem (wszak matematyk jestem i proporcje potrafię nawet na oko oszacować), że autorka sobie z czytelnika jaja robi, ponieważ podany przepis ma zupełnie inne proporcje składników niż oryginalny. Poczułam się zlekceważona, bo wrzucanie takiej ściemy jest tanim chwytem marketingowym (który wydaje się jednak dobrze działać u tej młodej damy) i przejawem braku szacunku dla czytelnika. A zachowanie oryginalności starej receptury, przy wykorzystaniu definicji jednostek typu "kwarta", "kwaterka", "łut", kalkulatora kulinarnego i excela zajęło by mniej niż 15 minut (co przetestowałam). Męska część rodziny blinów się nie czepiła (choć poprzednie placuszki bananowe Starszy opędzlował do zera, ku mojej zagryzionej wściekłości, bo wolałam je jednak od styropianu). Z dwóch szklanek mąki wyszło ich całkiem sporo.
Zgodnie z przysłowiem, ze "głodnemu chleb na myśli" ciągle jakieś tematy jadła mnie stąd i z owąd atakują. Naprzykrzają mi się np. zapiekanki z dawnych czasów, kiedy jeszcze nie było natłoku tych budek oferujących długie buły z jakimś wsadem polane ohydnym keczupem i kiedy pasztetówka była tak pyszną wędliną, że obowiązkowo musiała się znajdować na świątecznym półmisku (Tak, tak, sanockie zakłady mięsne produkowały taką w swojej masarni. Choć innych pysznych wędlin nie brakowało, zawsze na święta musiała być obowiązkowo, pokrojona na półmisek w grube plastry). W tamtych zamierzchłych żywnościowo czasach robiło się zapiekanki (albo raczej "grzanki') z buły zwanej weką albo inaczej wrocławską pokrojonej w ukośne plastry. Na te plastry szła pasztetówa, kawałek serka  żółtego i coś "do smaku". Tym czymś do smaku mógł być koncentrat pomidorowy (o keczupie wróble jeszcze nie ćwierkały), jakiś ogóreczek -skurwiszonek, powidło śliwkowe albo śliweczka ze słodkiej marynaty. No i własnie te śliweczki ze słodkiej marynaty mi nagle strasznie nadepnęły na umysł, wzmocnione tym, że w sadzie wisiało na drzewie jeszcze około wiadra stanlejek.
Robiłam takie śliweczki od zarania dziejów moich jako samodzielna hałsłajf. Jeszcze w tej starej chałupie, gdzie zamieszkiwałam przez lat wiele stały słoiki ze śliweczkami w sieni z zaimprowizowaną spiżarką we wnęce drzwiowej prowadzącej donikąd. Ale jak to jest w historii zaranie dziejów ginie następnie w ich pomroce i taka pomroka właśnie nakryła posiadany i wielokrotnie sprawdzony, a potem wieloletnio nie wykorzystywany przepis. Zaczęłam więc przeszukiwać zawzięcie zasoby, mając nadzieję, że ktoś coś podobnego wrzucił. Pamiętałam tylko, że ta octowa zalewa to był w zasadzie taki ulepek - sama słodycz złamana octem. Cos podobnego znalazłam tylko u OlgiSmile. Potem się okazało, że niestety tylko podobne, bo octu było za dużo, a cukru jednak za mało. Zrobiłam, ze swoimi poprawkami opartymi na reminiscencjach. Po trzech dniach przebywania w zalewie, wzmocnionej dodatkową ilością cukru i codziennie zagotowywanej, po uprzednim odcedzeniu śliweczek wyszedł prawie sukces. Śliweczki okazały się takie jak oczekiwała moja pamięć smakowa. Jedyny mankament to ten, że jednak powinny to być węgierki -skórka stanlejek zrobiła się jakby pancerna i trochę psuje doznania smakowo - estetyczne.  Dopiero później palnęłam się w durny łeb, skutkiem czego wysypało się z niego, że: skoro były to czasy mocno przedinternetowe, skoro ja tego przepisu nie miałam zapisanego, to musiał on pochodzić z którejś z moich książek z przetworami, które na regale występują nader licznie i wielokrotnie były z sukcesem wykorzystywane. Było już mocno po ptokach. Ale przepis znalazłam. Pochodzi on z książki "Kompoty, marynaty, dżemy", która swego czasu była moim jakby elementarzem domowego przetwórstwa owocowo-warzywnego. I jakby tak ktoś nie miał pomysłu co zrobić z nadmiarem węgierek (bo ileż wiader powidła można wyprodukować na użytek domowy) to cytuję:
Śliwki marynowane:
1kg śliwek węgierek
40 dag cukru
1/5 szklanki octu
1 szklanka wody
kilka goździków (ew też odrobina laski cynamonu)
Wykonanie:
Śliwki ponakłuwać wykałaczką. W rondlu zagotować wodę z cukrem , octem i przyprawami. Wrzucić śliwki do wrzącej zalewy, doprowadzić ponownie do wrzenia, zdjąć z ognia, zostawić do jutra. Nazajutrz odcedzić śliwki, zalewę ponownie zagotować, wrzucić śliwki. I da capo tak jeszcze raz kolejnego dnia. Po czym gorące toto poskładać do słoików, zalać zalewą i pasteryzować 15-20 min w 90 stopniach.
Uwagi i komentarze:
1.Na zrobienie tych śliwek jest już na prawdę ostatni moment ponieważ w tym roku wszystko biega na wariackich papierach i węgierki miejscami są już gotowe na powidła. Natomiast do tego przetworu musza być użyte węgierki mało dojrzałe, takie twarde i jędrne.
2. Ja zawsze preferuję wypestkowanie śliwek do przetworów. Po pierwsze konieczność plucia pestkami odbiera przyjemność jedzenia, a po drugie te pestki z czasem wydaja z siebie kwas pruski, który jest tam w nich zgromadzony, czego świadomość także odbiera przyjemność jedzenia.
3. Tych śliwek nie można w tej zalewie gotować bez opamiętania, żeby sobie nie zrobić przypadkiem słodko-kwaśnej dziabdzianki. Jedynie do powtórnego zawrzenia i finito, potem samą zalewę można chwilę pogotować mieszając, żeby trochę odparowało.
4. Nie przesadzać z ilością goździków i cynamonu, wiadomo bowiem, że co za dużo - to niezdrowo. Po wielokrotnym zagotowaniu te goździki będą nam się mocno narzucać smakowo, a ma to smakować śliwkami, nie goździkami.
5. Na ogół nie robię marynat na occie, bo nie znoszę jego zapachu. Tam gdzie można zastępuję ocet kwaskiem cytrynowym w proporcji 1 łyżeczka kwasku na 100 ml wody zastępuje 100 ml octu 10%. Nie polecam zastępowania w przetworach octu spirytusowego octem jabłkowym czy winnym ponieważ każdy z nich ma pewien swoisty smak i zapach, który może zepsuć smak przetworu. Te śliwki robię jednak na zwykłym occie. Odór octowy jest tylko pierwszego dnia powalający. Potem ginie i wszystko to się ładnie przegryza.
6. Nadmiar zalewy można zlać do osobnych słoiczków lub buteleczek i stosować zamiast octu balsamicznego ew do wykonania śledzików ze śliwkami ( co cytuję za OlgąSmile, ale czego sama nie ćwiczyłam, ona podobno tak)

Smacznego i powodzenia. No i nie dajcie się zwariować temu bieżącemu nadmiarowi owoców. Chociaż należałoby wziąć pod uwagę ilość przetworów dwuletnią, bo w przyszłym roku owoców na pewno nie będzie.

Do takich wniosków doszła też zapewne rzeszowska, która ostatnio została przemianowana na rezydentkę. Albowiem pojawia się jak kometa Halleya (chociaż, nie bo jednak pojawienie się komety jest bardziej przewidywalne) i okupuje rezydencję, twierdząc, że jej to "dobrze robi", zaprowadzając swoje, jedynie przez nią wytłumaczalne porządki oraz doprowadzając mnie do białości miałkoleniem "a tego nie ma, a tamtego nie ma, a to żeście wyrzucili, a gdzie jest tamto". Co się może kończyć tym, że wreszcie przestanę być uprzejma i odezwę się równoważnikiem: "A ch.j ci do tego!"
Podczas ostatniego rezydowania, zakończonego wczoraj, zapragła zasłoikować sobie jabłka. Wzięła z sadu półtora wiadra antonówek, ode mnie słoiki bo nie chciało jej się myć tych, które w olbrzymiej ilości znajdują się w piwnicy rezydencji. Następnie udała się do sklepu po cukier i pokrywki, które zapomniała nabyć, bo zaabsorbował ją temat dalszych losów naukowych syna sąsiadki-ekspedientki. Skutkiem czego na następny dzień Starszy udał się by podwieźć ją do sklepu po te pokrywki. Po czym zabrała się za przetwarzanie jabłek. Skutek jest taki, że pozostał po jej akcjach przypalony rondel (czemu mnie to nie dziwi? Przez te wszystkie lata tutaj sobie przetwarzała dowolnie i zawsze pozostał jakiś przypalony rondel, albo nieumyty garnek, albo spaćkana sokiem półka w spiżarce), a czym mnie poinformowała z komentarzem, że "nawet nie było czym pomieszać, bo wszystko powyrzucane". (No, sory, ale opcja rezydowania połączonego z przetwarzaniem tudzież czynieniem wypieków nie była brana pod uwagę)
Wczoraj Dziecko, gdy zwróciłam mu uwagę na stan deski po skorzystaniu, było uprzejme warknąć, że rezydencja stoi pusta i się tam chyba przeprowadzi.(Oczywiście w następnym ułamku sekundy udało się do łazienki by stan ów zmienić.)  Na co odrzekłam, że nie widzę przeszkód....

niedziela, 12 sierpnia 2018

na luzie

Staram się podchodzić do wszelkich zadań do wykonania. Niestety, nader często to co mi najlepiej wychodzi to leżenie. Poza tym wiele czynności wydaje się wymagać zbyt wiele wysiłku, by mogły być wykonalne. Oczywiście, bywają dni, kiedy wygląda jakby nigdy-nic i wtedy "czepiam się roboty". Bo wciąż takie leżenie i nicnierobienie jest dla mnie deprymujące jakby. No, a jak już leżę to na prawdę nic nie robię - nawet nie czytam.


Natomiast głaskam Kotę. Bo jak tylko zalegnę, to natychmiast przyłazi i się domaga. W sposób bezczelny wręcz, bo mi sama wkłada pyszczek pod dłoń, a jak przestaję, to mnie łapką-łapką i głaskać kota.


Wreszcie udało mi się odwiedzić mojego doktora (doktor przyjmuje tylko raz w tygodniu, wyłącznie prywatnie, a ostatnimi czasy akurat w dzień jego urzędowania ciągle coś wypadało, albo ja nie byłam w stanie). Taka wizyta u doktora wymaga na prawdę dobrego zdrowia. Te prawie trzy godziny siedzenia pod gabinetem oczywiście odchorowałam. A wystarczyłoby pacjentom rozdać numerki, nawet na karteluszku z pieczątką i datą (bo inne mogą pogubić może) i nie trzeba by było wysiadywać w poczekalni. Pan doktor wydaje się nadal nie mieć dobrego pomysłu na mnie.
Wobec czego próbuje sama kombinować trochę. Znalazłam taką dietę -FODMAP, którą próbuję stosować. Dieta polega na eliminacji niektórych produktów. Najtrudniejsze w jej stosowaniu jest to, że eliminuje chleb wszelaki, przez co wymaga trochę wysiłku, żeby się jakoś najeść. Bo wiadomo,że najprościej i najszybciej zrobić na śniadanie kanapkę z czymś. Natrafiłam na "styropian" jaglany. Przyjmuje się, owszem, ale jak to bywa z jaglanymi produktami - jest gorzkawy, więc niesmaczny. Smaczniejszy jest styropian ryżowy, ale niestety, wygląda na to, że się nie przyjmuje. Reszta wymaga garownia, a na to  nie zawsze mam siłę, zważywszy w dodatku, że czasem garowanie u mnie obejmuje trzy różne obiady bo Starszy nie je tego co Dziecko chętnie by zjadło, a Dziecko z kolei nie tknie tego, co smakuje Starszemu. W dodatku Dziecko pojawia się na pokładzie o bardzo różnych porach i muszę kombinować dla niego coś, co da się odgrzać (I tu od razu ziemniaczki odpadają, bo ileż można jeść ziemniaczki odsmażane.Poza tym, nawet ziemniaczki udało się zmutować tak, że  są po prostu niesmaczne po odsmażeniu. Och, gdzież te kartofelki, które tak smakowały wieczorem odsmażone na masełku, gdy zostało trochę z obiadu?!)

W sadzie jest mnogość wielka darów bożych na drzewach i aż żal, by się zmarnowały. Zaczynają dojrzewać stanlejki, które, o dziwo, nie są w tym roku robaczywe, ani sparchlaciałe. Jest ich tyle, że rwie się garścią - wiadro w kwadrans. Ponieważ większość poprzednio zrobionych słoików z połówkami śliwek, tych wcześniejszych, się spsuła (co pierwszy raz się wydarzyło w mojej praktyce hausłajfa na taką skalę) postanowiłam uzupełnić stanlejkami. Rezydentkę, która się zadomowiła na schedzie wykorzystałam do drylowania tych śliwek, oraz , rzutem na taśmę - do obierania antonówek. A co?
Część połówek śliwkowych poszła w słoiki, a część w brytfannę i w piekarnik. Wyczytałam gdzieś w zasobach o powidłach z piekarnika. Z doświadczenia wiem, że nie wszystkie pomysły z zasobów są godne naśladowania, ale spróbować zawsze można. Początkowo widziałam te powidła tak jakoś, po pierwszych godzinach podpiekania, ale na drugi dzień był pełen sukces. Powidła wyszły gęste, ciemne, bez żadnego prawie zaangażowania z mojej strony - zaledwie parę razy zamieszałam a na ostatnią godzinę w piekarniku dosypałam odrobinę cukru (Wiem, wiem, powidła mają być bez cukru. Tyle, że robi się je z węgierek, w fazie dojrzałości takiej, że zaczynają zasychać przy ogonku. Węgierek nie posiadam, a na stanlejki w fazie pełnej dojrzałości mogłabym się nie doczekać, bo co bardziej dojrzałe spadają) Zatem z całą odpowiedzialnością mogę polecić powidła śliwkowe z piekarnika: po prostu wrzucamy wypestkowane śliwki do brytfanny (ja mam taką na indyka - wchodzi do niej jakieś 7l śliwek po usunięciu pestek). Brytfannę przykrywamy, włączamy piekarnik na 150 stopni góra-dół i zapominamy o śliwkach na jakieś 2 godziny. Po tym czasie zdejmujemy pokrywę. jak bardzo musimy - możemy raz zamieszać. I zostawiamy w piekarniku na kolejne 2 godz. Po czym piekarnik wyłączamy i zostawiamy do następnego dnia. Ja to robiłam tak,że wyłączenie piekarnika nastąpiło ok 21. Rano piekarnik był jeszcze ciepły i ociekał wodą. Powycierałam i włączyłam na kolejne 4 godziny. W tym czasie, dla świętego spokoju zamieszałam raz, a potem drugi raz po wsypaniu cukru, na godzinę przed końcem. Potem wyjęłam brytfannę z bulgocącą zawartością, przełożyłam do słoiczków, zakręciłam i wstawiłam do nagrzanego piekarnika, już wyłączonego, gdzie zostały do wystygnięcia. Z tych ok 7l śliwek wyszło 7 słoiczków o poj 300 ml. W porównaniu z metodą dotychczas stosowaną, gdzie smażenie powideł połączone było z ustawicznym mieszaniem, narażaniem się na ochlapanie przez bulgocącą zawartość, martwieniem o to, żeby się nie przypaliły (co na gazie jest prawie nie osiągalne) ten sposób jest super. W dodatku akurat w sam raz dla mnie w moim aktualnym stanie ąkłości.
Antonówki się przerabia na "wsad do szarlotty", czyli po obraniu plasterkuję na szatkowniczce i w słoiki z niewielką ilością cukru. Z 10l wiaderka wyszło mi takich słojów, tych dużych, 6 (złośliwie 6, bo do gara służącego do pasteryzacji wchodzi 5).
No i oczywiście trochę przecieru pomidorowego.


Moje tegoroczne pomidory. Najlepiej wyszły Red Pears (ten po prawej u góry). Oprócz tego było coś podobnego do bawolego, co miało być smaczniejsze, ale nie jest. Coś podobnego do limy, co jednak limą też nie jest, ale nadaje się na przeciery nawet bardzo, bo ma dużo suchej masy. No i moje ulubione żółte, których miały być trzy krzaki, ale panu od sadzonek się pomieszało najwidoczniej i jest tylko jeden. No i w zasadzie, w tej chwili, mogę już powiedzieć, że "pomidory były" - mimo 3 krotnego oprysku eko  oraz dwóch chemią choroba je pokonała. Te deszcze, na przemian z upałami - czyli ciepło i wilgotno - zrobiły swoje.


A to mój piątkowy "urobek", który czeka grzecznie na sprawdzenie zamknięcia i zniesienie do spiżarki

A poza tym: rezydentka uparcie rezyduje na schedzie i obawiam sie, że trzeba będzie kolejne odgruzowywanie po tym rezydowaniu przeprowadzać. Poza tym, oczywiście ma uwagi i dezyderaty przekraczające kompetencje. 
Dziecka w rozjazdach. Dziecko Nr1 poleciało do Wenecji, włóczy się tam i zasypuje mnie zdjęciami i filmikami. W przeciwieństwie jakby zupełnym do Dziecka Nr2, które piątkową nocą wybrało się na wycieczkę rolniczo-handlową, w celu nabycia pojazdu rolniczego, na hektarach niezbędnego. Dziecko uwielbiają przygody i dziwne wydarzenia. Przygoda pierwsza miała miejsce w domu, gdy Dziecko zabrało sie za nadanie sobie bardziej cywilizowanego wyglądu i zabrało się za regulację brody. W zasadzie wszystko przeze mnie "bo gdzieś polazłam i nie odbierałam telefonu" więc musiało samo delikatna obróbkę wykonać, co skończyło się tym, że broda przestała istnieć.Na ten widok wyszło ze mnie "OJeżu", co Dziecko dobiło całkowicie. Dziecko z brodą istnieje od jakiś co najmniej 8 lat i wszyscy jego aktualni znajomi znają tylko ten  jego image. Pocieszyłam go, że odrośnie i pojechał. W sobotę rano Starszy zaczął smędzić "A zadzwoń, a zadzwoń", w końcu, na mój opór (Czułam?) zadzwonił sam i przekazał info, że w blaszance poszła tylna szyba. Poszła sama z siebie po prostu, oczywiście w mak. Dziecko pozyskało folię streczową, ostreczowąło tę dziurę i z takim wystrojem objechało więcej niż pół kraju (ponad 600km w jedną stronę) W sytuacji zaistniałej już czekałam na niego, jak u Mickiewicza na tatkę, zwłaszcza, że też "pełno zbójców na drodze" rabujących  z umocowaniem prawa. Dziecko przybyło dopiero niedzielnym rankiem, poinformowało, że kimnąć się po drodze musieli (oczywiście, że lepiej kimnąć gdzieś na boku niż potem za kierownicą). Szkoda tylko, że nie poinformowało przed rozpoczęciem kimania. Ale, ponieważ jest w przekonaniu, że  udzielanie informacji ogranicza jego wolność osobistą, już chyba nie uda mi się nic zdziałać w temacie .


Któregoś dnia, w przypływie mocy, ostrzygłam Księżniczkę. Wyglądała już jak bezpański pies - jednym słowem obraz nędzy i rozpaczy wzmocniony tym, że ona jest na prawdę starutka. 

Tu jeszcze łapki wymagały cięcia, ale w międzyczasie zostało zrobione i to. Księżniczka jest ostatnimi czasy strzyżona na leżąco: kładę na stole jej poduchę, układam Księżniczkę na boczku i strzyżemy. A potem tylko zmieniamy boczki. Gorzej z cięciem łapek, bo jednak czasem pozycja stojąca byłaby wskazana. No, ale jak nie to nie, działamy tak jak się da, zatem efekty nie mogą być wystawowe - ważne żeby było w miarę estetycznie i wygodnie. Maszynka już zaczyna odmawiać współpracy, a ja  się zastanawiam, czy kupować nową, czy może to było w ogóle ostatnie strzyżenie Księżniczki.

piątek, 3 sierpnia 2018

za spokojnie

być nie może.
         Bo jak by tak w ogóle nie miało człeka co wqrzać, to zawsze pozostają smsy premium. Nie wiem jak Wy , ale ja się stałam ostatnio ulubionym obiektem różnych jasnowidzów, wróżów-maciejów, cyganek itp. Ślą te smsy do mnie namiętnie, koniecznie chcą mnie przed kimś/czymś ostrzegać, wciskać sposoby na miliony itp. Problem w tym, że tych numerów nie mogę blokować z poziomu telefonu - muszę zadzwonić do operatora i mu wszystkie wymienić. Do czego zabieram się , jak pies do jeża, bo jest ich chyba z 10. Niektóre są bardzo aktywne. I żeby było ciekawiej to nie są smsy wysyłane do losowo wybranego numeru, jak telefony z call-center, oferujące "całkiem za darmo" tablet, pod warunkiem, że przyjdę na jakiś pokaz (i zapewne koniecznie coś kupię oraz oczywiście zabiorę z sobą drugą połowę). Właściciele tych numerów premium mają moje pełne dane -imię, nazwisko, data urodzenia. Wygląda na to, że ktoś, tuż przed wejściem RODO postanowił zarobić trochę, sprzedając bazę danych - bo wczesniej jakoś nikt mi zupełnie wróżyć nie chciał. Oczywiście, korzystam ze sklepów internetowych, gdzie podaję się swoje dane adresowe, ale nie pamiętam, żeby wymagano też daty urodzenia.
Poza tym, niby jesteśmy racjonalistami i bzdetami się nie przejmujemy, ale zawsze jakieś ziarenko gdzieś tam kiełkuje, że może akurat coś w tym jest. (Kiedys moją Mamę dorwała na ulicy Cyganka: "Połóż pani piątkę, powiem imię męża."Mama dla świętego spokoju tę piątke położyła  i usłyszała "Pani mąż ma na imię tak jak wielki polski król". Królów mieliśmy wielu, ale wielki był tylko jeden - Kazimierz, a tak właśnie miał na imię ojciec. Dalszych piątek już Mama nie kładła, ale powstała opinia, że "coś w tym jest")
       Są rzeczy mianowicie, które sie jakoś racjonalnie wytłumaczyć nie dają.
       Dawno temu, mieszkalismy jeszcze u dziadków w drewnianej chatce, gdzie była kuchnia węglowa. Na przymurku tej kuchni stała szklanka. I w pewnym momencie ta szklanka zleciała sama z siebie na płytę kuchenną i robiła się w mak. Parę dni póżniej Mama dostała telegram, że jej siostra miała wypadek motocyklowy, właśnie tego dnia i jest w szpitalu.
      Nie miewam snów. No, może miewam, ale rano żadnych  nie pamiętam. Czasem Starszy opowiada, że śniła mu się Matka, to Dziadzio, to jacyś inni członkowie rodziny. A mi tak szkoda było, że nikt z moich zmarłych mi się nie śni, choć często o nich myślę. Dziadzio to była sama dobroć i wielka wrodzona kultura. Gocha, która odeszła zdecydownaie za szybko. Mama, z której CV mogłaby powstać ciekawa powieść. Czy nawet ojciec, który głupot narobił, ale parę fajnych wspomnień też pozostawił. Aż tu pewnego razu przyśnił mi się sen fabularny, wielowątkowy nawet. A w nim Gocha rozmawiająca z ojcem ("no, jak ty z nim będziesz rozmawiać, przeciez on nie żyje". W rzeczywistości ojciec zmarł 3 lata później niż Gocha)
No i chwilę później zmarła Lusi Pe, w rodzinnym narzeczu zwana Pelagią (Co potwierdziło stwierdzenie Brata, że bez względu na sądowe wyroki, jej noga w domu na Górce nie postanie.) 2 tygodnie później zmarła siostra Starszego zwana tutaj Najstarszą-ale nie-najważniejszą, a za kolejne 2 tygodnie, faktycznie najstarsza z żyjącego rodzeństwa Starszego - Tereska. Wczoraj dostałam wiadomość od mojej ciotecznej siostrzenicy, że zmarła jej babcia, a moja jedyna ciotka - Irena. Irena była starszą o 4 lata siostrą mojej mamy, przeżyła ja o 17 lat.  Po śmierci swojej córki, jedynej zresztą - Marty, która odeszła w listopadzie ub. roku, zamieszkała u swej wnuczki Kasi. na pogrzebie Marty ciotka była jeszcze w przyswoitej formie, jak na swój wiek - samodzielnie się poruszająca, jasno myśląca. Ale wszystkie te okoliczności - śmierć Marty, przeprowadzka, a teraz ta idiotyczna pogoda pomogły jej rozstać sie z tym łez padołem.

      A na padole jest nieciekawie poza tym. Nie pamietam takiego roku, zeby do tej pory żniwa były zaledwie liźnięte. Rzepaki jakoś ukradzione zostały, zreszta nie było ich wiele i głównei u eurorolników, a ci maja suszarnie i nie musza się zbytnio przejmować wilgotnością ziarna. Natomiast pszenice  w większości stoją, bardzo czarne już i paskudne. Pszenicy nie kosi się z rosą. W sytuacji gdy codziennie leje (tak około 14 -15 mamy burzę z mniej lub bardziej intensywnym deszczem - wczoraj zmyło nam drogę) na następny dzień kombajny mogą wyruszyć dopiero około południa. Pozostaje więc jakieś 2 godziny koszenia, czyli około 3,5 ha przy dobrych wiatrach (tzn. na dużym kawałku, bo przy małych poletkach ten czas sie wydłuża). Zamówiłam słome u sąsiada, ale mam obawy, czy ta słoma w ogóle będzie się na ściółke nadawała. Podobny problem z sianem - wygrali ci, co pierwszy pokos zebrali w czerwcu. W lipcu już nie bardzo były szanse na zbiór siana, a teraz o drugim pokosie mowy nawet być nie może - skoszona trawa zgnije na blichu.
Wczoraj wyrwałam cebulę, bo też zaczynała gnić. Ogórki co prawda nie chorują, ale krzaczki gniją od spodu. Chorują natomiast pomidory i to inaczej niż zwykle - czarnieją fragmenty pędów i to mimo kilkakrotnego oprysku. Szkoda trochę, bo w tym roku mam tylko 20 krzaków, a zanosi się na to, że niewiele z nich zbiorę.
      Owoców jest nadurodzaj. Gałezie drzew pozwieszane do ziemi pod ciężarem owoców. Dodatkowo ciagłę ulewy zwiększają ten ciężar i nasz bidny "cesarz" nie wytrzymał - ułamały się 2 potężne konary, jabłek leży mnóstwo na wyciagniecie ręki. Co z tego, skoro "cesarz Wilhelm" jest jabłkiem zimowym i w tej chwili trudno w nie nawet wbić zęby. Stanlejki dojrzewaja pomału, a ja wciąż się zastanwiam, czy zbiorę troche, zanim ta śliwka sie przewróci - na pewne to jest już ostatni rok jej żywota.Druga śliwka, wczesna też owocowała pięknie, zerwalismy łacznie kilka wiader, co stanowiło zaledwie mała cząstke tego co było na drzewie. Po kilku dniach deszcz juz nie było po co się zapedzac po owoce - wisiały na drzewie zgniłe i nadjedzone przez osy. Zrobiłam z tych sliwek prawie 40 słoków połówek zasypanych cukrem. I tu nastapił ewenement, który mi się nie przytrafił dotąd w mojej historii  przetwarzania -ponad połowę tych słoików wyrzuciłam, ponieważ zawartość sfermentowała. A słoiki przed wyniesieniem do spiżarki sprawdzane wizualnie i namacalnie (wieczko wklęsłe i sie "trzyma").
      Najbardziej mi szkoda wysiłku włożonego w zawekowanie tych owoców, bo wysiłek jest w dalszym ciagu "towarem" mocno deficytowym w moim wykonaniu. W każdym razie jest tak, jak głosi Pismo Święte: "nie znacie dnia, ani godziny" - jednego dnia do południa czuje sie OK, a potem przez resztę dnia zdycham. Kiedy indziej  - jest jak gdyby nigdy nic i mogę nawet lekko ciężkie prace wykonywać w postaci np. koszenia trawnika, czy zapełniania spiżarki przetworami. W sytucji, gdy Dziecko wciąż w terenie, a Starszy już dość wiekowy i schorowany, to moje zdychanie skutkuje różnie.Ominął np. mnie widok tego cudownego księżyca, bo akurat dogorywałam. Czasem objawia się sraczką u psów, wtedy gdy nie mogłam im ugotować jedzonka i zostały nakarmione puszką. Z powodu iż, spacery z psami są mocno ograniczone - na ogół obsrywają trawniki wokół domu, wobec czego Czarnej sie udalo przytyć. Księżniczka natomiast schudła nieco, ale to raczej efekt starości no i porcje dostaje mniejsze trochę. Wobec czego jest ciągle głodna (i tak zawsze była "ciagle głodna") więc chodzi i sznupie - czy przypadkiem jakiś okruch się nie zawieruszył na podłodze. Plus jest ten, że jak coś spadnie - zaraz jest sprzątnięte. Mleko się rozlało -wcale nie muszę natychmiast lecieć po mopa, bo Czarna  wysprzątała, nawet szafkę wylizała, po której pociekło - tak, że ja już potem tylko na czysto ciach -mach.

Właśnie pewna Pani Bankowiec stwierdziła, że "ten upał mózg wyżera" i coś w tym jest. U mnie oprócz upału jeszcze ta burzowa huśtawka.


czwartek, 19 lipca 2018

No, przecie gadam,

że na wariackich!
Maj i czerwiec mordował nas lipcowymi upałami, a teraz, gdy rzepaki i pszenice o koszenie się proszą na zmianę leje i praży. Atmosfera panuje jak w lasach podzwrotnikowych, oddychać nie ma czym, bo w powietrzu lepka wilgoć.
Na dodatek, podejrzewam, że  z moich pomidorów będą nici, bo choroby grzybowe rozwijąja sie w tych warunkach błyskawicznie i dowolnie i nawet stosownanie chemii im nie przeszkadza.

Początek lipca przeżyłam jakoś, bo musiałam. Jeszcze końcem czerwca Najstarsza-lecz-nie-Najważniejsza zaczeła poważnie słabować. Do tego stopnia źle sie czuła, że aż zadzwoniła do mnie osobiście, nie via Rzeszów. A że było to piątkowym popołudniem, więc możliwości pomocy medycznej były żadne: pogotowie nie przyjedzie do osoby będącej "na nogach", a osoba była na tyle niemobilna, że dostarczenie jej do lecznicy odpadało. Ostatecznie jeździlismy piątek-sobota-niedziela kilkakrotnie, a w poniedziałek świtem wezwała mnie telefonicznie, że upadła i nie miała siły wstać. Tym razem wezwaliśmy pogotowie, nie podejmując próby podnoszenia ciotki z podłogi, co zreszta nie leżało w naszych możliwościach. Przyjechali szybciutko, mimo informacji, że potencjalna pacjentka jest w kontakcie. Oczywiście pojechalismy za nimi. Na izbie przyjęć prawie do południa,, potem przetransportowali ciotkę na ojom kardiologiczny, a my pojechalismy po wyposażenie, w międzyczasie powiadamiając Najważniejszą o sytuacji. Ciotka była na tyle w formie jeszcze, że usiłowała na mnie wymóc, żebym ją zaprowadziła do toalety, co było niemożliwe bo: a) monitory, b) kroplówka, c) brak możliwości fizycznych z mojej strony. Potem przyjechała rzeszowska i już tylko Starszy ją odbierał i transportowął do tego szpitala. Siedzieli tam na tyle długo, że w końcu zadzwoniłam, bo przecież to ojom i tam się stadami nie przesiaduje godzinami. Okazało się, że stan ciotki się gwałtownie pogorszył. Geriatria wróciła, z postanowieniem, że jeszcze ok. 22 pojedzie. Tymczasem chrześniak ciotki, wcześniej zawiadomiony o sytuacji zadzwonił o 21, że ciotka zmarła. A jeszcze, leżąc na tej podłodze awanturowała się, żeby jej "dywany" poprawić, bo one muszą leżeć, ponieważ bez nich nie może chodzić ( a właśnie na tych "dywanach" sie potknęła i przewróciła, na co wskazywał ich stan). Ciotka miała 91 lat, a z najbliższej rodziny ja jestem najmłodsza, więc oczywiste było, że będe musiała się wszystkim zająć.
Dobrze, że Dziecko ma pracę, jaką ma i mogło robić za podwody (choc szefunio nie był zbyt zachwycony dwudniowym urlopem). Zatem Dziecko jechało, ja latałam, Dziecko załatwiało służbowe telefony, potem jechało, ja latałam i tak dalej. Niestety, tego latania było dość dużo: szpiatal, prosektorium, USC, zakład pogrzebowy, kwiaciarnia, ksiądz, kościelny, organista, klucznik od kaplicy, jeszcze raz kwiaciarnia, kaplica, a potem godzinny różaniec (!). Jak pamiętam organizację pogrzebu Gochy w Paryżu, to nalatałysmy się z Karoliną o wiele mniej: szpital (prosektorium było w piwnicach - zjazd windą), merostwo( gdzie dostałyśmy od razu dokumenty na wywóz urny - od ręki), zakład pogrzebowy i kościół. A tu, dziwnym sposobem, ksiądz nie może powiadomić kościelnego i organisty, do których trzeba iść osobiście i osobiscie im osobno zapłacić (We Francji zapłaciłam tylko księdzu, co łaska, w kopercie, a reszta należała do niego. W dodatku po mszy ogłosił ile zebrano do koszyczka i ile za to odprawi mszy w inetencji zmarłej. Wyszło, że jedna msza jest warta tyle ile filiżanka kawy w ogródku na Saint Honore. U nas wychodzi min. 10 kaw).
No i tak. Po ciotce został dom, którym się trzeba zająć. Zabezpieczyć, trochę uporządkować. To "trochę" wygląda tak, że już dwa dni poświęcilismy i w zasadzie nie bardzo się przejaśniło. Gromadzenie zbędnych rzeczy przez starszych ludzi często przybiera rozmiary monstrualne. Wiem, rozumiem, że czasem brak sił fizycznych nie pozwala tego utylizować na bieżąco, ale często jest tak, że "szkoda", bo sie jeszcze naprawi, choć i tak wiadomo, że nikt nie naprawi i należałoby od razu wyrzucić.
Po każdej takiej akcji mam przymus robienia czystki u siebie - żeby za chwilę ktoś na mnie nie psioczył, z powodu mojego przywiązania do klamotów. I na tej fali wczoraj wyrzuciłam do śmieci patelnię bez ucha, którą się właśnie poparzyłam i do której się wszystko klei. I natrafiłam na tęskny wzrok Starszego, śledzący drogę tej patelni oraz komentarz "a może się jeszcze przyda do czegoś". Fakt, wielokrotnie tak było, że się cos wywaliło, a za moment sie okazywało, że byłoby się przydało. Ale nie ta patelnia-won.
A prawie dokładnie dwa tygodnie po Najstarszej (która właściwie najstarsza nie była, ale była najstarsza w naszym otoczeniu, bo z tą faktycznie najstarszą kontakt był bardzo luźny), zmarła druga siostra przyrodnia mojego Starszego.
Więc trochę powtórki w zakresie organizowania wieńców i uczestniczenia w obrzędach, które to uczestniczenie jest trzydniowe - przez dwa dni godzinny "różaniec", a trzeciego dnia pogrzeb, który zajmuje ok 3 godziny, bo najpierw znów godzinny "różaniec", potem godzinna msza, potem odprowadzenie na cmentarz.
W związku z powyższym od dwóch tygodni mam nieustannie "pełną chatę" - rzeszowska się prawie zadomowiła, w międzyczasie Kasia miała parę dni urlopu i przyjechała mi troche pomóc w tych róznych akcjach bieżących. Wim, rozumim, kużden ma swojego "p..dolca" własnego chowu, z wiekiem coraz intensywniejszego. Rzeszowska jest całe życie samotna, mieszka sobei sama, robi sobie co chce i jak chce, na nikogo sie nie oglądając. No i jak jest tutaj, to te obyczaje kultywuje: np. dzionek zaczyna od śpiewania godzinek, o 6.20, nie bacząc, że reszta jeszcze śpi. Kończy dzionek też odśpiewaniem jakiejś nabożnej pieśni. Obiad je, kiedy chce,  nie wtedy, gdy jest podany, herbatę robi nie wtedy, gdy robi się dla wszystkich, ale dokładnie 5 minut później, co wymaga ponownego nastawienia czajnika, myje sie na pięć podejść, blokując długofalowo łazienkę, goni psy i koty, jakby nie docierało, że one w tym domu sa pełnoprawnymi mieszkańcami. O, np teraz - nie śpi już od dawna, łazienka pusta, ale nie idzie. Natomiast potem, gdy Dziecko przeprowadzi okupacje łazienki, będzie stała pod drzwiami i pytała, czy długo jeszcze. Po czym usłyszy jakąś mało oględną odpowiedź i "się zbulwersuje".

I tak właśnie się to toczy aktualnie. Bardziej po grudzie niż po autostradzie. W związku z czym moje podroby reagują tak, że od czasu do czasu wyłączają mnie z grona żywych...
Czasem wpadnie jeszcze jakis elemnent groteskowo - rozrywkowy, jak np. Ziuteczka, ale o tym już innym razem.

PS. Od jakiegoś czasu wujowu guglowi odbiło. Wyglada na to, że ignoruje istnienie języka polskiego, choć ten mam w guglu ustawiony jako główny i obowiązujący. Wszystkie teksty, także w mejlach podkreśla mi słowo w słowo. W dodatku prawy alt jest ospały jakiś i nie zawsze te polskie znaki spod niego wychodzą. A przez te czerwone wężyki w całym tekście nie widzę, czy "ogonki" są, czy ich nie ma. Wobec tego, przepraszam, jeżeli ten tekst trzeba czytać momentami "domyślnie".

PS. W ramach odreagowania i jakby zmiany tematu uszyłyśmy z Kasią, w niedzielę (!- komentarzy nawet, o dziwo, nie było, mimo, że niektórzy nie doróżniają szycia jako praca, od szycia jako hobby) "nerkę". Kasia bardzo się rwała do szycia samodzielnego, ale uszycie tego czegoś jest dość skomplikowane, jak dla poczatkującego użytkownika maszyny. I w grę tu wchodzi nie tylko staranność wykonania i biegłość w opanowaniu sprzętu, ale troche wyobraźni "3D". Ale wyszło nawet OK.


Dokończyłam w poniedziałek, tak jakby z marszu, bo zabrakło na stanie taśmy nośnej w kolorze czarnym oraz plastikowego regulatora taśmy, a Kasia już szykowała się do drogi. Taśmę nabyłyśmy w miasteczku, ale regulatora już niestety - nie i musiałam zdemolować psie szelki. W miasteczku jest jedna jedyna pasmanteria! I niech mi ktoś coś powie o sensie zakupów internetowych to pogryzę!

piątek, 29 czerwca 2018

na wariackich papierach wszystko biega

A my za tym wszystkim pełzamy na czworakach i z nosem przy ziemi. Bo nie wyrabiamy psycho - fizycznie.
Maj buchnął lipcowym upałem i sierpniową suszą. I trzymało tak przez kawałek czerwca jeszcze, nie pozwalając nosa wytknąć do późno-popołudniowych godzin. Nawet psy leżały jak skóra z diabła, porozrzucane popod nogami (szczęściem domownicy też dogorywali po kątach, więc bez kolizji raczej się obywało, z wyjątkiem jednej, gdy pańcia pomykała z praniem na balkon i zaliczyła glebę zahaczywszy o wyciągniętego cybucha Czarnej). O dziwo potrzeby większe i mniejsze jakoś nie istniały, a gdy ciupasem psy wyciągnęłam, sobie i im naprzeciwko, Księżniczka po paru metrach spaceru robiła w tył zwrot i zmykała do domu.

A potem nagle termometr oszalał, poleciał na łeb-na szyję, 20 stopni ponad w ciągu doby i raptem okazało się, że trzeba wygrzebać gacie-na-wacie, w których pomykam zimnom porom, a nawet kurtałkę (Szczęściem, albo lenistwem na strych jej nie wyniosłam, bo musiałabym czołgać się po tych schodach do nieba. Jak wiadomo, schody do nieba strome są i trudne do pokonania.) No i jak zdecydowało się ochłodzić, to zdecydowało się także popadać. I tak sobie popaduje - trochę padnie, trochę słońcem błyśnie - na dobrą sprawę ani deszczu, ani pogody. Parę razy mnie już tak pogoniło, że leciałam biegiem niedoschnięte pranie zbierać, po czym się rozmyśliło w momencie, gdy już z tym praniem wchodziłam do domu. Wobec czego wieszam teraz na suszarce i ustawiam ją pod daszkiem strychowego balkonu, gdzie mniej zdecydowany deszcz nie sięgnie. Wykorzystuję momenty słoneczka i wyciągam siebie i psy poza gumno. Co się często kończy tak, że po przejściu tych 200 metrów do sadu robimy nagły w tył zwrot i w strugach deszczu padających z niewiadomo-skąd-nadeszłej chmury pomykamy do domu. A że możliwości pomykania żwawego ma tylko jedna z nas trzech, tj. Czarna, zatem w domu pojawiamy się a la kura.

Deszcze parę tematów załatwiły.  Między innymi rozwiązały kwestię obfitości nadmiernej. Bowiem obfitość pojawiła się w owocu wszelakim sezonowym przedsezonowo występującym. Najpierw sąsiadów czereśnia uginała się pod owocem dorodnym. Który, o dziwo, nie stał się szpaczym łupem (zdaje się szpactwo zostało przetrzebione przez ten nagły nawrót zimy, który nastąpił tuż po tym, jak szpaki pojawiły się na kozim trawniczku). Sąsiadka zachęcała do korzystania, a ja czereśniom oprzeć się nie potrafię. Mierząc siły na zamiary zerwałam tylko w 5-litrowe wiaderko - wszak na zerwaniu nie koniec, trzeba jeszcze wydrylować a potem odstać swoje nad garem, potem pobujać się ze słoikami, zapasteryzować i poparzyć paluchy, wyciągając z gara. (Kolejny sezon przetworów się zaczął, a ja nadal nie nabyłam narządka do wyjmowania słoików z kipiatoku)
Naszło mnie na czeko-dżem z tych czereśni. Przekopałam zasoby sieci, ale znalazłam tylko śliwkowy oraz truskawkowe coś, co polegało na wymieszaniu gotowego dżemu z rozpuszczoną czekoladą. Wobec tego uskuteczniłam swobodą tfurczość. Jest jadalne. Zużyłam paczkę kakao oraz 3 i pół tabliczki czekolady gorzkiej i mlecznej (bo Dziecko wołało, żeby mleczną - niech mu będzie)
Resztę czereśni załatwiły błyskawicznie 2 dni deszczu. I problem z głowy...
Zaraz potem pojawiły się wiśnie w stanie dojrzałym. I były uprzejme występować tak nisko, że nawet za bardzo ręki nie musiałam podnosić, by narwać co trzeba.  Ustaliłam, że trzeba 2 wiadra. Jedno poszło w sokownik, bezobróbkowo i wiśnie przeistoczyły się w sok. Drugie wydrylowałam, paluszkami zresztą i zamieniłam na dżem i konfitury. W zasadzie dżem okazał się raczej  frużeliną - chciałam mniej sztywny niż poprzedni, dałam mniej pektyny, wyszło na to że za dużo mniej, ale nic to - zje się. Do tego, do czego się u mnie stosuje dżem wiśniowy taka frużelina będzie akurat nawet bardziej. Resztę wiśni załatwiły deszcze. Dodam tylko, że u mnie w sadzie jest 8 drzew wiśniowych, dużych, dorodnych, które w tym roku oblepione były owocami cudnie. I te dwa wiadra zerwane przeze mnie oraz jedno zerwane przez Rzeszowską to była zaledwie cząsteczka tej obfitości. Oraz, że w przyszłym roku na pewno owoców nie będzie. Ale trudno, uhaha. Zauważyłam też, że wśród sąsiadów jakiś maniaków przetworowych nie ma, poza tym jedni maja własne, inni nie maja, ale nie potrzebują, jeszcze inni mają ale też nie potrzebują.
Jeszcze rzutem na taśmę, tuż przed deszczami udało mi się pozyskać porzeczki z moich dwóch i pół krzaczków, w ilości 5 litrów zamienionych na sok. Oraz, w konkurencji z pszczołami uszczknąć nieco kwiatu z lipy, z którego powstał lipny syropek. A lipa była tak kwieciem oblepiona tego roku (mocno przedwcześnie zresztą), że jak lunęło, patrzyliśmy na nią z obawą, czy uniesie ciężar tych kwiatów obciążonych wodą, bo gałęzie gięły się mocno. Nie kwitła zbyt długo, ale przez jakiś tydzień lipne granie i lipne wonie dominowały na gumnie.


A to lipa własnie. Dokładnie cała była tak oblepiona kwiatami. 
Pierwsze lipy zakwitły w tym roku, gdy jeszcze włóczyłam się po lecznicach, czyli końcem maja - miałam tam za oknem taką jedną, ale nie kwitła tak obficie, jak nasza staruszka.

Plantacje są prowadzone w tym roku na dziko mniej więcej. Przedarłam się przez zarośla powstałe w czasie mojego szlajania się po lecznicach i , choć pańskie oko konia tuczy,  zaglądam tam rzadko. Bo jak już zaglądnę, to się nie powstrzymam od skubnięcia trawki tu, trawki tam. Co się wiąże z gimnastyką pt. skłon-wyprost, która mi mocno szkodzi, mimo, że pan v-ce ordynator takiej choroby nie zna. Pomidory tylko zaopiekowałam bardziej. Skończyło się na tym, że kołki musiałam sama powbijać. Nie wiem, skąd siły na to wzięłam, ale powbijałam. 15, ostatnie 5 załatwił Starszy.
Jak opędziłam co ważniejsze zadania sezonowe to poza tym głownie siedzę. Siedzę, ponieważ jestem zbyt ąkła, żeby działać, a ponieważ siedzę, więc jestem zbyt ąkła, żeby działać. Bo wiadomo jak bezruch działa na człowieka - szkodzi.

Akcje mnie nie omijają, chociaż może mniej absorbujące fizycznie: skonstatowałam pewnego dnia, po tych moich domowych nieobecnościach, że koty mi leją równo, w różnych miejscach, głownie do lania nieprzeznaczonych. W męskie kapcie, kocyki na ławce itp. W zasadzie jeden kot - łaciata. Przeciwdziałać należało zdecydowanie i stanowczo. Zasada pierwsza: kot nie naleje w kapcie, jak nie będzie  kapci. Zrobiłam porządek z butami walającymi się pod kuchenną ławką, wyprałam i wypierniczyłam kocyki z tej ławki, popsikałam gdzie się dało nieznośnymi kotu zapachami. No i kota dostała obróżkę feromonową, bo po kątach  leje kot w stresie. Przy okazji zakupu obróżki nabyłam dla Areczka  Kalm Aid, który Areczek już wcześniej dostawał i dobrze mu się działo. Tak, że jednym rzutem dwa wariaty zostały spacyfikowane.


Kotecka w obróżce kitfasi się na łazienkowym oknie pomiędzy doniczkami z aloesami i domaga się głasków. Jakoś te feromony na nią działają, bo się bardziej głaskliwa i przytulasta zrobiła, przychodzi nawet na kolana a bywa, że i na łózko się wepchnie. Co się niestety skończyło tym, że Czarna, rozwalona jak na swoim, pokazała jej zęby z powarkiem, gdy usiłowała wejść w sam raz przed jej nosem.
 No i nie leje. Nie wiem, czy dlatego, że obróżka, czy dlatego, że nie ma w co.

A pańcia, jak się zbierze w kupę, żeby się dowlec do końca ogródka może sobie podziwiać, co jej tam urosło i zakwitło.


Fragment mojej rabatki, która teraz jest funkiowo - liliowcowa. Niestety funkie zostały przetrzebione przez nornice. W końcu wstawiłam pipki, ale dla niektórych było już za późno.


Jesienią, a potem jeszcze i wiosną poszukiwałam liliowców w takim kolorze. Ostatecznie do zakupu jakoś nie doszło. Po czym się okazało, że dobrze, bo mam. Te, posadzone poprzedniej jesieni, w ubiegłym sezonie nie kwitły i teraz mnie zaskoczyły  cudnie czerwonym kwiatem.


Ten także nie kwitł ubiegłego lata. Czaruje różowością z odrobiną żółtego i bordo (czy jakiś plastyk by się odważył tak zestawić kolory?) Przy nim ten czerwony to jest prościuch  zwykły.



A to tegoroczny nabytek, od dalszej sąsiadki wysępiony. Wykopała, jak leci, nie pamiętając, gdzie co jak kwitnie. Ale zakwitło pięknym kwiatkiem i obficie. Niestety, tylko ten posadzony na rabatce, bo  pod gruszą są marne strasznie


I taki -  pełny, Tych jest pół rzędu przed domem, druga połowa to te czerwone.Ładnie wyglądają, maja niezbyt długie pędy kwiatostanowe, które są dość sztywne i zachowują pion. Te czerwone, niestety, długaśne bardzo i niektóre wymagają wsparcia


No i jeszcze funkia tak się pięknie postarała. Ale wczoraj już te kwiatki  zmarnowane wyglądały z daleka. Myślałam, że z powodu deszczu. A dzisiaj, przy bliskim rzuceniu okiem, okazało się, że mszyce je dopadły.


czwartek, 7 czerwca 2018

szlachetne zdrowie

nikt się nie dowie
jako smakujesz
aż się zepsujesz

No i się zepsuło. Nosił wilk razy kilka - ponieśli i wilka. Akurat przemiła pani Małgosia na izbie przyjęć była i tako rzekła właśnie: "A co to pani Iwono, zawsze pani męża przywoziła, a dziś widzę odwrotnie." No bo w końcu przyszła pora i na wilka....
Tak mi podroby zaczęły życie uprzykrzać, że podjęły za mnie męską decyzję, by znaleźć przyczynę tego uprzykrzania i zacząć przeciwdziałać, bo tak dalej się nie da. Ponieważ zaczęłam się bać jeść w ogóle, przeszłam na dietę prawie ścisłą - jakieś sucharki, kaszki i inne tego typu specyjały. Co moich dolegliwości wcale nie zniwelowało. Jedyny efekt był taki, że spodnie, których już od jakiegoś czasu nie nosiłam, bo musiałam się kolanem dopychać, żeby zapiąć -  nagle stały się luźnawe. Inne natomiast mogłam zdjąć w zasadzie bez rozpinania. Jednym słowem - zaczynałam się zbliżać do wzorca "śmierć angielska na choręgwi". Przejście z psami do sadu wymagało wysiłku jak zdobycie Nanga Parbat. Po zmywaniu garów byłam wyczerpana jak po walce 10-rundowej. Mop był jakiś ołowiany, odkurzacz nie chciał się suwać, a o pójściu na grządki nawet nie próbowałam myśleć.
Moja pani doktór rodzinna podpowiedziała, żeby pójść prywatnie do ordynatora , to się bez problemów na oddział przyjmę i wybadają, co trzeba. No to zakopałam głęboko moje poglądy na funkcjonowanie systemu i poszłam. Ordynator nie wołał jakiś strasznych pieniędzy a szybki był i skuteczny. Bo jak mu się moje wnętrzności nie wykazały podczas wykonanych badań, to załatwił w trybie ekstra klinikę w najbliższej metropolii (która ponoć, mimo warunków lokalowych z peerelu, słynie z leczenia na europejskim poziomie: dziewczyna z KRK ze mną się tam wczasowała, co wywołało u mnie zdziwienie straszne, bo wiadomo: Kraków, łał, kliniki - łał, profesory - łał, itepe i tede. A właśnie, się okazuje, że przereklamowane to łał. O czym miałam możliwość przekonać się sama niewiele czasu temu.) Pobyłam sobie dni kilka. Bombardowali mnie promieniami X i polem elektromagnetycznym. Różne inne podglądactwo uskuteczniali. Trzymali mnie głównie o suchym pysku, więc przynajmniej na wyżywieniu moim zaoszczędzili, akonto tych drogich badań. Okazało się przy tym, że w obliczu wyższej konieczności nawet prywatna palma PT klaustrofobia idzie precz na chwilę. Żeby śmieszniej było, badania wykazały, że w zasadzie jestem zdrowa jak byk.
Szkoda tylko, że  po powrocie do domu zdarzyło mi się już kilka razy leżeć bykiem, nie do końca obojętnym. I jak powiedziałam panu vice-ordynatorowi w tej klinice - nie widzę związku pomiędzy moimi dolegliwościami a tym co jem (bo w końcu się wściekłam i stwierdziłam, że nie jem  a sensacje są, więc zacznę jeść), natomiast wyraźnie schylanie się mi nie służy. Na co pan doktór stwierdził, że nie zna takiej choroby.
Z czego wynika, że albo choroba ma jest nieznana, albo symulant jestem jakiś szwejkowaty, albo ostatecznie całokształt życiorysu na podrobach mi się odłożył w sposób nieuchwytny szkiełkiem, okiem i polem elektromagnetycznym. Wirtualnie mi się odłożył jakby, ten całokształt.
A to się raczej u psychiatry leczy...
Nadmienić muszę, że panowie moi stanęli na wysokości zadania i  ogarniali, dzieląc się obowiązkami. Starszy sobie dawne czasy starokawalerskiej młodości przypomniał i zajął się garowaniem, zbierając pochwały za smakowitość. Dziecko domowe nawet kfiatki w skrzynkach i donicach na zewnątrz podlewało pilnie co wieczór, bo prażyło lipcowo przez te dni. Dojenie kóz ogarniali we dwóch, bo szajbniętej Wandzi jeden nie dałby rady - ona jest  przyzwyczajona wyłącznie do mojej obsługi i nie ma opcji, żeby dała się komukolwiek wydoić, bez zastosowani trybu awaryjnego w postaci rękoczynu.(Pewnego razu Dziecko miastowe chciało się wykazać i zawołało, że dziś ona wydoi. Na co Wandziunia powiedziała "a właśnie, że wała!" po czym wzięła i usiadła na cyckach w psim stylu.) Rękoczyn sprowadzał się do trzymania kozie tylnej nogi w górze. Sukcesu to w zasadzie nie gwarantowało, bo przy obcinaniu rapetek szajba, trzymana za tylną nogę, potrafiła też drugą tylną podnieść i stać na przednich. Na szczęście tym razem chyba w zbyt dużym szoku była i zapomniała o ekwilibrystyce. Jednym słowem wszyscy przeżyli i wyszli z tych ćwiczeń bez szwanku. Psy tudzież i nawet koty się nie rozpierzchły po okolicy. Oczywiście, nie obyło się bez potknięć, jak to z facetami - kawę na ławę wykładać trzeba w słowach prostych i zdaniach niezłożonych. A ja wciąż zapominam, że to jednak są prototypy. Tym razem też: wydałam instrukcje odnośnie obsługi Wandala, nie mówiąc nic na temat obsługi Białej, bo ta jest prosta w obsłudze. No i wieczorem odbieram sprawozdanie. Starszy mówi o Wandalu, o Wandalu, a potem, że wszedł wieczorem do Andzi, a ona tak jak do dojenia się ustawiała.
-To ty jej nie doiłeś rano?
- A, bo nic nie mówiłaś, to myślałem, że jej się nie doi ...
I w tym momencie rozmowa została przerwana poleceniem, żeby łapał wiaderko i pomykał czym prędzej.

Dziecko domowe ściągnęło esemesami Dziecko miastowe: "No, bo ona debilem chyba jakimś jest" -  skwitowało. Mając na myśli to, że matka w szpitalu, a ona sama nie wymyśli, żeby przyjechać. I nawet nie o garowanie i kozo - zoo - obsługę mu chodziło. To zostało oczywiście bezet, bo Dziecko miastowe takie znowu wyrywne do odbierania komuś możliwości wykazania się nie jest. Zajęło się raczej robieniem "swoich" porządków, dzięki czemu kilka dni po powrocie zeszło mi na poszukiwaniach tego co TU stało a nie stoi i zgadywaniu, gdzie też może stać teraz.
Nawet udało się dzieckom nie pozabijać, głównie chyba dzięki temu, że Dziecko domowe opanowało wreszcie sztukę dyplomacji w obliczu wyższej konieczności. Nawet Starszy nie wychodził z podziwu, po pewnej akcji z babom gupiom i wrednom, stwierdziwszy "A ja myślałem, że on jest wariat większy ode mnie. Ja bym babę już sprzezywał, a on spoookooojnie: baba mówi, że drogę zagrodzi, a on mówi, że przyjdzie z policją i rozgrodzi. Baba mówi, że droga jej, bo ona płaci podatek, a on mówi, że też płaci podatek i jeszcze 6 osób tu płaci podatek i droga jest współwłasnością tych ośmiu osób, więc każda z nich ma prawo współużytkowania. Baba mówi, że pójdzie do sądu, a on mówi, że proszę bardzo, doświadczenie już ma, bo poszedłszy do sądu rozbudowę szkoły wstrzymała na parę lat, po czym sprawę przegrała. Po którym to dictum baba wzięła dupę w troki i znikła. A rozeszło się o to, że chłopaki siali kornflejksy wielkim traktorem i baba zapodała, że ich z powrotem tym traktorem tą drogą nie puści. Baba sobie wymyśliła, że droga ma 2 metry szerokości i po tych dwóch metrach powbijała kołki wzdłuż swoich "ekologicznych" porzeczek. Które to kołki traktor wielki nieco dyslokował. Czym babie naruszył jej mniemanie o maniu.
Akcja baby przypomniała mi inną akcje innej baby o cudnym imieniu Helena. Akcja również dotyczyła drogi i kwestii przejazdu traktora a miała miejsce kilkadziesiąt lat wstecz. Traktor również był zagramaniczny, mianowicie poniemiecki Lanz-bulldog, a jechał nim mój osobisty ojciec. Droga również była publiczna, nawet bardziej, bo nikt za nią podatków nie płacił, tyle,że zwyczajowo jedni  jeździli tą, a inni  jeździli drugą - równoległą.Ojciec należał do tych innych, ale wtedy mu tak jakoś było po drodze właśnie tą. No i ta piękna Helena powiedziała, że po jej trupie. I najpierw zaczęła tego lanca wrzątkiem polewać (on był na to, jak na lato, wigoru mu nawet dodawało, bo lanc palił na gruszkę żarową - lut-lampą się toto podgrzewało i kręciło kołem zamachowym). A potem legła w poprzek drogi. Ale długo nie poleżała, bo jak usłyszała, że ojciec daje w gary, to zebrała kiece i poleciała z własnej woli. Mając owe obrazy w pamięci obawiałam się, czy też tej babie nie przyjdzie do głowy legnąć w poprzek rejtanem. Ale ta pewnie na historii pilna była, albowiem historia uczyła, że Rejtanu z legania nic nie wyszło, bo wzięli i okrakiem przeszli i co zamierzali, to uczynili, a chłopisko tylko na odzieży szwanku doznał. Tu szwank na odzieży byłby większy, bo wszak droga polna, nie sejmowe sale. I w dodatku babsko świeżo gipsy z obu górnych kończynek zdjęło, więc z leganiem i wstawaniem problem niejaki mieć by mogło. (A swoją drogą, musiała sobie kobiecina nazbierać punkcików na górze, że jej tak obie górne łapki na raz w gips wpakowało....)
Zatem, uważajta, co czynita bliźniemu swemu, co by wam dwie łapki na raz w gips nie wpadły...
Ja, przynajmniej na razie łapki mam sprawne obie, choć niewiele brakowało, ale jeszcze pewnie punktów mam za mało. Otóż, zaraz po powrocie pies mi podstawił nogę: upały nadal były straszne, Czarna je źle znosi i szuka w domu chłodniejszych miejsc. Tam się wykłada, jak to Czarna, na boczku, a patyczane patyki mocno wyprostowane. Takim dobrym miejscem jest długi korytarzyk, gdzie słońce nie dochodzi. I ja sobie tym korytarzykiem pomykałam z naręczem poszpitalnego prania celem rozwieszenia na balkonie. Pod nogi nie patrzyłam, bo po co. Aż tu na coś nadepłam i zaliczyłam parkiet. Po czym się pozbierałam, zaświeciłam światło i zobaczyłam Czarną z łapką w górze "boli, oj boli". Łapka została wymacana i wygłaskana razem z głową, po czym przeszło. A ja mam obdarty łokieć .... Tylko...