Warzywka, które w końcu posiałam, na zredukowanym o połowę areale, czają się w glebie w oczekiwaniu na bardziej sprzyjające okoliczności. Pocieszające jest jedynie to, że chwasty też nie rosną, więc motyczkowanie w tej wyschniętej skale na razie nie jest niezbędne. Nawet za bardzo do nich nie zaglądam. Sprawdziłam tylko, czy kapusta posadzona z rozsady żyje - okazało się, że jednak tak, w przeciwieństwie do sałaty, której część nie dała rady. Niestety, latanie w pole z wodą też odpadło. Mam zakaz dźwigania (do którego, niestety, nie zawsze da się dostosować, ale się staram). Krakowski pan doktór zapodał, że tyle mi wolno ile jestem w stanie podnieść na wskazującym palcu. Więc bańka 20-litrowa raczej nie wchodzi w rachubę. (Zresztą, sam organizm jakieś mechanizmy obronne przed ułańską fantazją przyjmuje, bo na ogół jestem taka słaba, że nawet gdybym chciała, to nie dam rady.) Zatem czekam na deszcz. Zwłaszcza, że wczoraj zakupiłam rozsadę pomidorów i papryki. Niestety, moje nasionka, pozyskane z ubiegłorocznych wspaniałych pomidorków poszły do ludzi. Nie było warunków fizycznych i technicznych do przygotowania rozsady, zatem jestem zdana na pomysły producentów. Ale wydaje mi się, że zakupy się udały. Kupiłam Limę, Jantara, Adonisa, Herodesa i Corazona. Czyli mam przetworowe, żółte słodziutkie, najwcześniejsze, oraz słodkie duże , typu befsztyk - takie jakie lubię najbardziej. W liczbie sztuk 20 łącznie. Wystarczy. Oraz 10 sztuk papryki, głównie pomidorowej, tej o gładkich ściankach, jaką miałam w ubiegłym roku i mimo suszy się sprawdziła. Oraz dla dekoracji po 2 żółte i czerwone zwykłe, duże.
Zastanawiałam się w ogóle, czy te pomidory już sadzić, bo przy tych anomaliach pogodowych w zasadzie można się spodziewać wszystkiego - nawet śniegu w połowie maja. Sąsiedzi, bardziej wierzący zapewne, już dawno pomidory wysadzili.
Bo w ogóle było jakieś dwutygodniowe przyspieszenie pogodowe - bzy mamy już pozamiatane, wisteria przekwitła także. Podobnie jabłonie, które zwykle zakwitały z majem - tym razem początkiem maja już przekwitały. W ogóle było nietypowo, bo wszystko kwitło naraz. Nie zdarzało się, by jednocześnie kwitła mahonia i forsycja i bzy. Czyli znowu mamy rok popieprzony jakiś. Szczęście tylko, że z tego kwiatowego szaleństwa może będą jakieś owoce - nie jak w ubiegłym roku, kiedy kwitnące drzewa pomroziło. O ile teraz nie pomrozi zawiązków.
W porywach lepszego samopoczucia sadzę i sieję w doniczkach koło domu. Tym razem padło na nasturcje, które są wdzięczne bardzo, a których od lat nie miałam. Zamiast śmierdziuchów, które były w ubiegłym roku. W końcu nabyłam kocimiętkę, na którą się już od dawna czaiłam. Internetem nabyłam. No i wyszło mi zdziwko, jak ludzie nie mają szacunku dla efektów własnej pracy: pięknie rozrośnięte i ukorzenione sadzonki zostały po prostu luzem wrzucone do kartonu. Efekt był taki, że dotarły zmiętolone i połamane. I teraz dochodzą do siebie posadzone w donicach. A wystarczyło tylko każdą doniczkę owinąć w starą gazetę (ale pewnie nie czytają gazet).
Tak się zdziwiłam, gdy 29.04 zobaczyłam kasztan w kwieciu, że musiałam go pstryknąć
Wisteria kwitła dość obficie, po ubiegłorocznym mocnym cięciu. Niestety - bardzo krótko. Zapewne z powodu suszy.
Bzu sobie naniosłam. Po troszku z każdego, a mam wokół domu 5 odmian, w tym turecki, do którego starszyzna ma ogromny sentyment, ponieważ sadzonki pochodzą ponoć z ogrodów pana hrabiego. Oczywiście kwiaty bzu najlepiej wyglądają na krzaku, bo wstawione do wazonu już po trzech dniach nadają się do wyrzucenia. Tak było i tym razem, mimo, że koty nie okazały zainteresowania i pozwoliły spokojnie wazonowi postać.
Skalniak się rozkwitł. No i ziółka się rozrastają. Szałwia za chwilę zakwitnie. Tymianek przepadł, ale udało mi się nabyć sadzonki - uwielbiam zapach tymianku, a i właściwości ma różnorodne, wielokrotnie wykorzystywane.
Kiedy pańcia tak siedzi i nic nie robi, to psokotownia jej wytrwale
towarzyszy podejmując okupację wyra. Jak widać nie cała, bo łaciata
kotka się alienuje, a szara staruszka - Księżniczka - chciałaby, ale nie
może. Na łóżko sama nie wejdzie, więc przychodzi i podnosi łapkę, żeby
ją wsadzić. Niestety, potem jej przychodzi do łebka,
żeby zejść i kończy się to płaskim klapnięciem na glebę.
Wczoraj byłam w centrum miasteczka, po raz pierwszy od naprawdę długiego czasu, co spowodowane było koniecznością odwiedzenia laboratorium, w którym można zrobić prywatnie dowolne badania. Ponieważ w centrum miasteczka bardzo trudno jest zaparkować w ogóle, a w dowolnie wybranym miejscu, to już nie ma mowy, więc zmuszona byłam poczłapać wzdłuż rynku na zieleniak. Z powrotem dowlekłam się z zadziwiającym trudem, ale korzyść była taka, że odkryłam sklep z ziołami, a w nim asortyment taki, że głowa mała - nawet mój ulubiony internetowy takiego nie posiada. Nawet mieloną kozieradkę w nim nabyłam. Po czym naplułam sobie w brodę z powodu idiotyzmu własnego, bo czarnuszkę mieloną też posiadali, a ja ją jakoś pominęłam. Mimo, że ta kozieradka była poszukiwana pod kątem galenu w/g Utygan, który ma w sobie także czarnuszkę. Tak kombinuję, bo coś wprowadzić do organizmu muszę - trudno funkcjonować o styropianie z masełkiem (zamiast chleba jem "pieczywo chrupkie żytnie". które niestety jest dostępne tylko w wersji styropianowej). Miód od pszczelarzy też mi się udało nabyć, w dodatku inny niż rzepakowy, którego nie znoszę, a który niestety w ubiegłym roku dominował. Śmieszy mnie przy tym Starszy, który zachowuje się jak bezmyślne, łakome dziecko - wyżera styropian z łakomstwa. A wczoraj dorwał się do tego miodu natychmiast. Jak weszłam do kuchni, to wyglądał jak niedźwiedź w pasiece - cały był upaćkany miodem, tudzież podłoga wokół niego. I to nie jest starcze zdziecinnienie, tylko pole widzenia ograniczone do czubka własnego nosa. Niestety, niektórzy tak mają...
Dziś pobudka była bardzo wczesna, bo Dziecko już przed piątą rozpoczęło ablucje. (Odnoszę wrażenie, że się nie kładło w ogóle, bo co się w nocy przebudziłam, to słyszałam, że lata dzwoniąc klamrą od paska, a nad ranem szukał długopisu, mając trzy sztuki na swoim biurku.) Po czym wsiadło w auto i pojechało, nie wypiwszy nawet porannej kawy. Jak zwykle, w pośpiechu wielkim i w stylu "tajne łamane przez poufne". Plus dodatni jest taki, że z braku lepszych pomysłów na "co zrobić z tak pięknie rozpoczętym dzionkiem" siadłam i naskrobałam.
Pozdrawiam serdecznie tych, którzy mimo wszystko tu jeszcze zaglądają...