wtorek, 8 maja 2018

nareszcie!

W końcu dziś w nocy spadł deszcz! Ostatnio padało na Wielkanoc. Susza się zrobiła już straszna. Trawa na gumnie zaczęła miejscami przypominać stepy akermańskie, jak to bywa pod koniec lata ostatnio.
Warzywka, które w końcu posiałam, na zredukowanym o połowę areale, czają się w glebie w oczekiwaniu na bardziej sprzyjające okoliczności. Pocieszające jest jedynie to, że chwasty też nie rosną, więc motyczkowanie w tej wyschniętej skale na razie nie jest niezbędne. Nawet za bardzo do nich nie zaglądam. Sprawdziłam tylko, czy kapusta posadzona z rozsady żyje - okazało się, że jednak tak, w przeciwieństwie do sałaty, której część nie dała rady. Niestety, latanie w pole z wodą też odpadło. Mam zakaz dźwigania (do którego, niestety, nie zawsze da się dostosować, ale się staram). Krakowski pan doktór zapodał, że tyle mi wolno ile jestem w stanie podnieść na wskazującym palcu. Więc bańka 20-litrowa raczej nie wchodzi w rachubę. (Zresztą, sam organizm jakieś mechanizmy obronne przed ułańską fantazją przyjmuje, bo na ogół jestem taka słaba, że nawet gdybym chciała, to nie dam rady.) Zatem czekam na deszcz. Zwłaszcza, że wczoraj zakupiłam rozsadę pomidorów i papryki. Niestety, moje nasionka, pozyskane z ubiegłorocznych wspaniałych pomidorków poszły do ludzi. Nie było warunków fizycznych i technicznych do przygotowania rozsady, zatem jestem zdana na pomysły producentów. Ale wydaje mi się, że zakupy się udały. Kupiłam Limę, Jantara, Adonisa, Herodesa i Corazona. Czyli mam przetworowe, żółte słodziutkie, najwcześniejsze, oraz słodkie duże , typu befsztyk - takie jakie lubię najbardziej. W liczbie sztuk 20 łącznie. Wystarczy. Oraz 10 sztuk papryki, głównie pomidorowej, tej o gładkich ściankach, jaką miałam w ubiegłym roku i mimo suszy się sprawdziła. Oraz dla dekoracji po 2 żółte i czerwone zwykłe, duże.
Zastanawiałam się w ogóle, czy te pomidory już sadzić, bo przy tych anomaliach pogodowych w zasadzie można się spodziewać wszystkiego - nawet śniegu w połowie maja. Sąsiedzi, bardziej wierzący zapewne, już dawno pomidory wysadzili.
Bo w ogóle było jakieś dwutygodniowe przyspieszenie pogodowe - bzy mamy już pozamiatane, wisteria przekwitła także. Podobnie jabłonie, które zwykle zakwitały z majem - tym razem początkiem maja już przekwitały. W ogóle było nietypowo, bo wszystko kwitło naraz. Nie zdarzało się, by jednocześnie kwitła mahonia i forsycja i bzy. Czyli znowu mamy rok popieprzony jakiś. Szczęście tylko, że z tego kwiatowego szaleństwa może będą jakieś owoce  - nie jak w ubiegłym roku, kiedy kwitnące drzewa pomroziło. O ile teraz nie pomrozi zawiązków.
W porywach lepszego samopoczucia sadzę i sieję w doniczkach koło domu. Tym razem padło na nasturcje, które są wdzięczne bardzo, a których od lat nie miałam. Zamiast śmierdziuchów, które były w ubiegłym roku. W końcu nabyłam kocimiętkę, na którą się już od dawna czaiłam. Internetem nabyłam. No i wyszło mi zdziwko, jak ludzie nie mają szacunku dla efektów własnej pracy: pięknie rozrośnięte i ukorzenione sadzonki zostały po prostu luzem wrzucone do kartonu. Efekt był taki, że  dotarły zmiętolone i połamane. I teraz dochodzą do siebie posadzone w donicach. A wystarczyło tylko każdą doniczkę owinąć w starą gazetę (ale pewnie nie czytają gazet).

Tak się zdziwiłam, gdy 29.04 zobaczyłam kasztan w kwieciu, że musiałam go pstryknąć

Wisteria kwitła dość obficie, po ubiegłorocznym mocnym cięciu. Niestety - bardzo krótko. Zapewne z powodu suszy.
 
Bzu sobie naniosłam. Po troszku z każdego, a mam wokół domu 5 odmian, w tym turecki, do którego starszyzna ma ogromny sentyment, ponieważ sadzonki pochodzą ponoć z ogrodów pana hrabiego. Oczywiście kwiaty bzu najlepiej wyglądają na krzaku, bo wstawione do wazonu już po trzech dniach nadają się do wyrzucenia. Tak było i tym razem, mimo, że koty nie okazały zainteresowania i pozwoliły spokojnie wazonowi postać.
 
Skalniak się rozkwitł.  No i ziółka się rozrastają. Szałwia za chwilę zakwitnie. Tymianek przepadł, ale udało mi się nabyć sadzonki - uwielbiam zapach tymianku, a i właściwości ma różnorodne, wielokrotnie wykorzystywane.
 
 
Kiedy pańcia tak siedzi i nic nie robi, to psokotownia jej wytrwale towarzyszy podejmując okupację wyra. Jak widać nie cała, bo łaciata kotka się alienuje, a szara staruszka - Księżniczka - chciałaby, ale nie może. Na łóżko sama nie wejdzie, więc przychodzi i podnosi łapkę, żeby ją wsadzić. Niestety, potem jej przychodzi do łebka, żeby zejść i kończy się to płaskim klapnięciem na glebę.
 
Wczoraj byłam w centrum miasteczka, po raz pierwszy od naprawdę długiego czasu, co spowodowane było koniecznością odwiedzenia laboratorium, w którym można zrobić prywatnie dowolne badania.  Ponieważ w centrum miasteczka bardzo trudno jest zaparkować w ogóle, a w dowolnie wybranym miejscu, to już nie ma mowy, więc zmuszona byłam poczłapać wzdłuż rynku na zieleniak. Z powrotem dowlekłam się z zadziwiającym trudem, ale korzyść była taka, że odkryłam sklep z ziołami, a  w nim asortyment taki, że głowa mała - nawet mój ulubiony internetowy takiego nie posiada. Nawet mieloną kozieradkę w nim nabyłam. Po czym naplułam sobie w brodę z powodu idiotyzmu własnego, bo czarnuszkę mieloną też posiadali, a ja ją jakoś pominęłam. Mimo, że ta kozieradka była poszukiwana pod kątem galenu w/g Utygan, który ma w sobie także czarnuszkę. Tak kombinuję, bo coś wprowadzić do organizmu muszę - trudno funkcjonować o styropianie z masełkiem (zamiast chleba jem "pieczywo chrupkie żytnie". które niestety jest dostępne tylko w wersji styropianowej). Miód od pszczelarzy też mi się udało nabyć, w dodatku inny niż rzepakowy, którego nie znoszę, a który niestety w ubiegłym roku dominował. Śmieszy mnie przy tym Starszy, który zachowuje się jak bezmyślne, łakome dziecko - wyżera styropian z łakomstwa. A wczoraj dorwał się do tego miodu natychmiast. Jak weszłam do kuchni, to wyglądał jak niedźwiedź w pasiece - cały był upaćkany miodem, tudzież podłoga wokół niego. I to nie jest starcze zdziecinnienie, tylko pole widzenia ograniczone do czubka własnego nosa. Niestety, niektórzy tak mają...

Dziś pobudka była bardzo wczesna, bo Dziecko już przed piątą rozpoczęło ablucje. (Odnoszę wrażenie, że się nie kładło w ogóle, bo co się w nocy przebudziłam, to słyszałam, że lata dzwoniąc klamrą od paska, a nad ranem szukał długopisu, mając trzy sztuki na swoim biurku.) Po czym wsiadło w auto i pojechało, nie wypiwszy nawet porannej kawy. Jak zwykle, w pośpiechu wielkim i w stylu "tajne łamane przez poufne". Plus dodatni jest taki, że z braku lepszych pomysłów na "co zrobić z tak pięknie rozpoczętym dzionkiem" siadłam i naskrobałam.
 
Pozdrawiam serdecznie tych, którzy mimo wszystko tu jeszcze zaglądają...

środa, 11 kwietnia 2018

wiosna, ach, to ty! Ale bardziej lato chyba

No, przydreptała wreszcie. Złośliwie - zaraz po świętach, które paskudne były pogodowo nad wyraz. (Ale zawsze są jakieś plusy. Tym razem był taki, że gówniarzerii nie chciało się nosa wyściubiać na to dżdżysto-wiatrzyste-zimniaste zewnętrze, wobec czego huki świąteczne ograniczyły się do kilku tylko w czasie rezurekcji. A potem psy miały spokój - zaczem ja również.) Upał nagły kurtki-czapki z człeków zrzucił. Traktory wypełzły na pola. Sumsiady wyruszyły z akcjami gówniano-podorywkowymi, pod kartofelki głównie. A Walduś tak pilnie zajął się swoim rabarbarem, że już koleiny w drodze wyjeździł. Najpierw sypnął czymś białym w granulkach, potem wylał dwa mauzery wody gnojowej spod blondynek, potem opłużkował, a potem ręcznie wysypał 3 worki salmagu. Na jakieś 10 arów na moje oko. No to nie jemy rabarbaru, żeby nie wiem jak nas kusił ten rabarbar, gdy jeszcze niczego innego świeżego nie ma.
Mnie także to lato spod dachu wypędza, ale staram się nie szaleć, bom mimoza jakaś się zrobiła (mimoza: mimo, ze kce, a nie moze). No to na lajciku, tuninguje sobie ogródek co go mam za oknem mym. jak już całkiem mimoza będzie, to przynajmniej widok jakis przyjemny.
Najsamprzód zabrałam się za sklaniak. Z powodu iż:
 po1. - się rozrosło momentami bezczelnie. Zwłaszcza jeden rozchodnik jest ekspansywny taki, że zagłuszyłby wszystko inne, jakby mu pozwolić.
po 2 - ubiegłoroczny step odbił się czkawką w ten sposób, że trawka się wysiała sama z siebie (Dziecko mówi: a to dobrze chyba? Dobrze by było, gdyby się wysiała pod siebie, a ona złośliwie wysiała się na skalniaku i w na zielniku)
po 3. - nornice zaczęły swoje organizacje podziemne zakładać akurat na skalniaku właśnie. Ja je niby rozumiem - ziemia miększa, rycie łatwiejsze. Miałam zamiar utrudnić im trochę kładąc siatkę, ale w najbliższych marketach nikt o takiej nie słyszał, a internetem jakieś straszne ilości sprzedają, jak do zabezpieczenia łemblej prawie. No to będzie bez.
Z powodu iż nie lubię żywych roślin wyrzucać, musiałam ten skalniak troszkę poszerzyć. Wiązało się to z przesunięciem głazów prawie-narzutowych, które u jego podstawy leżą, ale dałam radę. Załatwiłam go na dwa podejścia w zasadzie. Trzecie podejście było wczoraj i polegało jedynie na dosadzeniu nabytych armerii, smagliczki i skalnicy, ponieważ moje dotychczasowe wyginęły jakoś i musiałam nabyć.

Skalniak po tuningu. Uładziłam ekspansywny rozchodnik. Ogarnęłam rojniki. I tak sobie myślę, że coś fioletowego jeszcze by się przydało.Ale siatki na nornice nie założyłam, bo w najbliższym markecie o takiej nie słyszeli, a internetem do nabycia jedynie jakieś olbrzymie ilości. To za rok będzie powtórka.
 
 
I funkiowy klombik. Jesienią został powiększony, bo funkie się rozrastają. Już zaczęły wybijać pędy. Z tyłu posadziłam liliowce. W cieniu między gruszą a mahoniami - nowonabyte funkie w liczbie 5 sztuk. A lukę pomiędzy bzem a forsycją zapełni parzydło leśne. Między ostatnia mahonią a bzem posadziłam jesienią jeszcze jeden krzak mahonii.W ten sposób sąsiadki "piwnica", na której jest składowisko śmiecia wszelakiego zostanie zasłonięta. O ile jej czymś nie podleje...

I tak mi sporo tych rozchodników i rojników zostało i muszę je jakoś zagospodarować. Na razie nie mam pomysła, ale niebawem go znajdę. Najciekawsze, że cudny dziwaczny plasterek, który mi Dziecko odcięło z jabłoni, celem zastosowania do dekoracji, a który jeszcze przed chwilą palętał mi się pod nogami - nagle zniknął. Po prostu zmył się, wyparował, amba zjadła. I to tuż po tym, jak Starszy się zerwał do palenia w piecu. Oczywiście nie widział, nie słyszał i nie wie, o czym ja w ogóle do niego rozmawiam. Z tym, że Starszy prędzej język sobie odgryzie, niż powie prawdę. Nie rozumiem tylko, czemu się musiał akurat tego plasterka czepić, jak miał przyjemniejsze materiały do rozpalania. Zwłaszcza, że leżał zupełnie nie tam, gdzie drewno do palenia. No, cóż, logika Starszego chadza coraz bardziej odległymi ścieżkami od mojej. Najgorsze, że po prostu nie robi nic, nic nie robi, nic go nie obchodzi, aż nagle się zrywa do działania w środku jakiegoś tematu, bez pytania, bez konsultacji i robi lekką oborę.

czwartek, 5 kwietnia 2018

powielkanocnie

Przedwielkanocnie nie było, bo nie wyszło. Szału przedświątecznego nie było, ale mimo wszystko czwartek i piątek przeszły na wysokich obrotach.
Pozimowe ogarnianie chałupy uskuteczniałam porcjami i z doskoku. Największym wyzwaniem były okna, które MUSIAŁY zostać umyte. Nie wiem, czy znowu mi się coś-tam między uszami  ulęgło, czy faktycznie starożytni Chińczycy mają rację z tymi oknami, ale po prostu, źle mi działa na psychikę brudna szyba, przez którą bezczelnie zagląda do wnętrza ostre, marcowe słońce.  Problem z oknami polega na tym, że mam 3 okna od zachodu i jedno od południa. I one muszą być umyte przed południem, bo ściganie się ze słońcem (pt.  prędzej słońce wysuszy płyn, czy ja prędzej wytrę do błysku szybę) jest z góry skazane na porażkę. No a w marcu przedpołudnia są zimne... Ale jakoś ostatecznie wyszłam z tarczą z tej nierównej walki...
Mówiłam, że nie lubię świat? Nie lubię. Zwłaszcza, że tu świętowanie to pomieszanie formalności z hipokryzją sprowadzone do kwestii kulinarnych. Ostatecznie jestem skłonna głosować za wyższością świąt Wielkanocnych nad świętami BN, że względu, głównie,  na mniejszy wkład pracy koniecznej do przygotowania tych pierwszych. Nie znoszę tego całego ślepo-tradycyjnego gotowania, ale nie mam wyjścia, bo Starszy nie uznaje żadnego gotowego-kupnego, czym można by opędzić, choć raz w roku, to najbardziej praco-czaso-chłonne. Ale co mu tam, przecież on nic nie robi, tylko pilnuje tradycji. I jakoś nie dociera, że tradycja, to nie jest coś danego  od zarania dziejów, co nie ulega żadnej ewolucji.
 Więc, coby tradycji stało się zadość została poświęcona palma.

Palma koniecznie musi być taka j.w. Żadna inna, nabyta w sklepie, markecie itp, nie ma racji bytu. 

Powinna jeszcze być w niej kłokoczka, z której się potem robiło krzyżyki, ale kłokoczkę trudno spotkać aktualnie (u nas rosła koło domu, ale zmarniała, gdy kopali wodociągi).  Z palmą szło się w pierwszy dzień świąt w pole. Święciło się je święconą wodą, używając palmy jako kropidła i wbijając na początku pola krzyżyk z kłokoczki. Na pszeniczna oziminę rzucało się rozgniecione święcone jako, żeby rosła złocista, jak żółtko. Na ostatnim kawałku roli wbijało się palmę.
Mówię o tym wszystkim w czasie przeszłym, bo tak się robiło u nas rokrocznie. Chodziliśmy z dzieciakami, jeszcze małymi, potem już dużymi całkiem. I to był taki fajny przerywnik w świątecznym obżarstwie.  Przy czym zwykle było tak, że aura jakoś bardzo nie utrudniała. W ub. roku pojechaliśmy ze Starszym we dwójkę autkiem i uskutecznili proceder na poletku, gdzie miał zostać posiany owies. W tym roku tradycja padła, ponieważ wszystkie pola czekają dopiero na wiosenne zasiewy i jeszcze nie wiadomo, gdzie owies zostanie posiany. Poza tym w Niedzielę
pogoda była makabryczna - nie dość, że lało cięgiem, to do tego potwornie wiało. Nawet psy wychodziły niechętnie i tylko na tyle, ile niezbędne.


Święconka, jak święconka. Oczywiście nie jest to cała zawartość koszyka, ponieważ reszta poszła do konsumpcji

W czwartek się okazało,że ubiegłoroczny baranek zaginął w akcji. Był,  cukrowy taki. Już nie te czasy, żeby zjadać cukrowego baranka (jak to czyniliśmy, dzieciakami będąc), musiał zatem ulec jakiemuś tragicznemu wypadkowi. Miałam zamiar w piątek, rzutem na taśmę, nabyć takiego cukrowego w którymś markecie (mimo, że okropne były), ale uświadomiono mi, że o szybkich zakupach w piątek raczej należy zapomnieć. Wobec czego, ponieważ i tak były w planie drożdżowe wypieki, została wydobyta z czeluści spiżarnianej szafki foremka na baranka. Ta foremka była przez dziesięciolecia unikatem, pół wsi ją wypożyczało przed świętami - teraz  sklepy pełne są foremek na baranki różnych rozmiarów i kształtów.  Baran został upieczony, polukrowany i otrzymał pieprzowe oczka.  Chrzan do święconki nabyłam, bo nie odczuwałam woli bożej iścia z amerykanami w pole,żeby ukopać.  A najśmieszniejsze jest to, że owiesek też nabyłam (mając ponad tonę owsa na strychu!) Jakoś wstępnie koty się nim bardzo nie interesowały. W poniedziałek po południu przestał już pełnić swoja funkcje dekoracyjną i został zapodany kotom. Nawet się początkowo nim zajęły, na skutek czego doniczka wylądowała na środku dywanu, wytrzepawszy z siebie część podłoża. A dziś już żadnego kotowatego nie interesuje.

Mazurek popełniłam w tym roku. Dokładnie dwie sztuki, takie małe, jednakowe.

Dotąd zrobiłam mazurek może jeden raz w życiu, jeszcze smarkaczem będąc. Wtedy, pamiętam, był to mazurek kajmakowy. Teraz wykonałam na zamówienie krakowskiego Dziecka. Kajmakowy nie mógł być brany pod uwagę, bo kajmak występuje w "piszingerze", bez którego nie ma żadnych świat dla Starszego. No to była taka swobodna tfórczość artystyczna czekoladowo-pomarańczowa, z wykorzystaniem kandyzowanej pomarańczy do dekoracji. (Oj, tam znowu -kandyzowanej! Po prostu usmażonej w syropie) W sumie wyszło OK, bo bez masiastych kremów. Ogólnie fanką mazurków nie jestem, bo to "placek" żaden. No i nie wiem, skąd córusie naszło, skoro nigdy nie robiłam. Może z powodu tego trąbienia wszędy, że na Wielkanoc obowiązkowo pascha,  sernik i mazurek. Bez sensu oczywiście bo pascha to w końcu też jakby sernik...
Ogólnie wyjątkowo - dziś poniewiera się jeszcze jedna babka łaciata (bo z normalnej porcji ciasta na keksówkę babki wyszły dwie) oraz kawałek piszingera.  No i kawałek sernika na zimno, na ciasteczkowym spodzie z wierzchem z musu truskawkowego. Który to sernik będzie zalegał lodówkę dopotąd dopokąd panom moim szanownym nie pokroję i na talerzykach nie zapodam. A Starszy słodyczowo niedowartościowany, bo podczas dzisiejszej wycieczki do sklepu celem nabycia pieczywa zażądał chałwy. Która opchnął natychmiast. W końcu to łatwiej, niż z nożem i talerzykiem startować do sernika w lodówce. Oczywiście chapnął jedną sztukę i mocno się dziwił, po co biorę drugą (Przez 30 lat nie zajarzył, że chałwa to jest to, co tygrysy lubią najbardziej ze wszelkich słodkości. No, cóż, spoglądanie ustawiczne na czubek własnego nosa ogranicza pole widzenia.)
Dziecko krakowskie wyczaiło pociąg powrotny jedyny jeszcze dostępny o 16.52. Zostało odwiezione na dworzec do mieściny przez Dziecko domowe. A ono, jak to ono - w ceremonie i wersale się nie wdaje, siostrę z auta wygruziło, dało po garach i było zaraz z powrotem. I w momencie wnijścia do domu otrzymało telefon, że pociąg jest godzinę opóźniony. Zaproponowało  z powrotem, ale Kasia stwierdziła, że posiedzi. Fajna sprawa z tym pociągiem. Zważywszy, że rozpoczyna bieg w Przemyślu, skąd jedzie pewnie krócej niż godzinę, istnieje domniemanie, że o godzinie odjazdu z Przeworska nie wyjechał jeszcze z Przemyśla. Czyżby tam, bliżej Syberii, pociągi do szyn poprzymarzały?  Wiadomo, że jak pociąg raz opóźnienie złapie, większe takie, to potem się już żółwi, bo w pierwszej kolejności puszczają te, które jadą planowo. Tak, że o 20.42 stała jeszcze w Płaszowie. Pociąg uzyskał rekordowy czas przejazdu jak na IC i na obecne czasy!  Nic, tylko podróżować koleją w świąteczny czas w III (IV ??) Rz-plitej.

Właśnie przed chwilą DHL przywiózł zakupione internetem butki. I znów mi się udało (Ogólnie mam szczęście do internetowych zakupów. Często kupuję różne rzeczy w ten sposób, który uważam za bardzo-super OK w sytuacji mieszkania na wsi w sąsiedztwie małego miasteczka i ograniczonych możliwościach dokonywania oblotów po sklepach celem nabycia. W dodatku internetem są jakby lepsze warunki do kupowania, szersza informacja o produkcie, no i w ogóle - fizycznie mniej absorbujące. No i wyobraźcie sobie, że w zwykłym sklepie oglądacie na raz pięć - sześć par butów, przymierzacie, rozkminiacie - które, a pani sprzedawczyni robi się coraz bardziej purpurowa pod grubym makijażem. Jeżeli ostatecznie nie weźmiecie żadnych, to właściwie więcej się w tym sklepie nie macie po co pojawiać. Co w małej mieścinie jest dość trudne, bo sklepów niewiele. W dodatku takie sobie po prostu zwrócenie, bośmy się rozmyślili, albo się okazało, że do wystroju pasować nie będą należy sobie wybić z głowy.
 A jak jeszcze dostawa jest za friko, to już przewaga absolutna. I to, że ciężkie paki znajdują się pod drzwiami same, bez mojego fizycznego udziału /np. kocia wyżerka i wyściółka na cały miesiąc a nawet dłużej/. Szkoda, że nie bardzo jest opcja dokonywania tym sposobem miesięcznych zakupów spożywczych)
Butki są bardzo akurat i nie będzie zawracania głowy z odsyłaniem.

sobota, 24 marca 2018

rehabilitacja (o leczeniu owszem, tez)

Spróbuję się trochę zrehabilitować. Bo, mimo wszelkich utrudnień, wszystko toczy się normalnie(?!), chociaż jakby na nieco zwolnionych obrotach. Odpuszczam co mogę. Czasem nawet - co nie mogę. Do niektórych tematów zabieram się jak pies do jeża, ale czasami udaje się jeża pokonać. Często - wygrywa jeż. Choć praktycznie - kolce miał nie tak znów wielkie.
(No, enpe, nie posiałam pomidorów. Perspektywa chronienia sadzonek przed kotowatymi przerosła mnie trochę. Zatem będę zdana na to, co mi zaoferują na zieleniaku. Mam nadzieje, że coś sensownego wybiorę. Tym samym ilość ograniczy się sama przez się, tym samym mus przerobienia wszystkiego, co urosło będzie jakby mniejszy.)
Niektórych tematów nie mogę pominąć, ze względu na domowników. Zarówno tych dwu- jak i czworo-nożnych. Przy czym wydaje się, że dwunożni, choć w mniejszości w stosunku do ilości czworonogów, są bardziej absorbujący.
Dziecko się pochorowało. W zasadzie choruje już od trzech miesięcy, pilnie biorąc co miesiąc antybiotyki oraz inne specyfiki, które żadnej poprawy nie przynoszą. Pilnie przy tym pracuje, czyli lata od klienta do klienta od rana do nocy. W końcu wlazło mu w zatoki. Rozsadzanie makówy musiało się już dobrze dać we znaki, skoro dało się w końcu upchnąć do laryngologa. A tu znów nienormalka. Pan doktór ma napisane na drzwiach "prywatny gabinet" Dzwonię, żeby zarejestrować na następny dzień. Pani proponuje godzinę 9.30, co akurat by było najbardziej OK, ale pyta
"- Skierowanie jest?"
 "- Ale ja chcę prywatnie. Czy pan doktor nie przyjmuje prywatnie?"
 "- Prywatnie można, ale po dwunastej".
Ostatecznie zarejestrowała go i na tę 9.30 i na 12.00. Potem miała jakieś ale, choć wyjaśniłyśmy sobie (podobno), że ma z 9.30 przepisać na 12.00. Pomijam, że ta 12ta okazała się czysto hipotetyczna. Dziecko dostało skierowanie do rentgena oraz info, że tego dnia nie zostanie już ponownie przyjęte. A ponieważ pan doktór następnego dnia odpoczywa, zatem temat zostanie przeciągnięty. Dodam, że na wstępie pan doktór zadał błyskotliwe pytanie "Dlaczego ma pan tak powiększone migdały". Jakby pacjent wiedział, dlaczego, to by nie musiał utrzymywać doktora. Wobec czego usłyszał "Bo mi takie urosły". Dziecko wyszło zdegustowane, a doktor otrzymał epitet "chamski", oczywiście w relacji z przebiegu wizyty. No i teraz mam dylemat, czy nie należało poszukać innego doktora.
Przy okazji nasunęło mi się na myśl, jak wygląda leczenie w Chinach. Tam zadaniem lekarza jest doglądać pacjentów i działać a priori, tak, by nie dopuścić do choroby. Lekarz, który ma więcej chorych pod opieką jest złym lekarzem i pacjenci omijają go szerokim łukiem. W dodatku za opiekę nad chorymi mu nie płacą, czyli idzie z torbami.
W naszym przepięknym kraiku uświadamia się wiernych, że stosowanie homeopatii jest grzechem. (Prawie parsknęłam w głos, jak usłyszałam to na kazaniu. Ciekawe przeciwko któremu przykazaniu. I dlaczego tylko homeopatia, a bioenergoterapia czy akupunktura już nie? Albo np stosowanie antybiotyków, które jedno lecza, ale inne psują?)
 W nawiązaniu do leczenia wyszła mi sprawa z dowodem osobistym. Otóż w styczniu usiłowałam zarejestrować Starszego do lekarza internetem. W tym celu należało założyć konto, z podaniem numeru PESEL i dowodu osobistego. Następnie dane te uwiarygodnić, np. w rejestracji szpitala rejonowego. Pomyślałam, że jak zakładam Starszemu, to od razu założę sobie. No i okazało się, że mój dowód stracił ważność w lipcu. Ciekawe, jak często posługujecie się swoimi dowodami? Bo mi ostatnio zdarzyło się to w 2015 roku, gdy byłam przesłuchiwana w sądzie. A tak poza tym, bez przyczyny, tego dowodu nie oglądałam. Myślę, że większość tak ma. Jak nie wchodzi w grę jakiś nowy lekarz, pogotowie czy bank, to dowód sobie leży szczęśliwie w portfelu. Tymczasem dowód nieważny to gorzej jakby go wcale nie było. To tak, jakby nas wcale nie było. I jakby co, może być ciężki problem. Na wszelki wypadek poleciałam natychmiast "wyrobić" nowy, bo wiadomo -licho nie śpi - przez 2 lata leżał odłogiem w czeluściach portfela, a teraz nagle może okazać się potrzebny, kiedy go jakby nie ma. Oczywiście fotkę musiałam szczelić aktualną. Wyszła jak do listu gończego, mimo, że miszcz fotografii cudnie mnie sfotoszopał, usuwając wszystkie zmarszczki. Ale niech tam, w końcu ja wiem jak wyglądam, a własnych fotek nie oglądam - lustro mam od czasu do czasu. "Wyrobienie" nowego trwa standardowo jakieś 2 tygodnie, co zależy najpewniej od PWPW. W nowym dowodzie nie ma miejsca zameldowania. A potwierdzenie meldunku czasem bywa potrzebne, więc sobie należy od razu w gminie takie wybrać, za opłatą 17 zeteł.  No i ten stary dowód należy też przy sobie nosić: Pojechałam do banku wyjąć Najstarszej-ale nie-najważniejszej resztki jej kapitału z konta. Pani zażądała dowodu. Podałam aktualny. Po czym pani zażądała starego. No i masz. Gdyby nie lenistwo, to ten stary leżałby gdzieś w jakiś zakamarkach. I nic bym nie załatwiła.

Jeszcze o leczeniu i anomaliach z tym związanych:
Najważniejsza-choć -nie-najstarsza leczy się onkologicznie. Po drugiej serii cudownych kolorowych specyfików zabijających wszystko, miała mieć za parę miesięcy zrobione badania TK. Ale tych badań jej nie zrobili, bo badania krwi wykazały problem z tarczycą. Ciotka została odesłana do rodzinnego po skierowanie do endokrynologa. Znając życie, przy dobrych wiatrach, dostanie termin wizyty na styczeń przyszłego roku. Zatem ciąg dalszy leczenia onko zostanie zawieszony do momentu uzyskania diagnozy od endokrynologa. I to jest totalna parodia! Na podobnej zasadzie druga ciotka leżąc na kardiologii poskarżywszy się doktorowi, że ma spuchnięte nogi usłyszała "My się tu nogami nie zajmujemy". Ja sama, co pół roku, odwiedzam doktora w przychodni chirurgii naczyniowej. Pan doktór ogląda mój odbezpieczony granacik, mierzy ile urósł. Wszystko to odbywa się w milczeniu, a co robi - widzę kątem oka na monitorze (Kątem - bo monitor jest ustawiony za głową delikwenta, żeby ten musiał łeb wykręcać chcąc coś zobaczyć. No, bo po co ma zobaczać? Przecież się nie zna! W innej przychodni, gdzie robiłam prywatnie USG, był drugi, wielki monitor ustawiony dla pacjenta. Oraz doktór komentował, co tam widać.) Pan doktor żadnych recept nie wydaje, żadnych zaleceń oprócz "zero stresu, zero fajek". Ostatnio zapytałam, czy jakiś cholesterol kontrolować np. "A, to to tak, ale to proszę iść do rodzinnego. I proszę się zgłosić za pół roku." BUA-HA-HA! Cholernie śmieszne by to było, gdyby to jednak nie był granacik....

No i ogólnie to tak: żeby się leczyć trzeba mieć siły i zdrowie....
Czego i Wam życzę. Siły i zdrowia dokładnie. Generalnie, raczej nie po to, żeby się móc leczyć...

czwartek, 22 marca 2018

wiosna , wiosna i nagle zima

i znów się bieli śnieg. A tak już fajnie było: stajało co leżało i nawet gumno zdążyło obeschnąć na tyle, żeby zacząć porządki. Skowrończęta przylecieli i dzwonienie nad polami słyszeć się dało. Nawet szpaczęta pieszkom na trawniku sie pojawiły.

Nawet szpaczęta pieszkom na trawniku sie pojawiły. A niebawem znalazłam jednego zamarzniętego pod ścianą budynku gospodarczego. Oj, niedobrze... 
Ogólnie wszystko pierzaste tę wiosnę poczuło i przekrzykiwało się pełnymi gardziołkami. Tudzież wrzaski kocie na różne nuty się rozlegały, czasem zwodząc złudnie i zmuszając do zastanowienia się, co to za odgłosy.

Na gumnie krajobraz księżycowy się pojawił.  I się niechcący rozszerzył na trawnik przed domem. Bo pan szofer był inteligentny inaczej: opał się skończył i nie chciało mi się już bawić w wydzwanianie torfu, zwłaszcza, że ten torf jakimiś dziwnymi złomami poniemieckimi przywożą, bez HDSu, więc te tonowe, lub półtonowe bagi "kiprują" po prostu z wywrotki. I jak poleci, tak poleci, a co sie wytłucze - to wytłucze. Nabyliśmy tonę węgla w gieesie. Pan dojeżdżając do domu już sobie nawet przypomniał, gdzie się to zrzucało, ale ze względu na stan podłoża postanowiliśmy tam nie zajeżdżać. Kazałam cofnąć pod drzwi do garażu i zrzucić pod nimi. Ale pan sztukę cofania opanował chyba jakoś inaczej. W każdym razie wjechał na trawnik, zobaczył, że tonie, więc zjechał na drogę, zawinął na gumnie i ponownie przejechał przez trawnik, pozostawiając cudne koleiny. Na szczęście gleba była jak ciasto i dało się to butem udeptać.

A od piątku zaczęło sypać cudnie i nie przerywało aż do wtorku. Akurat, gdy Dziecko piątkowym bladym świtem musiało jechać na targi do Kielc. Na szczęście targi nie odbywały się pod chmurką, ale co użyli po drodze to ich. Bo drogi wyglądały tak:

I to nie jest dróżka z Zadupia Górnego do Zadupia Dolnego, lecz dawna E4. W dodatku w okolicach Krasnego, czyli tuż pod metropolią. A w samej metropolii było nie lepiej - ulice -j.w., chodniki z rozbabranym śniegiem powyżej kostek, a o parkingach nawet szkoda mówić.


Wygląda na to, że skończyły się środki na "zimowe utrzymanie", choć tak po prawdzie, z wyjątkiem tego lutowego, śnieżno-mroźnego ekscesu, nie było tej zimy co utrzymywać. Gdyby tak przydarzyła się znów "zima stulecia", jak ta z 78/79 to pewnie byłby totalny paraliż wszystkiego.

Targi skończyły się w niedzielę, ale Dziecko musiało zostać do poniedziałku, by pomóc załadować kombajn na lawetę. Laweta przybyła w poniedziałek przed południem i kierowcy wyszedł tachograf. Zatem musiał 9 godzin odkibicować na parkingu i Dziecko dotarło do domu o 3 w nocy, już we wtorek. W dodatku TIR z lawetą nie miał możliwości zajechania na teren targów i kombajn trzeba było z nich wyprowadzić.


 Dobrze, że projektant tej bramy miał więcej wyobraźni, niż współcześni projektanci wiaduktów nad lokalnymi drogami i kombajn przeszedł. Na styk, bo na styk, ale bez uszczerbku tak dla maszyny, jak i dla bramy.

Wczoraj przyszła wiosna. W zasadzie - miała przyjść, ale zapewne miała nieodpowiednie obuwie, więc sobie odpuściła.

Tak Księżniczka poszukiwała wiosny. Albo może żegnała zimę -  największymi śniegowymi kulami na łapkach.

A poza tym idom-idom święta, wypadałoby ogarnąć pozimowo to i owo. Co czynię mimochodem, bo na ekstra akcje wywracania chałupy do góry nogami nie mam siły. Ochoty tudzież, co jakoś zapewne idzie w parze. Więc tak z doskoku - to lampę, to drzwi, to półeczki. Raczej chaotycznie niż systematycznie, ale pomału i do przodu. Odkryłam chwile temu, że bąblasty mop płaski świetnie się nadaje do czyszczenia drzwi szaf i nadstawek. Odpada zatem skakanie po stołach i stołkach. Nie całkiem zupełnie, bo do lamp trzeba się jakoś dostać. Niestety, przy tej ilości czterołapych kłaki są wszędzie, mimo codziennego oblotu powierzchni płaskich na odkurzaczu. Śmiech mnie ogarnia, jak sobie przypomnę, że wybierając 13 lat temu psa do domu szukałam rasy, która nie gubi kłaków. I jak to życie koryguje wybory i decyzje!
Kolejny raz miałabym ochotę wypiąć się na święta, ale się niestety nie da. W dodatku moi panowie zgodnie zagłosowali, że mięsiwo ma być domowo przygotowane. Czyli zamarynowałam. Potem jeszcze będę musiała powiązać do wędzenia ( mokry, słony szpagat pięknie tnie paluchy).  Ale robienie kiełbasy wybijam Starszemu ciężkim młotem z głowy. Bo ponieważ, iż , azaliż, on zagłosuje za, a cały ten nabój, począwszy od zaopatrzenia, poprzez mielenie, masowanie, napychanie, użeranie się o ilość czosnku - spadnie na mnie. Biorąc pod uwagę popyt na kiełbasę w mojej rodzinie, gra na prawdę nie warta świeczki. Ani nawet ogarka.

Tak mi ostatnio kiepsko idą rozmowy z Wami.  Ale ogólnie jestem jakaś ąkła, a momentami, szczególnie, niektóre moje organy mnie atakują. (Pewnego dnia Dziecko nawet zostało zawezwane z drogi i zmuszone do spakowania torby, jakby-gdyby-coby-aby. Na szczęście przeczekanie się udało, ale torba spakowana stoi.)

W zasadzie wszelkie rozmowy idą mi kiepsko. Najchętniej bym dzioba w ogóle nie otwierała. I miałabym ochotę się zakopać w zeschłe liście i przeczekać. Tylko co?

W dodatku wieści wokół jakieś mało pozytywne. A już całkowicie rozwaliła mnie wieść o tym, że B@yer przejął Mons@nto. Które i tak nas osaczało na wszelkie możliwe sposoby. Ale teraz już mamy jakby ante portas. W dodatku zapowiadają np. sprzedaż nasion w powiązaniu ze środkami ochrony roślin potrzebnymi do ich uprawy. Czyli amerykańskie praktyki pt. "kupujesz u nas nasiona kukurydzy, musisz też kupić do niej herbicydy naszej produkcji itd" zawitają do polskich rolników. Mam tylko nadzieję, że nasz narodowych charakter, który każe buntować się przed wszelkim przymusem, nie pozwoli na takie opanowanie rolnictwa przez ten koncern, jak w jueseju.
Mój osobisty bojkot (obejmujący m.in wszystko co zawiera syrop monsanto, winiary, nestle i parę innych, w tym karmy zwierzęce koncernowe, junilewery, pe-end-gie, ittepe) rozciągnie się teraz także na aspirynę (zwłaszcza, że to ona chciała mnie ostatnio zabić).
Przy okazji przedświątecznych porządków już macie możliwość ten bojkot zastosować zwracając uwagę na  nasze rodzime sidoluksy, ludwiki, cloviny, gold dropy, które są świetne i dużo tańsze od tych wszelkich cifo-syfów. (Ostatnio kupiłam np. płyn do szyb sidolux crystal z nanoczasteczkami, który okazał się najlepszym z dotąd używanych płynów do szyb!) Oczywiście kwasek cytrynowy rozpuszczony w  wodzie z dodatkiem odrobiny płynu do garów i paru kropel olejku pomarańczowego oraz sodę do innych zastosowań (kupowana na kilogramy w agneksie), mam zawsze pod ręką, ale niekiedy trzeba sięgnąć do środków profesjonalnych, mając na uwadze własne siły i zdrowie. Także to przyszłe, nadwerężane np. oparami chloru unoszącymi się w całym mieszkaniu po zastosowaniu znanych środków do klopa.

Pozdrawiam. Jednak wiosennie (bo dziś słonko od rana, mimo mroźnego poranka, więc trawa na pewno zostanie odkryta - błoto powstałe mimochodem pomińmy jakby)




piątek, 23 lutego 2018

ani widu

ani słychu. Wiosny oczywiście. Wbrew moim kozom, które kupę kłaka z siebie zrzucają, momentami w strąkach stojąc. Ale wierzę, że moim kozom się w móżdżkach nie popierniczyło i nadejdzie niebawem.
Tymczasem zima się trzyma w zasadzie ręcami i nogima - góra dba o uzupełnianie ubytków w okrywie, które powstają , gdy słonku uda się wyglądnąć. Wobec czego Księżniczka podwójnie nieszczęśliwa, bo nie dość, że to świeżo spadłe lepi się do łapek, to w dodatku pokrywa lodowe wertepy, z którymi biedne stare łapki sobie kiepsko radzą.

 Na razie jeszcze psie spacery odbywają się w takiej scenerii. No, prawie takiej, bo takie piękne słoneczko raduje nas tylko sporadycznie. Czasem widujemy sarny, gdzieś tam bliżej horyzontu, raczące się Waldkową oziminą. A czasem, nie wiadomo skąd pojawia się zając w locie. 

Przez większość tego tygodnia miałam bardzo wczesne pobudki. Na ogół budzi mnie tuptanie Księżniczki na wycieraczce u drzwi (u mnie wchodzi się do kuchni wprost z klatki schodowej, zatem oprócz trzech wycieraczek po drodze jest jeszcze czwarta w kuchni.)  Od szczenięctwa tak ma, że gdy potrzebuje wyjść - zajmuje pozycję pod drzwiami. I wszystko ok, gdy ktoś jest w kuchni, gorzej - gdy nie ma nikogo.
Jak pies tupta na wycieraczce to nie ma innej opcji, jak wstać, ubrać się błyskawicznie, potem kurtka, czapka i na końcu wskoczyć w wysokognojne, które czekają po drodze (takie wyskakiwanie na mrozik prosto z łóżka dość niebezpieczne jest, ale, jak dotąd, nie smarknęłam ani nie kichnęłam tej zimy. Co zawdzięczam wyłącznie psom, bo spacery z nimi bez względu na pogodę swoje robią. Oczywiście bywa tak, "że nawet psa by nie wygonił". I moje się wtedy wygonić nie dają: zrzucam je ze schodków, czasami dosłownie, załatwiają szybko co mają do załatwienia i natychmiast, bez proszenia, pomykają z powrotem.)
Jeżeli w pokoju panują jeszcze ciemności, to zerkam w międzyczasie za okno, żeby stwierdzić, czy palą się latarnie. Jeżeli tak, to spokojnie, jest na pewno po piątej i nie trzeba się będzie zastanawiać nad tym czy wracać "w pióra", czy nie. (Piór oczywiście żadnych nie mam w łóżku od dziecięcia, bom na pierze uczulona strasznie. Być może dlatego taką awersję czuję do drobiu)
Dziś pobudkę zarządziła Klementyna, która zgłodniała strasznie i próbowała dostać się do pudełka z chrupkami dla Areczka. Oczywiście pudełko z łoskotem wylądowało na podłodze i tym razem, o dziwo, otworzyło się. No to się biedactwo zaczęło napychać. Długo nie trwało to napychanie się zdobycznym, bo wredna baba wstała, chrupki z podłogi pozbierała i pudełko zamknęła.

 A Klemusia skorzystała z tego, że pańcię wysiudała z łóżka i sama się wtranżoliła na ciepłe jeszcze miejsce.
Psy, ujrzawszy pańcię w pionie, natychmiast zajęły pozycję wyjściową, znaczy -wycieraczka. I nie było wyjścia innego, jak wyjść.
I tym sposobem znów się dzionek rannym rankiem zaczął. Ale przyjemnie ostatecznie, bo na zewnątrz masakry nie było i w dodatku ptaszyny koncerty poranne odwalały, co zawsze napawa optymizmem.

Poza tym  nieróbstwo się uprawia ogólnie. Z tym, że oczywiście nieróbstwo nie jest rozłożone równomiernie.
Pan Starszy wypełnia patriotyczne obowiązki, tj śledzi pilnie tvp.info a w przerwach ogląda "naszych" na olimpiadzie. Oczywiście wypełnianie patriotycznych obowiązków stoi wyżej w hierarchii niż wykonywanie czynności zanikających. Zatem owe spadają automatycznie na mnie. Dziecko pracuje zawzięcie, wyjeżdża rankiem (chyba, że ma pracę biurową, to siedzi plackiem przy kompie i drukarce ), wraca nocką, późną nawet całkiem, więc brać go pod uwagę do zadań bieżących nie należy.  No to robię za tę Rózię (Rózia, wytrzyj kurze! - A gdzie ta kura proszę pani?), kurze  wycieram rzadko, za to codziennie oblatuję powierzchnie płaskie na odkurzaczu. Oprócz tego wrzucam i wynoszę. Zmywam, pomywam, ścieram, karmię, czyszczę itd, etc...
A jak mi z nudów zaczyna się coś robić z głową nie tak, to sobie zajęcie wynajduję. Zajęcia twórcze jakoś mi nie wychodzą, czynię przedbieg, plan i na tym koniec. Wygląda na to, że jestem mistrzynią zajęć zanikających. Do przyjemniejszych z nich należy pieczenie (gotowanie już nie bardzo, ze względu na fanaberie moich panów oraz konieczność dostosowania wytworów garnkowych do późnych powrotów Dziecka) Z tych nudów oraz grzebania w wirtualu, powstało coś, co otrzymało nazwę "wuzetki czarnoleskiej" Najpierw nazwa: wuzetka - wiadomo, jest to czarne ciasto biszkoptowe z bitą śmietaną. Jak się to zrobi w formie bezkantowej i dołoży wiśnie, to powstaje torcik szwarcwaldzki. Ale "szwarc" kojarzy mi się raczej negatywnie, z tym , no, obwiesiem takim , mordą wredną, co to jej lepiej w ciemnym zaułku nie spotkać. Natomiast Czarnolas już korzystniej, bo z tym starym świntuchem Janem, co mu się oprócz fraszek treny zdarzyło popełnić oraz pieśni kościelnych parę. Jednym słowem - poezja. Tam była dla ducha, tu jest dla podniebienia. W wirtualu wystąpiło coś co nazywało się "zemsta teściowej" - brzmi zniechęcająco. A ta zemsta pewnie stąd, że tam wnętrze zostało zawarte w dwóch warstwach kruchego ciasta, w dodatku jedna musiała być upieczona z pianką. Co wymaga trochę więcej ruchów podczas wykonania. No to poszłam nieco na skróty, przynajmniej w kwestii ciasta i upiekłam mój zawsze-wychodzący czarny biszkopt, który jest ciastem wielozadaniowym, bo to i tort nim można obskoczyć i wuzetkę oczywiście.

Wyszło tak. Co prawda nie do końca zgodnie z planem, bo w chwili, gdy galaretka zaczęła zbliżać się do stanu, w którym można ją wylewać - psy zajęły pozycję wyjściową. Z galaretką jak z mlekiem - wystarczy ją w pewnym momencie z oka spuścić i już problem. Więc wykończenie musiało być błyskawiczne, coby psy nie popękały: wylałam tę galaretkę na ciasto. Ale zaczęła wsiąkać, więc dałam sobie spokój doszedłszy do połowy zawartości rondelka. Następnie wyłożyłam śmietanę, a na nią resztę galaretki. Po czym przydusiłam drugą warstwą ciasta i poleciałam z psami.

Jak by ktoś odczuwał potrzebę wchłonięcia czegoś słodkiego własną ręką wykonanego to silwuple:
Wuzetka Czarnoleska
Ciasto:
4 jajka
3/4 szkl cukru
3/4 szkl mąki
kakao - dopełnić szklankę z mąką
4 łyżki wody
2 łyżeczki proszku do pieczenia
Do przełożenia:
1/2 litra śmietanki kremówki
2 łyżki żelatyny*
cukier w/g uznania
wiśnie (z mrożonki, kompotu, odcedzonej konfitury)
2 galaretki wiśniowe
Wykonanie:
1.Zacząć od wiśni. Rozmrozić na szybko, odsączyć , albo jedno i drugie. Zmierzyć wycieknięty płyn (syrop z konfitury nie -zostawić do herbaty) i uzupełnić wodą, tak żeby było łącznie 2,5 szklanki ( w wiśniach zawsze trochę płynu zostanie, więc nie przesadzać). W tym rozpuścić galaretki. Wrzucić  wiśnie i dostawić do wystygnięcia i częściowego stężenia
2.Blaszkę o wymiarach nie większych niż 20X30 wyłożyć papierem do pieczenia.
3.Białka ubić na sztywno, wsypać cukier, dolać wodę (można 2 łyżki wody zastąpić taką sama ilością soku cytrynowego), ubić, dodać żółtka -ubić. Na koniec wsypać przez sitko mąkę, kakao i proszek. Wymieszać ( ja mieszam mikserem na wolnych obrotach) Wylać na blachę. Wstawić do zimnego piekarnika, nastawić 150 z termoobiegiem, lub 170 góra-dół i niech się piecze. Tu nic nie trzeba patykiem dziobać. Ciasto gdy jest upieczone odstaje od brzegów blaszki, jak jest w niej papier -to z papierem. Trwa to ok 35 min. Wyjąć z blaszki z papierem, papier odkleić i zostawić do wystygnięcia.
Po czym : przekroić ciasto na dwie warstwy, wyłożyć blaszkę nowym papierem, folią spożywczą, aluminiową czy tp i włożyć jedną warstwę ciasta.
4.  Gdy galaretka zaczyna już tężeć - rozpuścić żelatynę w minimalnej ilości wody (*zawsze część tej rozpuszczonej żelatyny zostaje na garnku, więc biorę 2 łyżki, choć na tę ilość śmietany 3 łyżeczki wystarczy), lekko przestudzić, ale nie całkiem, bo stanie.**
Ubić śmietanę, posłodzić cukrem pudrem w/g uznania, na koniec wlać żelatynę, lejąc pod mieszaki. chwilę jeszcze pomiksować i dać sobie spokój.
5. Na ciasto w blaszce wyłożyć tężejącą galaretkę, na to  śmietanę i przykryć drugim plackiem, lekko docisnąć. Albo zrobić tak jak ja -połowa galaretki na spód, reszta na śmietanę.
5. Wypada coś zrobić z wierzchem. Ponieważ z tym ciastem było dość zachodu - nie chciało mi się już bawić w robienie polewy, więc posypałam cukrem pudrem wymieszanym pół na pół z kakao. Było dobrze.
** do śmietany można ostatecznie, zamiast żelatyny dać zagęstnik. Ale. Te zagęstniki to w zasadzie czysta chemia. W dodatku powodują, że ubita kremówka ma mydlany smak (sama kremówka już ma smak dziwny, więc ja często mieszam ją  ze zwykłą śmietaną, taką bez "wsadu", albo dodaję trochę soku z cytryny). Jedyny zagęstnik, który nie robi z bitej śmietany piany mydlanej to "Mix do śmietany klasyczny" z Delecty, który w dodatku zawiera tylko glukozę i skrobię ziemniaczaną.

I placuszek poszedł sobie do lodówki. I sobie w niej stał! Problem był wziąć i ukroić. To się wściekłam i kawał zaniosłam sąsiadce.
Po czym Starszy stwierdził, że nie ma jak to ciasto drożdżowe. No to zrobiłam ciasto drożdżowe." -A co z tego ciasta będzie?" - zapytał Starszy. "- Sie okaże "- odrzekłam, zgodnie z prawdą, bo planu nie miałam na razie . "- A bo wiesz, ty takie dobre rogaliki robiłaś."

Rogaliki, psiakrew, a bułę to nie łaska?! Ale zrobiłam mu te rogaliki. Bułę takoż, bo z tej ilości ciasta rogalików wykręcić bym nie zdołała. Buła była w charakterze sztrucli z orzechami we środku, a rogaliki dostały do tych orzechów jeszcze czekoladę.

Ale co mnie po tych cholernych rogalikach plecy rozbolały - to, gdybym przewidziała, ani bym się nie zabierała. Buła i już.

O właśnie - kaloryfery osiągnęły już odpowiednią temperaturę. Czujnik we właściwej pozycji.

A teraz na poważnie -  o zdrowotności będzie: Starszy, nie dość, że wymaga obsługi ogólnej, to jeszcze od czasu do czasu coś namodzi. Z powodu albowiem takiego, że jak go niemiec nie dogonił, to on może być trzyES. Wobec czego ostrzeżenie: jeżeli macie w domu starszych ludzi, którzy koniecznie muszą być trzyES, to przynajmniej wywalcie te cudowne patyki do uszu. Już nie jeden "czyścioch" nadmierny dzięki pomocy tych patyków sobie krzywdy narobił i ostatecznie u laryngologa wylądował. A z laryngologiem - jak z każdym specjalistą - kupa zachodu. Bo albo skierowanie od rodzinnego i wizyta za pół roku przy dobrych wiatrach. Albo prywatnie. I okazuje się, że  najlepiej nam te patyki wyczyściły kieszenie.
W prehistorycznych czasach, które jeszcze pamiętam, żadnych patyków do dłubania w mózgu przez ucho nie było i jakoś nikomu mech nie wyrastał. Na razie ćwiczymy kropelki rozpuszczające , przez trzy dni, dwa razy dziennie. Po tych trzech dniach zobaczymy....A patyki schowam głęboko. Znając lenistwo -szukał nie będzie.


sobota, 10 lutego 2018

zima w natarciu

Ubiegły tydzień stał pod znakiem białego. W piątek, późnym popołudniem, znienacka, siąpiący deszczyk zamienił się w toto białe. Niby zapowiadali magicy od satelitów, ale miałam nadzieję, że jednak im się nie sprawdzi, bo cały czas na plusie było. Niestety, toto białe nic z tego sobie nie robiło z plusowych temperatur i uparcie sypało. Aż nasypało.

Właśnie mi zasypuje ogródek. Te białe smugi, to nie roje meteorytów tylko tzw. śnieżynki w locie

No zasypało. Mokrym, ciężkim śniegiem. Nawet bezlistne gałęzie bzu gną się pod ciężarem, nie mówiąc już o krzakach iglastych, na których się więcej zatrzymuje. Moja śliczna "kulka" została mocno rozczochrana. Po pierwszym ataku śniegu, strząsnęłam z niej. Potem już nie miałam rozpędu. Ale muszę, bo ona się potem nie będzie chciała z powrotem "skulkać"


A niedzielny poranek rozbrzmiewał dźwiękami szur-szuru, szuru-szuru. To taki typowy dźwięk zimowy - gdy tylko odrobinę sypnie, kto żyw łapie za łopatę i odśnieża. Wszystko jedno, czy zmotoryzowany, czy nie - gumno musi być odśnieżone i już. Nawet, jak widać, słychać i czuć, że ten śnieg dłużej niż trzy dni nie poleży - łopaty w ruch i jazda! Sąsiadka Danusia skrzywiona już wypchnęła z obejścia tę przeistoczoną wodę i usypała górę na poboczu drogi. (Sąsiadka Danusia ma akwafobię, mieszka odrobinkę niżej, cały czas w strachu, że ją podtopi i zaleje, wszelkie z góry płynące wody skierowuje gdzie indziej - np. na środek drogi, zasypując spływ do przydrożnego rowu. Dzięki czemu rów się robi środkiem drogi, ale to akurat Danusi lotto, bo ona nie jeździ i wrogiem jej każdy, komu te luksusy w głowie i na gumnie). A ja leniem jezdem, zaczem odmiotłam tylko schody. Ścieżka do kóz wydeptała się sama, a psy i tak dowolnie po gumnie latają, więc im odśnieżać nie będę.
Latają, jak latają. A może kto lata -to lata . Czarna śniegiem się cieszy jak prehistoryczne dziecko (bo współczesnym dzieciom śnieg ogólnie lotto -do szkoły je zawożą, a do siedzenia przy komputerze -żadna różnica, co za oknem). Czarna w każdym razie cieszy się jak dzik -szaleje, tarza się w śniegu, ryje pycholem, naskakuje przednimi łapami i kopie. Natomiast Księżniczka jest cierpiąca - śnieg ją natychmiast atakuje i z każdej łapki robi osobnego bałwana wielokulistego, utrudniającego włóczenie, i tak słabiutkich już, łapecek. W dodatku ta wredna baba ma na klatce schodowej ukrytą szczotkę, nie wpuszcza biednego psa do domu, tylko torturuje go wyskrobując szczotką śnieg z łapek, a co gorsza -także z brody. No i w dodatku zero trawek, nawet jednej pojedynczej, wobec czego poszukiwania odpowiedniego miejsca na uskutecznienie większej potrzeby przedłużają się. Księżniczka lata jak przestawiona na umyśle, wącha, sznupie, kręci się w kółko a pani, zamiast czerpać przyjemność z wychodzenia z psami stara się usilnie, żeby jej nagły szlag nie trafił. No, bo czyż nie jest  różnica w spacerowaniu z psami, które tu podbiegną, tam podskoczą, tu posznupią a drepataniu w miejscu w oczekiwaniu aż pies natrafi na ten odpowiedni cm kwadratowy na który wreszcie będzie mógł strzelić klocka? W dodatku zaraz potem głuchnie absolutnie, obiera własny azymut, albo co gorsza, nie obiera żadnego azymutu, tylko staje i zaczyna przymarzać. Ubranie jej w kombinezon jest jeszcze bardziej traumatyczne -obustronnie - i dla psa i dla pańci. Pańcia mozoli sie, żeby ubrać w miarę sprawnie, co pies skutecznie utrudnia, a potem pies odmawia iścia.
Wobec czego został zastosowany ćwierćśrodek -mianowicie - skrócone mocno kłaki na łapach. Chwilę to trwało, bo pies stać nie chce a na siedząco nie bardzo się daje -zwłaszcza tylne.  W dodatku zachowuje się tak, jakby to łapy były obcinane, a nie kłaki na łapach. Ostrzyżona została też broda, bo rycie w śniegu skutkuje kołtunami w brodzie, a ich rozczesywanie grozi odgryzieniem ręki (właśnie mnie któregoś razu użarła, bez ostrzeżenia żadnego, co piszę na karb zniemczenia, bo przyzwoity pies ostrzega najpierw, a dopiero potem żre)
Czarna z zainteresowaniem obserwuje okolicę. Ona dostrzega każdy ruch, każda drobną zmianę, nawet dość daleko. Najbardziej mnie bawi jej zaskoczenie, gdy wychodzimy w pola tuz po kornflejksowych żniwach i nagle się robi tak dalekowidocznie.

I nieszczęśliwa Księżniczka w kombinezonie. Właśnie stoi i przymarza, uprzednio przyjąwszy azymut całkowicie przeciwny do ustalonego przez pańcię. Co oznacza, że reszta będzie musiała się dostosować do Księżniczki, o ile ta zdecyduje się nie przymarznąć i wreszcie ruszy w wybranym kierunku.

Zima niby trzyma, ale mówię Wam, że to są ostatnie podrygi. Co prawda Jasnowidz przepowiedział, że wiosna nadejdzie końcem marca (i mieliśmy być tym terminem zaskoczeni, jak sugerował pewien portal internetowy), ale ja wiem i bez Jasnowidza, że  idzie idzie. Bo moje kozy zaczynają wyglądać jak obraz nędzy i rozpaczy. Zwłaszcza Wanda. Co zresztą ma też jakiś plus: pokazuje bowiem, że nie do końca jest czarcim pomiotem. Co prawda z wierzchu czarna, ale podszerstek ma jasny, prawie biały. I, no właśnie...
Nie wierzycie, to popatrzcie:

Oto Wanda. Jest już "tej wiosny" szczotkowana po raz drug. To co widać na zdjęciu to urobek po trzech pociągnięciach szczotki od obroży do tego miejsca. I jest to tak jakby "drugi pokos", tzn, że tu już było raz czesane i zebrane. 
Jak widać Wandzi nie bardzo odpowiadają te zabiegi kosmetyczne i usiłuje popełnić samobójstwo z powodu naruszenia jej nietykalności osobistej tzn. udusić się, albo urwać sobie głowę. Albowiem została upięta, co jest niemożliwe do przyjęcia dla normalnej kozy, a zwłaszcza Wandala. No bo baba zrobiła się niemrawa taka jakaś, zaniechała fitnesów i aerobików ze szczotą po boksie i upina kozę. A koza musi uzewnętrznić swoje zdanie w temacie i daje do tyłu na całą długość linki z karabinkiem.
Mać owego diablęcia jest stateczną kozą, żadnych czarcich odchyleń nie miewa, do doja staje bez sznurka -wystarczy podejść z kubełkiem, a ona się już ustawia. Nie mniej jednak na widok grzebienia też szajby dostaje i pomyka w kółko po boksie. I czeszemy co dopadniemy. Co w jej przypadku nie ma aż tak dużego znaczenia, bo Andżelina jest bezpodszerstkowa i ku wiośnie w strąkach nie chadza - jedynie na karku, gdzie ma bezowa łatkę, coś jej się skudla. No tak, ale z tego cosia wyszła po wyczesaniu zbita kula wielkości dobrej garści.

Po drodze był Tłusty Czwartek i wypadało zjeść coś niezdrowego. 

Ale, żeby to niezdrowe nie zaszkodziło na nerwy i żołądek, to wolałam sama zrobić. I odbyła się taka współpraca ponadgraniczna. Ja smażyłam tu, Puma w Ardenach. Ona była bardziej zawzięta, bo zrobiła, oprócz tych ptysiowych oponek , jeszcze cudne pączki

Pączusie kolorowe i bynajmniej nie sztucznie. Nie wiem czym ten czerwony zrobiła, ale zielony herbatą.
U mnie był tylko cukier puder bo mojemu lukrowi listonosz zaszkodził. Potem Starszy wyskrobywał z rondelka i kulki sobie robił, twierdząc, że pyszne.