Z tradycji jesteśmy chlebożercami. Tak jesteśmy przyzwyczajeni do jedzenia chleba, że konieczność przejścia na dietę, która ten chleb wyklucza, jest trudna i bolesna. Przyzwyczajenie do zjadania kanapek powoduje, że szukamy czegoś, czym by ten chleb w tych kanapkach śniadaniowych zastąpić. Bo zrobienie czegoś innego na śniadanie niż kanapka jest bardziej czaso- i praco- chłonne, a wiadomo - człek wstaje głodny i już by coś wszamał.
No, wiem, że są jakieś płatki, owsianki, kaszki itp. Tyle, że większość z nich w moim przypadku odpada, bo albo się źle przyjmuje, albo jest chemicznie wzbogacona, więc nie trącam. Kornflejksów się nie nauczyłam i nie lubię (zresztą należą do tych chemicznych), natomiast owsianka, jaglanka, kukurydzianka - nie lubią mnie. Pozostał mi więc ryżowy styropian, przeplatany placuszkami gryczano-ryżowymi i omletami. W końcu ten styropian zbrzydł mi okropnie i bywało, że łapałam się za zwykły chleb, a to się na ogół źle kończyło.
Bo chleb dostępny w sklepach jest obrzydliwy, niesmaczny, w dodatku etykietę ma tak długą, ze strach ją czytać. Nawet jeżeli ten chleb ma w podtytule napisane "na naturalnym zakwasie" to i tak jest to tylko ściema marketingowa, bo do ciasta sypnięto jedynie, oprócz 10 innych ingrediencji odrobinę suchego zakwasu. W samym P. jest piekarni conajmniej pięć, w gminie - drugie tyle, a w powiecie to już nawet nie wiem. Prawie wszystkie robią chleb byle jaki. Jedyny, stosunkowo smaczny chleb, jaki pojawia się w p-skich sklepach to chleb z Jawornika i Wylewy. W stonce też pojawia się dobry chleb, tzw."gieesowski", czy ten na miejscu pieczony "z koszyczka", który smakuje, jak dawniej chleb smakował. Ostatnio Dziecko przytaszczyło chleb z Markowej, z piekarni Jaworzanka. Napisane było, że pieczony metoda tradycyjną. Dość sceptycznie na ten chleb popatrzyłam, bo taki tradycyjny z Rogóżna, z certyfikatami w dodatku jadła regionalnego, jest dla mnie niejadalny. Natomiast ten mnie pozytywnie zaskoczył. Owszem, był dość mocno "zbity", ale dzięki temu udawało się pokroić na cienkie kromeczki. Natomiast w smaku był niezrównany - nie za kwaśny (Nie znoszę kwaśnego chleba, w dodatku z kminkiem - tragedia. Chleb na zakwasie wcale nie musi być kwaśny, wiem to na pewno.), trochę smakował jak dobry pumpernikiel. I faktycznie - długo pozostawał jadalny. Dziecko ma już zapowiedziane, że przy następnym pobycie w Markowej ma przywieźć obowiązkowo ten chleb.
Ale wyczytałam, że chleb z mąki orkiszowej na zakwasie ma mi nie szkodzić. No to trzeba spróbować upiec.
Dawniej piekłam chleb często. Zarówno w maszynie, jak i w piekarniku. Potem zepsuł się piekarnik i grzał tylko na termoobiegu, a tak można upiec conajwyżej biszkopt. Potem zepsuła się maszyna do chleba. A potem zepsuły się moje flaki i nie bardzo nadawałam się do takich rozrywek jak zabawa w piekarza.
Co prawda, zdesperowana tym, że jestem skazana na paskudny styropian, próbowałam kilkakrotnie piec chleby tzw. bezglutenowe. Plus był taki, że zabawa w przygotowanie takiego chleba była krótka i mało absorbująca. Minus taki - że były średnio jadalne, a po jednym z nich moje flaki się wręcz zbuntowały.
Wobec czego stwierdziłam, że jak się bawić to się bawić i zamiast jakiś chlebopodobnych kucianek wyprodukować chleb prawdziwy, na prawdziwym zakwasie.
No to zrobiłam. W rzeczywistości nie jest taki szary...
Nastawiłam zakwas, czym się chwaliłam w poprzednim wpisie. Nastawiłam go początkowo na żytniej razówce, ale potem przez cztery dni był już dokarmiany mąką chlebowa orkiszową (każdego dnia tyle samo mąki co wody, u mnie po 5dag). Piątego dnia, rannym ranem dokarmiłam jeszcze raz (tym razem dałam po 10dag), a wieczorem zrobiłam zaczyn.
Zaczyn z 1/2 kg mąki orkiszowej, 30dag zakwasu i 1/2 l wody. Następnego dnia rano wyglądał świetnie.
Mimo to, że harmonogram schodzenia do hadesu padł i przebudziwszy się z pierwszej drzemki około 22-giej stwierdziłam, że kaloryfery są tak ciepłe jak wczorajszy nieboszczyk a smok w hadesie wymaga reanimacji, zaczyn pracował świetnie.
Po wykonaniu porannych zadań zabrałam się za wyrabianie ciasta. Do michy z zaczynem doszło drugie pół kilo mąki, łyżka soli, łyżka miodu i pół szklanki wody. Te drugie pół kilo stanowiła mąka orkiszowa z dodatkiem białej pszennej w jakiejś 1/3. Wody okazało się, że trzeba dać odrobinę więcej niż te pół szklanki, bo pewnie moje mąki były bardziej suche. Przepis przewidywał jeszcze dodatek dowolnych ziarenek w ilości 1 szkl, ale zrezygnowałam z ziarenek, bo się nie lubimy.
Ciasto wyrabiałam w misce wielką drewnianą łychą, oburęczną, która została zakupiona sto lat temu, do takich właśnie zadań specjalnych (między innymi przefasowała wiele kilogramów masła).
Zwykłe ciasto drożdżowe wyrabiam mikserem ręcznym z hakami, ciasto na chleb jest jednak zbyt ciężkie, żeby taki mikserek dał mu radę. Jakiś kenłud czy inny taki - planetarny, o dużej mocy (min 1400 W) owszem, ale nie posiadam i na posiadanie się nie zanosi. Więc pracowałam tą łychą cierpliwie, aż ciasto zaczęło do mnie gadać - tak "pufff- pufff" oraz wyciągać się w "igiełki".
Ciasto ma już dość męczenia.
Przełożyłam w dwie blaszki keksówki, które wcześniej wyłożyłam papierem do pieczenia. Blaszki zawsze przygotowuję najpierw, żeby były już gotowe, jak skończę z ciastem. (Mam taki mały sposobik na wykładanie blaszek papierem, żeby było równo i dokładnie: odwracam blaszkę do góry dnem i zaginam na niej starannie papier. Nawet jak potem nie uda mi się go przyzwoicie zdjąć, to i tak nie ma problemu, bo kształt blaszki już ma zapamiętany. Kiedyś, na jakimś kulinarnym blogu, twórczyni podawała sposób taki: papier zamoczyć, zmiąć i wtłoczyć w blaszkę. Miałam przy tym trochę uciechy!)
Postawiłam pod ścierę i niech se rośnie, jak zechce. Zechciał. Miał rosnąć ok 5 godzin, ale uwinął się szybciej.Posmarowałam wodą i posypałam czarnuszką. Wstawiłam do piekarnika nagrzanego na 220 stopni, po 15 minutach zmniejszyłam na 190 (mój piekarnik chyba grzeje lepiej niż powinien). Na spód piekarnika poszła miska metalowa z wodą (Ciekawa rzecz była z tą miską, bo ona się cały czas trzęsła, jak gdyby tam wibracje jakieś były). Po niecałej godzinie chlebki były gotowe. Zostawiłam jeszcze na chwile w piekarniku, posmarowawszy uprzednio wierzch zimną wodą (skórka robi się bardziej jadalna i błyszcząca).
Po wyjęciu z foremek poszedł na kratkę. Najpierw na wznak...
A potem trochę na boczku...
Sępy krążyły nad nim i musiałam stanowczo ostrzec, żeby mi żaden nie ważył się z nożem startować, bo gorącego chleba się nie kroi, ponieważ mu to szkodzi. Udało mi się sępy utrzymać na stosowną odległość, ale w końcu już tak im ozory wisiały, że uległam i ukroiłam po kromeczce. Już takiego dość mocno przestudzonego. Ale i tak obsechł na powstałym przekroju.
Tak więc moje kolejne podejście do wypieku chleba na zakwasie zostało uwieńczone sukcesem ( z poprzednimi podejściami, do chleba żytnio-pszennego było jakby pół na pół) i będę te wyczyny co jakiś czas powtarzać. Zakwas, po odważeniu ze słoika potrzebnej porcji, dokarmiłam 10 dag maki i 10 dag wody, zostawiłam tak do rana, a rano schowałam do lodówki w otwartym, koniecznie słoiczku.
(Potem Dziecko odmówiło jedzenia chleba ze sklepu i musiałam je nakarmić moim. Dziecko nalega, by upiec pszenno- żytni, zatem spróbuję, ale najpierw niech zjedzą ten ze sklepu, bo nie wszystek się dla kóz nadaje)
A poza tym?
A poza tym dziwactwa ciąg dalszy... Jakąś idiotyczna wiosnę mamy początkiem lutego, która już pospiesza Dziecko by jechać z nawozami w pszenicę. Obawiam się, żeby ta lutowa wiosna nie odbiła się potem śniegiem leżącym do końca kwietnia, bo to zwykle tak jakoś bywa, że nastanie wiosny wiąże się z terminem Wielkanocy. A ten w tym roku najpóźniejszy możliwy.
Na razie mamy najpaskudniejszy moment wiosny: na gumnie massakra massakryczna powstała w wyniku wożenia się Dziecka zielonym 10-tonowym bydlatkiem po nieutwardzonym gruncie. Wobec czego tam, gdzie była trawa jest teraz lej po bombie. Drę twarz, żeby mi przynajmniej na ten fragment trawnika tuż przed domem niczym nie zajeżdżać. W dodatku krety robią swoją krecią robotę i tworzą krajobraz księżycowy. Przez lata nie miałam kretów na posesji. Po tym jak kiedyś, już dawno sprężyłam się mocno, polatałam ze świecami i je skutecznie przegoniłam. Wiosną zrobię powtórkę, bo nie zniesę tych kopców, zrytych trawników i zniszczonych roślin.
Paskudne oblicze przedwczesnej wiosny wylazło także oknami. Kuchenne okno wychodzi na wschód (skąd najczęściej wieją wiatry, od pól w dodatku) więc poranne ostre słoneczko pokazało cały powiatrowy osad na szybach. Zatem powzięłam mocne postanowienie, żeby umyć. (Z kuchennym oknem jest problem tego typu , że można je umyć dopiero, jak słońce pójdzie za chałupę. Czyli po południu. A ja najbardziej żwawa jestem przed.) Nie lubię brudnych okien. Nie lubię mycia okien, choć od wielu lat, po wymianie, jest to o wiele prostsze niż dawniej, kiedy okna były olbrzymie i otwierały się na zewnątrz. Nie mam zacięcia do zawziętego polerowania szyb, żeby nie było maziaków. Ale nie lubię maziaków, bo mnie wqrzają jeszcze bardziej niż ogólnie brudne szyby. Dlatego nie stosuję żadnych domowych metod na mycie szyb. (Proszę państwa, myśmy już to przerabiali, ale byliśmy wtedy piękni i młodzi - dziś już tylko piękni i ze zbuntowanymi flakami. Była kreda z octem, była "prawda" w użyciu./Chociaż "prawda" nie, bo farba drukarska za bardzo smarowała/, były szampony, octy i inne cuda wianki). Chociaż, zamiast cudownych płynów, do mycia zlewu, umywalki, kafelków stosuję kwasek cytrynowy i sodę , to jednak do szyb uznaję tylko profesjonalną chemię.
Z jakiejś smarketowej wycieczki Dziecko przywlekło sobie spraj do kokpitu i piankę do szyb samochodowych. A jego kolega Kubuś, który mu w tej wyciecze towarzyszył i wpadł jeszcze na kawkę, stwierdził mimochodem, że jego matka od dawna niczego innego do szyb nie używa. Wobec czego Dziecko natychmiast psikło na kuchenną szybę, przetarło papierowym ręcznikiem i stwierdziło "ŁAŁ!"
Tak, ta pianka to jest właśnie to, dzięki czemu leniwe tygrysy polubią mycie okien! (Uwaga! Tu będzie psełdo reklama!) Szybko-łatwo-przyjemnie-bez smug i maziajów-szyby lśnią jak kryształ. Wystarczyła mała szmatka z mikrofibry, żeby trochę przetrzeć pianę i papierowy ręcznik w niewielkiej ilości. Pianka nazywa się K2 Nuta i dla mnie jest to najlepszy środek do mycia szyb, z jakim miałam dotąd do czynienia. Kosztuje wcale nie więcej niż jakiś lepszy psikacz do szyb, a cała przyjemność po mojej stronie. Z rozpędu i wdzięczności umyłam także okno w pokoju Dziecka. Wyznam szczerze, choć ze wstydem, że stało niemyte od jesieni, więc jesienne muchy pozostawiły na nim to co zwykle muchy zostawiają, w obfitości wielkiej. I z tym pianka poradziła sobie nadspodziewanie dobrze! Tylko jedno maźnięcie mikrofibrą (przy każdym innym płynie musiałabym pracować gąbką) i papierowy ręcznik. Potem się rozpędziłam jeszcze na lustro u mnie w pokoju i foty w ramkach, które miały jakoś dziwnie pomaziane szybki, co stwierdziłam, gdy mnie któregoś dnia naszło na wyrównywanie zwisów.
A potem wzięłam grabie i zgrabiłam resztki podrzewne popod oknem, którym to drzewo do piwnicy wrzucane było, bo mi na uczucia estetyczne mocno oddziaływały negatywnie.
Negatywnie mi też oddziałują cztery kury, nie-wiadomo-czyje, które pojawiły się przed kilkoma dniami na gumnie i zachowują się jak u siebie w domu, czyli przychodzą mi srać na schody. Gdyby z tego gówna na schodach był jeszcze pożytek w postaci jajka, to może bym nic nie rzekła, bo z chłopskimi jajkami tragedia. Rzeszowska zapragnęła jajka chłopskiego (podobno u niej w sklepie tylko klatkowe). Strasznych wywiadów wymagało i zabiegów organizacyjno-logistycznych, żeby wreszcie te 30 jajek zdobyć. Z czego rzeszowska dostała dwadzieścia. Widoków na chłopskie jajka brak, chociaż niby wiosna się zrobiła, sąsiedzkie kury łażą i robaczki sobie wybierają oraz trawkę skubią. Z czego nic nie wynika, niestety, w kwestii produkcji wiadomej.
Nie-wiadomo-czyj jest także czarno biały kociuś, którego pewnego dnia zastałam u kóz. A tu akurat proszę częściej, bo myszy sobie pozwalają w tym roku, jak nigdy. Być może to ultradźwiekowe coś, co zainstalowałam u kóz i niby miało odstraszać to je właśnie przywabia?
A poza tym?
Starsze Dziecko wylądowało w Lądku i ogląda sobie Westminster Abbey oraz śle mi foty i filmiki mesendżerem. (W sumie miło, że się z matką dzieli wrażeniami ze zwiedzania, tyle, że ja to wszystko w wersji obrazkowej znam. Moja ciekawość świata się ostatecznie na oglądaniu obrazków skończyła.) Dziecko w Lądku było wielokrotnie, ale służbowo. I wtedy to wyglądało tak: lotnisko,hotel, sala konferencyjna, jedzenie, hotel, sala konferencyjna,lotnisko. A teraz pojechała zobaczyć coś więcej niż hotel i lotnisko, zanim się ten Lądek całkowicie zbrexituje, co może jakieś utrudnienia implikować.
A młodsze Dziecko zaczęło jeździć na "siłkę". Co mnie w zasadzie cieszy. W zasadzie, bo męska gupota jest never ending, z wiekiem nie mija, zatem za pierwszym razem dało sobie tak w palnik, że rankiem rączek rozprostować nie mogło. Wieszczyłam złowieszczo, że po całym dniu trzymania rączek na kierownicy już mu tak zostanie i będzie chodził ze zgiętymi, jak manekin. Wczoraj zrobił powtórkę, żeby trochę przepędzić zakwasy, co zapewne niewiele dało, bo po powrocie moczył się we wrzątku, czego nigdy nie czyni, ablucje załatwiając prysznicem. Posmarował by to czymś rozgrzewającym. Ale znając jego awersję do wszelkich mazideł naskórnych, wolę nawet nie napomykać o takiej opcji. Zatem gupota trochę poboli...