piątek, 8 lutego 2019

chleba naszego powszedniego

jadalnego!

Z tradycji jesteśmy chlebożercami. Tak jesteśmy przyzwyczajeni do jedzenia chleba, że konieczność przejścia na dietę, która ten chleb wyklucza, jest trudna i bolesna. Przyzwyczajenie do zjadania kanapek powoduje, że szukamy czegoś, czym by ten chleb w tych kanapkach śniadaniowych zastąpić. Bo zrobienie czegoś innego na śniadanie niż kanapka jest bardziej czaso- i praco- chłonne, a wiadomo - człek wstaje głodny i już by coś wszamał.
No, wiem, że są jakieś płatki, owsianki, kaszki itp. Tyle, że większość z nich w moim przypadku odpada, bo albo się źle przyjmuje, albo jest chemicznie wzbogacona, więc nie trącam. Kornflejksów się nie nauczyłam i nie lubię (zresztą należą do tych chemicznych), natomiast owsianka, jaglanka, kukurydzianka - nie lubią mnie. Pozostał mi więc ryżowy styropian, przeplatany placuszkami gryczano-ryżowymi i omletami. W końcu ten styropian zbrzydł mi okropnie i bywało, że łapałam się za zwykły chleb, a to się na ogół źle kończyło.
Bo chleb dostępny w sklepach jest obrzydliwy, niesmaczny, w dodatku etykietę ma tak długą, ze strach ją czytać. Nawet jeżeli ten chleb ma w podtytule napisane "na naturalnym zakwasie" to i tak jest to tylko ściema marketingowa, bo do ciasta sypnięto jedynie, oprócz 10 innych ingrediencji odrobinę suchego zakwasu. W samym P. jest piekarni conajmniej pięć, w gminie - drugie tyle, a w powiecie to już nawet nie wiem. Prawie wszystkie robią chleb byle jaki. Jedyny, stosunkowo smaczny chleb, jaki pojawia się w p-skich sklepach to chleb z Jawornika i Wylewy. W stonce też pojawia się dobry chleb,  tzw."gieesowski", czy ten na miejscu pieczony "z koszyczka", który smakuje, jak dawniej chleb smakował. Ostatnio Dziecko przytaszczyło chleb z Markowej, z piekarni Jaworzanka. Napisane było, że pieczony metoda tradycyjną. Dość sceptycznie na ten chleb popatrzyłam, bo taki tradycyjny z Rogóżna, z certyfikatami w dodatku jadła regionalnego, jest dla mnie niejadalny. Natomiast ten mnie pozytywnie zaskoczył. Owszem, był dość mocno "zbity", ale dzięki temu udawało się pokroić na cienkie kromeczki. Natomiast w smaku był niezrównany - nie za kwaśny (Nie znoszę kwaśnego chleba, w dodatku z kminkiem - tragedia. Chleb na zakwasie wcale nie musi być kwaśny, wiem to na pewno.), trochę smakował jak dobry pumpernikiel. I faktycznie - długo pozostawał jadalny. Dziecko ma już zapowiedziane, że przy następnym pobycie w Markowej ma przywieźć obowiązkowo ten chleb.
Ale wyczytałam, że chleb z mąki orkiszowej na zakwasie ma mi nie szkodzić. No to trzeba spróbować upiec.
Dawniej piekłam chleb często. Zarówno w maszynie, jak i w piekarniku. Potem zepsuł się piekarnik i grzał tylko na termoobiegu, a tak można upiec conajwyżej biszkopt. Potem zepsuła się maszyna do chleba. A potem zepsuły się moje flaki i nie bardzo nadawałam się do takich rozrywek jak zabawa w piekarza.
Co prawda, zdesperowana tym, że jestem skazana na paskudny styropian, próbowałam kilkakrotnie piec chleby tzw. bezglutenowe. Plus był taki, że zabawa w przygotowanie takiego chleba była krótka i mało absorbująca. Minus taki - że były średnio jadalne, a po jednym z nich moje flaki się wręcz zbuntowały.
Wobec czego stwierdziłam, że jak się bawić to się bawić i zamiast jakiś chlebopodobnych kucianek wyprodukować chleb prawdziwy, na prawdziwym zakwasie.


No to zrobiłam. W rzeczywistości nie jest taki szary...


Nastawiłam zakwas, czym się chwaliłam w poprzednim wpisie. Nastawiłam go początkowo na żytniej razówce, ale potem  przez cztery dni był  już dokarmiany mąką chlebowa orkiszową (każdego dnia tyle samo mąki co wody, u mnie po 5dag). Piątego dnia, rannym ranem dokarmiłam jeszcze raz (tym razem dałam po 10dag), a wieczorem zrobiłam zaczyn.


Zaczyn z 1/2 kg mąki orkiszowej, 30dag zakwasu i 1/2 l wody. Następnego dnia rano wyglądał świetnie. 

Mimo to, że harmonogram schodzenia do hadesu padł i przebudziwszy się z pierwszej drzemki około 22-giej stwierdziłam, że kaloryfery są tak ciepłe jak wczorajszy nieboszczyk a smok w hadesie wymaga reanimacji, zaczyn pracował świetnie.
Po wykonaniu porannych zadań zabrałam się za wyrabianie ciasta. Do michy z zaczynem doszło drugie pół kilo mąki, łyżka soli, łyżka miodu i pół szklanki wody. Te drugie pół kilo stanowiła mąka orkiszowa z dodatkiem białej pszennej w jakiejś 1/3. Wody okazało się, że trzeba dać odrobinę więcej niż te pół szklanki, bo pewnie moje mąki były bardziej suche. Przepis przewidywał jeszcze dodatek dowolnych ziarenek w ilości 1 szkl, ale zrezygnowałam z ziarenek, bo się nie lubimy.
Ciasto wyrabiałam w misce wielką drewnianą łychą, oburęczną, która została zakupiona sto lat temu, do takich właśnie zadań specjalnych (między innymi przefasowała wiele kilogramów masła).
Zwykłe ciasto drożdżowe wyrabiam mikserem ręcznym z hakami, ciasto na chleb jest jednak zbyt ciężkie, żeby taki mikserek dał mu radę. Jakiś kenłud czy inny taki - planetarny, o dużej mocy (min 1400 W) owszem, ale nie posiadam i na posiadanie się nie zanosi. Więc pracowałam tą łychą cierpliwie, aż ciasto zaczęło do mnie gadać - tak "pufff- pufff" oraz wyciągać się w "igiełki".


Ciasto ma już dość męczenia.

Przełożyłam w dwie blaszki keksówki, które wcześniej wyłożyłam papierem do pieczenia. Blaszki zawsze przygotowuję najpierw, żeby były już gotowe, jak skończę z ciastem. (Mam taki mały sposobik na wykładanie blaszek papierem, żeby było równo i dokładnie: odwracam blaszkę do góry dnem i zaginam na niej starannie papier. Nawet jak potem nie uda mi się go przyzwoicie zdjąć, to i tak nie ma problemu, bo kształt blaszki już ma zapamiętany. Kiedyś, na jakimś kulinarnym blogu, twórczyni podawała sposób taki: papier zamoczyć, zmiąć i wtłoczyć w blaszkę. Miałam przy tym trochę uciechy!)
Postawiłam pod ścierę i niech se rośnie, jak zechce. Zechciał. Miał rosnąć ok 5 godzin, ale uwinął się szybciej.Posmarowałam wodą i posypałam czarnuszką. Wstawiłam do piekarnika nagrzanego na 220 stopni, po 15 minutach zmniejszyłam na 190 (mój piekarnik chyba grzeje lepiej niż powinien). Na spód piekarnika poszła miska metalowa z wodą (Ciekawa rzecz była z tą miską, bo ona się cały czas trzęsła, jak gdyby tam wibracje jakieś były). Po niecałej godzinie chlebki były gotowe. Zostawiłam jeszcze na chwile w piekarniku, posmarowawszy uprzednio wierzch zimną wodą (skórka robi się bardziej jadalna i błyszcząca).


Po wyjęciu z foremek poszedł na kratkę. Najpierw na wznak...


A potem trochę na boczku...

Sępy krążyły nad nim i musiałam stanowczo ostrzec, żeby mi żaden nie ważył się z nożem startować, bo gorącego chleba się nie kroi, ponieważ mu to szkodzi. Udało mi się sępy utrzymać na stosowną odległość, ale w końcu już tak im ozory wisiały, że uległam i ukroiłam po kromeczce. Już takiego dość mocno przestudzonego. Ale i tak obsechł na powstałym przekroju.

Tak więc moje kolejne podejście do wypieku chleba na zakwasie zostało uwieńczone sukcesem ( z poprzednimi podejściami, do chleba żytnio-pszennego było jakby pół na pół) i będę te wyczyny co jakiś czas powtarzać. Zakwas, po odważeniu ze słoika potrzebnej porcji, dokarmiłam 10 dag maki i 10 dag wody, zostawiłam tak do rana, a rano schowałam do lodówki w otwartym, koniecznie słoiczku.
(Potem Dziecko odmówiło jedzenia chleba ze sklepu i musiałam je nakarmić moim. Dziecko nalega, by upiec pszenno- żytni, zatem spróbuję, ale najpierw niech zjedzą ten ze sklepu, bo nie wszystek się dla kóz nadaje)

A poza tym?
A poza tym dziwactwa ciąg dalszy... Jakąś idiotyczna wiosnę mamy początkiem lutego, która już pospiesza Dziecko by jechać z nawozami w pszenicę. Obawiam się, żeby ta lutowa wiosna nie odbiła się potem śniegiem leżącym do końca kwietnia, bo to zwykle tak jakoś bywa, że nastanie wiosny wiąże się z terminem Wielkanocy. A ten w tym roku najpóźniejszy możliwy.
Na razie mamy najpaskudniejszy moment wiosny: na gumnie massakra massakryczna powstała w wyniku wożenia się Dziecka zielonym 10-tonowym bydlatkiem po nieutwardzonym gruncie. Wobec czego tam, gdzie była trawa jest teraz lej po bombie. Drę twarz, żeby mi przynajmniej na ten fragment trawnika tuż przed domem niczym nie zajeżdżać. W dodatku krety robią swoją krecią robotę i tworzą krajobraz księżycowy. Przez lata nie miałam kretów na posesji. Po tym jak kiedyś, już dawno sprężyłam się mocno, polatałam ze świecami i je skutecznie przegoniłam. Wiosną zrobię powtórkę, bo nie zniesę tych kopców, zrytych trawników i zniszczonych roślin.
Paskudne oblicze przedwczesnej wiosny wylazło także oknami. Kuchenne okno wychodzi na wschód (skąd najczęściej wieją wiatry, od pól w dodatku) więc poranne ostre słoneczko pokazało cały powiatrowy osad na szybach. Zatem powzięłam mocne postanowienie, żeby umyć. (Z  kuchennym oknem jest problem tego typu , że można je umyć dopiero, jak słońce pójdzie za chałupę. Czyli po południu. A ja najbardziej żwawa jestem przed.) Nie lubię brudnych okien. Nie lubię mycia okien, choć od wielu lat, po wymianie, jest to o wiele prostsze niż dawniej, kiedy okna były olbrzymie i otwierały się na zewnątrz. Nie mam zacięcia do zawziętego polerowania szyb, żeby nie było maziaków. Ale nie lubię maziaków, bo mnie wqrzają jeszcze bardziej niż ogólnie brudne szyby. Dlatego nie stosuję żadnych domowych metod na mycie szyb. (Proszę państwa, myśmy już to przerabiali, ale byliśmy wtedy piękni i młodzi - dziś już tylko piękni i ze zbuntowanymi flakami. Była kreda z octem, była "prawda" w użyciu./Chociaż "prawda" nie, bo farba drukarska za bardzo smarowała/, były szampony, octy i inne cuda wianki). Chociaż, zamiast cudownych płynów, do mycia zlewu, umywalki, kafelków stosuję kwasek cytrynowy i sodę , to jednak do szyb uznaję tylko profesjonalną chemię.
Z jakiejś smarketowej wycieczki Dziecko przywlekło sobie spraj do kokpitu i piankę do szyb samochodowych.  A jego kolega Kubuś, który mu w tej wyciecze towarzyszył i wpadł jeszcze na kawkę, stwierdził mimochodem, że jego matka od dawna niczego innego do szyb nie używa. Wobec czego Dziecko natychmiast psikło na kuchenną szybę, przetarło papierowym ręcznikiem i stwierdziło "ŁAŁ!"
Tak, ta pianka to jest właśnie to, dzięki czemu leniwe tygrysy polubią mycie okien! (Uwaga! Tu będzie psełdo reklama!) Szybko-łatwo-przyjemnie-bez smug i maziajów-szyby lśnią jak kryształ. Wystarczyła mała szmatka z mikrofibry, żeby trochę przetrzeć pianę i papierowy ręcznik w niewielkiej ilości. Pianka nazywa się K2 Nuta i dla mnie jest to najlepszy środek do mycia szyb, z jakim miałam dotąd do czynienia. Kosztuje wcale nie więcej niż jakiś lepszy psikacz do szyb, a cała przyjemność po mojej stronie. Z rozpędu i wdzięczności umyłam także okno w pokoju Dziecka. Wyznam szczerze, choć ze wstydem, że stało niemyte od jesieni, więc jesienne muchy pozostawiły na nim to co zwykle muchy zostawiają, w obfitości wielkiej. I z tym  pianka poradziła sobie nadspodziewanie dobrze! Tylko jedno maźnięcie mikrofibrą (przy każdym innym płynie musiałabym pracować gąbką) i papierowy ręcznik. Potem się rozpędziłam jeszcze na lustro u mnie w pokoju i foty w ramkach, które miały jakoś dziwnie pomaziane szybki, co stwierdziłam, gdy mnie któregoś dnia naszło na wyrównywanie zwisów.
A potem wzięłam grabie i zgrabiłam resztki podrzewne popod oknem, którym to drzewo do piwnicy wrzucane było, bo mi na uczucia estetyczne mocno oddziaływały negatywnie.
Negatywnie mi też oddziałują cztery kury, nie-wiadomo-czyje, które pojawiły się przed kilkoma dniami na gumnie i zachowują się jak u siebie w domu, czyli przychodzą mi srać na schody. Gdyby z tego gówna na schodach był jeszcze pożytek w postaci jajka, to może bym nic nie rzekła, bo z chłopskimi jajkami tragedia. Rzeszowska zapragnęła jajka chłopskiego (podobno u niej w sklepie tylko klatkowe). Strasznych wywiadów wymagało i zabiegów organizacyjno-logistycznych, żeby wreszcie te 30 jajek zdobyć. Z czego rzeszowska dostała dwadzieścia. Widoków na chłopskie jajka brak, chociaż niby wiosna się zrobiła, sąsiedzkie kury łażą i robaczki sobie wybierają oraz trawkę skubią. Z czego nic nie wynika, niestety, w kwestii produkcji wiadomej.
Nie-wiadomo-czyj jest także czarno biały kociuś, którego pewnego dnia zastałam u kóz. A tu akurat proszę częściej, bo myszy sobie pozwalają w tym roku, jak nigdy. Być może to ultradźwiekowe coś, co zainstalowałam u kóz i niby miało odstraszać to je właśnie przywabia?

A poza tym? 
Starsze Dziecko wylądowało w Lądku i ogląda sobie Westminster Abbey oraz śle mi foty i filmiki mesendżerem. (W sumie miło, że się z matką dzieli wrażeniami ze zwiedzania, tyle, że ja to wszystko w wersji obrazkowej znam. Moja ciekawość świata się ostatecznie na oglądaniu obrazków skończyła.) Dziecko w Lądku było wielokrotnie, ale służbowo. I wtedy to wyglądało tak: lotnisko,hotel, sala konferencyjna, jedzenie, hotel, sala konferencyjna,lotnisko. A teraz pojechała zobaczyć coś więcej niż hotel i lotnisko, zanim się ten Lądek całkowicie zbrexituje, co może jakieś utrudnienia implikować.
A młodsze Dziecko zaczęło jeździć na "siłkę". Co mnie w zasadzie cieszy. W zasadzie, bo męska gupota jest never ending, z wiekiem nie mija, zatem za pierwszym razem dało sobie tak w palnik, że rankiem rączek rozprostować  nie mogło. Wieszczyłam złowieszczo, że po całym dniu trzymania rączek na kierownicy już mu tak zostanie i będzie chodził ze zgiętymi, jak manekin. Wczoraj zrobił powtórkę, żeby trochę przepędzić zakwasy, co zapewne niewiele dało, bo po powrocie moczył się we wrzątku, czego nigdy nie czyni, ablucje załatwiając prysznicem. Posmarował by to czymś rozgrzewającym. Ale znając jego awersję do wszelkich mazideł naskórnych, wolę nawet nie napomykać o takiej opcji. Zatem gupota trochę poboli...




niedziela, 3 lutego 2019

wariacje, nie tylko pogodowe

Żyjemy w popieprzonym kraiku, zatem i pogoda musi być popieprzona, żeby całość współgrała.W każdym razie w minionym tygodniu był cały przegląd zimowych możliwości - od śnieżycy po roztopy, od mocnego minus do przyzwoitego plus. I to nawet w ciągu jednego dnia - rano nawaliło sypkiego puchu, a do południa już nie było po nim śladu. Skutki bywały różniaste, np momentami na gumnie było lodowisko i Czarna na tym lodowisku łapała poślizgi: chodziła jak kot po gorącej blasze, z szeroko rozstawionymi łapami, a zdarzało się także, że po prostu leciała na pysk. Biedna Ledunia, ale widok, mimo wszystko wywoływał rechot obserwatorów.
No i straż pożarna miała trochę roboty, bo tylko w ubiegłym tygodniu na wiejskiej magistrali dwa wypadki się zdarzyły spowodowane szklanką bądź tym, że znienacka nawaliło. Wiejska droga jest w kolejności utrzymania niejakiej, przy "normalnych" opadach pies z kulawa nogą się nie interesuje. Jak już faktycznie mocno sypnie, to coś tam przejedzie, najczęściej ograniczając się do małego odcinka przy wyjeździe na starą Eczwórkę. A lodowisko na szosie? Wszak wieśniaki są przyzwyczajone do warunków utrudnionych. Tyle, że wieśniaki robią się ostatnimi czasy takie "nie wiejskie, nie miejskie" - już o korzeniach zapomniawszy, a nowych obyczajów nabywszy wyrywkowo i to niekoniecznie akurat "TYCH". Nie wspomnę już o tym, że w dawnych, "wieśniackich" czasach wieś była bardziej zorganizowana, w okresie zimowym były wyznaczone dyżury "do śniegu" i chłopy sumiennie rakietowały własnymi łopatami.
Tak jakoś przez póltora tygodnia czułam się jak normalny człowiek. Az zaczęłam na prawo i lewo rozpowiadać jaka to cudowna poprawa nastąpiła. Zwłaszcza do Najważniejszej się pochwaliłam, trochę z powodu iżby może dała mi spokój z sugerowaniem chorób, które ja mogę mianowicie posiadać oraz zlecaniem badan i lekarzy. No i się natychmiast skończyło. Przez dwa dni zdychałam totalnie, w sobotę ożyłam około 4tej rano i zabrałam się za kuchenne wyczyny.


O siódmej gołąbki już siedziały w piekarniku. Tradycyjne, z ryżem i mięchem, częściowo zawiniętym w liście kapusty włoskiej, a częściowo - białej, bo ta włoska jakaś mała była.


Ze względu na tę zwykłą kapustę nie podlałam ich do pieczenia pomidorami, jak zwykle (wiadomo, że pieczone w kwasie, liście białej kapusty nie zmiękłyby do końca świata), tylko bulionem ze śmietaną. Która się oczywiście brzydko ścięła, co zresztą widać na zdjęciu. Nie pomyślałam o nabyciu śmietanki pasteryzowanej - efekt wizualny byłby lepszy, gdyby jej użyć zamiast zwykłej śmietany.



 Potem przyszła kolej na szarlotkę, która łaziła już od dłuższego czasu. Planowana była w ub. tygodniu, ale musiała ustąpić drożdżówkom. Ja tej szarlotki zjem najwyżej jeden mały kawałeczek, ale panom wyraźnie posmakowała i 1/3 placka już zniknęła.

W trakcie przygotowywania ciasta do pieczenia stwierdziłam, że przyniosłam za mało jabłek (do środka wchodzą antonówki zasłoikowane w plasterkach). Ponieważ na horyzoncie pojawił się Starszy zechciałam się nim posłużyć. Trzymając w ręku słoik częściowo napełniony jabłkami powiedziałam: -Jak byś mógł, to przynieś mi jeden taki słoik ze spiżarki.
Starszy stwierdził, że może, zrobił w tył zwrot i odmaszerował, żeby po chwileczce pojawić się z analogicznym słoikiem puściutkim i czyściutkim. Szczęka mi tak haratła o podłogę, że zaniemówiłam. No, ale (pomyślałam) czego ja chcę od biednego podludzia - kazałam słoik, przyniósł słoik. Jak bym kazała jabłka, to by mu chyba dłużej zeszło, bo szukałby w spiżarce jabłek. Było kazać konkretnie - "słoik z jabłkami". Poszłam sama. Ale, że on się nie zastanowił, na co mi w tym momencie pusty słoik? Być może ja mam już takie nieprzewidywalne fanaberie, że Starszy przyzwyczajony i nie docieka?

Jak już zrobiłam dobrze reszcie rodziny, to zdecydowałam resztkę sił przeznaczyć na zrobienie czegoś dla siebie. Mówiłam wcześniej, że bezy zaczynają mi się śnić po nocach. Raz czy dwa udało mi się nabyć gotowe, z piekarni w Żurawicy, które pojawiają się czasem w Piotrusiu. Potem już nie zdarzało mi się upolować. Miła pani proponowała, że mi zamówi, ale nie chciałam się umawiać, bo nigdy nie wiadomo, czy będę się nadawała do zakupowych wyjazdów. Moja Mama zawsze mówiła, że "nie święci garnki lepią". Co oznaczało, że jak zechcesz, to wszystko możesz zrobić. Ponieważ akurat zostały mi cztery białka z jajek od szarlotki zdecydowałam wreszcie spróbować. Czasem są takie "strachy na lachy", wydaje się, że coś jest strasznie trudne i skomplikowane, a potem się okazuje, że to była bardzo gruba przesada. Kluczowym problemem był tu mój piekarnik, który mi się mocno nie podoba, piecze jakoś idiotycznie, na środkowym poziomie pali z góry, na dolnym - pali z dołu i ogólnie chyba grzeje do temperatury wyższej niż ustawiona. Poprzedni miałam oswojony - tego wciąż nie mogę wyczuć.
Ale zrobiłam, ubiłam zawzięcie. Cukier mi się nie do końca rozpuścił, bo ogólnie ten cukier jakiś taki, że nawet w herbacie trzeba mieszać długo i cierpliwie, żeby na dnie kubka nie zostawał.


Wyciskałam z rękawa, przy użyciu tylki z otworem 0,8 cm. Tylka z największa dziurą, jaka udało mi się upolować za niekosmiczne pieniądze. Siedziały godzinę w 110 stopniach i wyszły jak widać - niektóre się troszkę przyrumieniły. 

Dziecko się śmiało, że włożyłam do takiego słoja do którego Starszy ręki nie włoży. Niestety -włoży, więc słój z bezikami powędrował do spiżarki, ponieważ Starszy ma ze słodkościami tak, ze sięga dotąd, dopóki mu ręka na puste dno nie trafi.

Chleb. Chleb to problem. Złożony zresztą. Nie mogę jeść chleba pszennego, a żytniego tym bardziej. Chleb ogólnie jest beznadziejny, etykietka zawiera spis wynalazków, których nikt by się w chlebie nie spodziewał.  Pieczony z najgorszej mąki, ze zbóż paszowych, zawierających mało glutenu, stąd te wynalazki w nim. Szkodzi ten chleb nawet zdrowym. Dawniej piekłam chleb często, zarówno w piekarniku, jak i w maszynie. Potem maszyna się zepsuła i jakoś mi przeszła ochota na pieczenie. Ostatnio upiekłam kilka chlebów różnych bezglutenowych - tzn z maki innej niż pszenna i żytnia. Ale żaden mi nie smakował, bardzo szybko robiły się niejadalne, mrożenie tylko sprawę pogarszało, więc zaniechałam. Ostatnio trafiłam na bloga Pana Krewetki, który wypieka chleb z maki orkiszowej i pszennej, na zakwasie. Taki chleb mogłabym jeść, bo w moim przypadku nie tyle chodzi o gluten (żyto wszak ma go niewiele), co o fruktany. W procesie tradycyjnego, min. 24-godzinnego przygotowywania ciasta na zakwasie do wypieku zachodzą procesy, które robią źle tym fruktanom. Trzymając się zasady, że "nie święci" nastawiłam zakwas na chleb. Zaczęłam  od porcji maki żytniej, odsianej z żurówki od sąsiadki, ale potem kupiłam orkiszową i już dalej dokarmiam ten zakwas ta mąką. Idąc rozpędem nastawiłam też żurek owsiany (tu jest 5 łyżek maki owsianej z Melvitu, zalane ok pół litra wody przegotowanej i kilka ząbków czosnku. Wystarczy na jakieś 6 porcji zupy). Z mąki, nie z płatków, bo potem nie wiadomo, co z tymi płatkami zrobić. Chłopy by mi takiej "owsianki" na kiełbasie nie jadły, a tak zszamały z przyjemnością, bo już raz zrobiłam.



 Jak widać zakwasy już żyją. Ten chlebowy dokarmiony jeden raz na razie, ten owsiany (z lewej) tylko mieszany.



Żurek owsiany kisi się trochę inaczej niż żytni, w którym fermentacja przechodzi tak burzliwie, że zdarza mu się uciec ze słoika. Tu mamy tylko leciutkie gazowanie, jak oranżadka. 

Gdy kisiłam pierwszy raz, myślałam, że nic z tego nie będzie, bo się nie pieni. Okazało się, że było i to nawet bardzo smacznie.

Jak kisić to kisić ( co jest nawet niegłupim pomysłem, żeby na raz to i owo, bo te bakcyle sobie fruwają i kiszenie się odbywa ogólnie łatwiej i przyjemniej. Nie wolno jednak w takim przypadku mleka na zsiadłe gdzieś obok nastawiać, bo mu zaszkodzi) Nastawiłam więc kiszonkę z czerwonej kapusty. To jest moje niedawne odkrycie. Robiłam dotąd tylko raz, ale na pewno będę powtarzać, bo jest przepyszna, a walorami zdrowotnymi bije inne kapusty kiszone. Kiszę niewielka ilość, tyle, żeby zjeść, zanim coś się z nią zacznie dziać. Teraz zakisiłam 2 kilogramy. Proporcja jest taka, że daje sie dwa kilogramy cieniutko poszatkowanej kapusty i 2 łyżki soli. I w zasadzie na tym można poprzestać. Ja nie specjalnie przepadam za kminkiem, więc nie dałam. Dołożyłam natomiast jedno duże starte jabłko, 1 dużą marchewkę i kawałek startego selera.Oraz 4 łyżki cukru. Poszłam za rada Olgi S, która tych kiszonek robi hektolitry i ma już jakieś doświadczenie.Co do cukru nie bardzo byłam przekonana, bo wyczytywałam kiedyś, że nadmiar cukru powoduje, że zachodzi fermentacja alkoholowa a nie mlekowa. Z tego tez powodu nie powinno się do białej kapusty dawać zbyt dużo marchwi - te 20 dag na 10 kg to norma, której nie powinno się przekraczać. Kapusta już żyje, dziś popatrzę co tam się z nią dzieje.

Z ciekawskich ciekawostek to jeszcze taka: 30.01 dostałam mejla wysłanego z mojej własnej skrzynki pocztowej. W którym to mejlu, jakiś dowcipniś - optymista zawiadamia mnie, że mnie MA. Bo zhakował moje konto, historię mojej przeglądarki, adresy, kontakty, numery telefonów znajomych (ciekawe skąd mu się wzięły). Stwierdził, że się dobrze bawiłam na "pewnych" stronach i teraz on te informacje porozsyła do wszystkich moich znajomych. Chyba, że zapłacę mu 550$ w bitcoinach. Po pierwsze primo, nie jestem panem posłem "od motylków" i tego typu informacje, gdyby zechciał spreparować (bo strony, które mnie najbardziej "rajcują" to blogi z przepisami, więc na podstawie historii mojej przeglądarki mógłby mi conajwyżej śledzie po cygańsku albo sernik przypiąć) zaszkodzić mi nie mogą - utrata immunitetu mi nie grozi. Po drugie primo, nawet gdybym była taka głupia i zdeterminowana w kwestii obrony własnego wizerunku, to niestety, moja emerytura wynosi mniej  niż 550$ i musiałabym zęby w ścianę wbijać przez cały miesiąc. Konto zlikwidowałam. Tak, że przy okazji informuję, jeżeli ktoś dysponował moim adresem mejlowym na serwerze o2, to ten adres nie istnieje.
Likwidacja konta mejlowego skutkowała koniecznością zmiany adresów w różnych miejscach, np na allegro, oraz wszędzie tam, gdzie mi wysyłają e-faktury. Z allegrem był problem malutki, bo osobiście mi się nie udało, ale po wysłaniu mejla obsługa zrobiła to natychmiast. Problem większy powstał z timobajlem, bo akurat mieli pożar i spłonęła im serwerownia. Ale z tego powodu i faktur na razie rozsyłać nie będą, więc poczekamy cierpliwie, aż zrobią porządki po pożarze.

A poza tymi małymi utrudnieniami, poczekam cierpliwie co dowcipniś dalej wymyśli. Okazuje się, że ludzi wierzących nie brakuje... Ten wierzy w swoją zajebistość i czyjąś głupotę...