pomalować sufit i przeżyć.
Dużo czasu spędzam w kuchni. W porywach - nawet większość. A moja kuchnia zaczęła przedstawiać sobą obraz nędzy i rozpaczy. Sufit - niemalowany od prehistorycznych czasów. W dodatku, na skutek łazikowania linoskoczka-akrobaty po dachu, w celu oczyszczenia rynien, pękła dachówka, wzięło i przeciekło, i zrobił się zaciek. Dachówka wymieniona - zaciek pozostał. Wiele lat temu jakieś złe mną owładnęło i na ścianach położyliśmy, własnymi- Starszego i moimi - ręcami, tzw. panele ścienne, czyli boazerię z papendekla. Która, jak każda boazeria, zdążyła nabrać mocy urzędowej, czyli pokryć się patyną oraz zacząć działać na psychikę. Obrazu nędzy i rozpaczy dopełnia podłoga, która mi się bardzo podobała, taka drewniana, więc kazałam wycyklinować i polakierowałam. Żaden lakier nie jest wieczny, nawet dwuskładnikowy, zwłaszcza w pomieszczeniu tak ruchliwie uczęszczanym, jak moja kuchnia. Do której w dodatku wchodzi się bezpośrednio z klatki schodowej, czyli - z butami. Tudzież 20-toma psiokocimi pazurzastymi łapami, które większość czasu też w tej kuchni spędzają. Wszelkie działania remontowe w kuchni były odkładane, z powodu pomysłu przesunięcia ściany w łazience, żeby wstawić do niej kabinę zamiast wanny. Wyburzanie i stawianie miało się odbyć siłami Dziecka i moimi. Przy tej okazji miały być zerwane w cholerę te panele, a w ich miejsce położone kartongipsy (bo pod panele zostało zrobione "rusztowanie" z listew i albo te gipsy, albo tynkowanie od nowa). Rozległość przedsięwzięcia była dość przerażająca, wizja sajgonu, jaki nastąpi podczas wyburzania i zdzierania - porażająca, nie nastąpił żaden mus zewnętrzny, więc stało, jak było.
Ostatecznie został tylko "dziad i baba, bardzo starzy oboje", więc teraz o remontach grubszych nie ma mowy, bo nie jestem w stanie przeżyć obecności i działań majstrów -paprołów, którzy zostawią po sobie malarię połączoną z chorobą weneryczną, pion ustawią "na oko", a poziom sam się wypoziomuje. I do których trzeba jeszcze dodatkowych pomocników, bo przecież "miszczu" gruzu wynosił nie będzie.
Co to, to nie!
I jak tak sobie siedziałam kiedyś w tym moim kącie i patrzyłam na te cholerne panele i na ten zaciek na suficie, to wezbrało we mnie ostatecznie i powzięłam decyzję nagłą i nieodwołalną, że ani dnia dłużej. I tak jak siedziałam, tak wstałam i zabrałam się za mycie sufitu. Niestety, przekonanie, że da się to zrobić z podłogi, przy użyciu sprzętu "na kiju" upadło po pierwszych próbach. No to stół, włażenie, złażenie - umyte! I przy okazji od razu oklejone. To niech wyschnie. Malowanie będzie na następny dzień, od rana.
A rano taśmy sobie zwisały dowolnie i smętnie. Miejscami. Więc trzeba było obskakać wkoło raz jeszcze i podoklejać, co zwisło.
Front robót : umyte, oblepione, zafoliowane i pierwszy raz pomalowane. Abażur z lampy zdjęty, bo zetknięcia z przedłużką wałka by nie przeżył, czego z kolei ja bym nie przeżyła, bo jest absolutnie jedyny. Poczeka na przyjazd krakowskiego Dziecka, bo sama go nie założę z powrotem - jest ogromny i ciężki.
Pomalowałam raz i zostawiłam do wyschnięcia. I okazało się, że cholerny zaciek niestety wyłazi i wygląda jeszcze piękniej i rozleglej niż na początku, bo żółte jego kontury ślicznie odcinają się od białej farby.Sięgnęłam po to co miałam na stanie, czyli unigrunt. Może zaizoluje go jakoś. I dla zabicia czasu pomalowałam klatkę schodową. Sufit miał poczekać do światła dziennego następnego dnia.
Przed malowaniem oczywiście nakryłam meble folią. Kuchenna, niewynaszalna zawalidroga, czyli narożna ławka, przyjęła pozycję wertykalną na środku pomieszczenia i została szczelnie owinięta. Po czym nastąpiło to, czego się właściwie spodziewałam - szeleszcząca przy każdym ruchu folia zainteresowała koty o wiele bardziej niż, nabyty specjalnie, szeleszczący tunel, który leży u mnie pod komodą i tylko czasem Tośka w nim przycupnie na chwilę. Zaraz natychmiast Tośka była wewnątrz pakunku, a Bure obchodziły i kombinowały, jak się tam dostać. Dopóki byłam w kuchni - tylko kombinowały. Jak się już położyłam - wykombinowały. I moja dzika wyobraźnia, przewidująca najgorsze scenariusze, wywaliła mnie z łóżka i kazała odpakować ławkę i pozwijać folię, żeby się żaden kocio nie udusił. Mimo to rano folia zwisała z "góry" ławki w strzępach. Koty potrafią....
Folia zwisa i powiewa. W strzępach. Kotełki miały zabawę...
Przeszkadzają spać zmęczonemu złoczyńcy.....
W sobotę załatwiłam drugie malowanie sufitu. Poszło znacznie lepiej, szybciej i efektywniej, bo zmieniłam farbę - z drogiego dekorala na tanią jedynkę. (I znowu zostałam z nienapoczętą puszką dekorala). Pozostało już tylko umyć te panele i wyszorować podłogę. Ale umyć z tłustych kuchennych osadów to jest zadanie nie lada. Nie wiem, czy istnieją skuteczne środki w ramach tzw. chemii gospodarczej, bo takiego nie spotkałam. Raz tylko bezboleśnie wyczyściłam osady z wierzchu szafek przy pomocy octu i sody dodanych do wody w przypadkowych ilościach, sporych raczej. Zrobiła się piękna aktywna piana, która okazała się nad wyraz skuteczna. Ale gąbka nadawała się tylko do wyrzucenia. Teraz poszłam śladem Dziecka i użyłam chemii nie-gospodarczej, tylko z warsztatu samochodowego - środka do mycia silników. Dziecko po wprowadzeniu się do wynajmowanego mieszkania zrobiło czystki kuchenne tym właśnie środkiem. Ostrzegało, że to żrące bardzo, nie dotykało nigdy kanistra bez gumowych rękawic.Ale zwykłe, cienkie lateksy jednorazówki też dały radę, a patyna z paneli znikała błyskawicznie.
Akurat w połowie tych akcji zadzwoniła Ania, że jedzie z jajami i za godzinę będzie. Jaja zobowiązała się Ania dostarczyć w ramach barterku za owies. Przybyła. W stroju roboczym także, bo tyle co od akcji drzewnych się oderwała. Postawiłam jej cudne krzesło na środku tego galimatiasu (W końcu wszystko jedno, bo podobny, choć mniej zaawansowany galimatias panował wszędzie, z wyjątkiem pokoju Starszego, albowiem gdzieś różności z kuchni musiały być usunięte tymczasowo. Poza tym reguła jest taka, że w trakcie robienia porządków, najpierw robi się bajzel.) Sama przycupnęłam na schodkach. Oczywiście Czarna zaczęła natychmiast Anię molestować, włażąc jej przednimi łapami na kolana i usiłując oblizać cyferblat. Ania się z nią bawiła, do oblizania cyferblatu nie dopuszczając, a poklepując Czarną po dupsku, co było dość głośne, ale Czarnej się bardzo podobało. I na te poklepywania Księżniczka wystąpiła w obronie: przystartowała do Ani, przyjęła pozycję bojową, (komicznie wygląda sznaucer mini w pozycji bojowej -przerost treści and formą) zadarła łepek do góry i wydała szczek, pod tytułem "nie bij mojego psa!". Po czym Ania poleciała robić sernik, który brzmiał pysznie, a ja wzięłam się do "kontynuowania dalej".
A Czarna poszła na moje łóżko i pozwijała się w precla
Kiedy zeszłam wreszcie na podłogę, to miałam małą chwilę zwątpienia i byłam bliska zostawienia reszty w takim stanie jak jest. Ale jak pomyślałam, że będę musiała to oglądać i chodzić po tym do poniedziałku - zebrałam się w sobie, wyszorowałam zawalidrogę (której dni są policzone, bo już miałam parę podejść z taśmą w ręku, pod kątem rozkminienia tuningu z ławki narożnej w ławkę pojedynczą), potem wyszorowałam podłogę. Potem pozbierałam do pralki wszystko co mi w rękę wpadło, tudzież to co miałam na sobie, a sama wylądowałam w wannie. Chwilę się zastanawiałam, trzymając musująca kulę w ręku, czy sobie nie zrobić dobrze i nie wymoczyć się z tą kulą, ale przecież ja się nie lubię wymaczać, więc kula wróciła na półkę. Ostatecznie jednak się pomoczyłam, co się okazało zbawienne dla moich nóg, po gimnastyce "na stół - ze stołu".
Ciekawe, że psy czuły nosem pismo od tytułem "nie zawracać pani dupy bo zajęta" i Księżniczka nie kwitła pod drzwiami co pół godziny, jak zwykle. Nawet gdy grubo została przekroczona pora popołudniowego spaceru (wieczorne papu zostało załatwione na okoliczność przerwy spowodowanej wizytą Ani, też później niż zwykle) i zamiast o 15-tej, poszłyśmy w pola około 19-tej.
Dziecko krakowskie, zadzwoniwszy w piątek, zapytało, jak zwykle, "Co robisz?". I jak usłyszało, co robię, rzekło: "Aha,czyli targnęłaś się na życie, znaczy" Ale przeżyłam. Co mi znakomicie ułatwiły głupie schodki, które wyczaiłam w gazetce promocyjnej teskacza i poprosiłam Dziecko, żeby nabyło w S.W., bo ma pod nosem prawie. Zresztą zmotoryzowane jest i nosić w zębach nie musi. Dziecko nabyło, przywiozło, ucieszyło się, że mamusia bystra taka i potrafi jednym ruchem schodki rozłożyć i złożyć. Potem zrobiło mi test na odwagę, każąc włazić na górny stopień, trochę się pochachało, że jednak cykorek lekki się mamusi włącza. Bo faktycznie się włączył, jak te schodki stały tak na środku. I dziwne, bo to przecież mniej więcej wysokość krzesła. Ale, kto może przewidzieć, w którym momencie i w jaki sposób mu się palma włączy... W każdym razie przy włażeniu na stół i złażeniu ze stoła na szczęście się nie włączała, bo by mnie jeszcze wykończyła psychicznie, gdybym musiała pokonywać lęk wysokości za każdym razem. Trochę obawiałam się stołu, bo po tuningu, czyli przeniesieniu blatu na nogi od maszyny, rozstaw tych nóg się znacznie zmniejszył, więc duża część wystaje w te i wewte, czyli łatwo znaleźć się poza środkiem ciężkości. Na szczęście, mimo przekroczenia środka ciężkości, mój ciężar nie zdołał przeważyć ciężaru stołu i obyło się bez uszczerbku na kościach. I to był plus dodatni, przy ewidentnym plusie ujemnym takim, że ten stół trzeba było jednak 150 razy przemieścić wzdłuż ścian.
Po robocie. Uprane wałki schną na płocie. Ten pierwszy, z mikrofibry, nie zdał egzaminu, drugi się nie przydał - trzeba było użyć pędzla. Zielony wart był swojej ceny, jest świetny. A ostatni już dawno setkę metrów kwadratowych zaliczył i nadal się sprawdza.
A dzisiaj odmiękam. O dziwo - ruszam rękami i nogami, kręgosłup nie wymaga reanimacji u pana uzdrowiciela (jak pewnego razu po wieszaniu firanek, który to raz był dla tych firanek ostatni). Miałam zamiar się pobyczyć nic nie robiąc poza harmonogramem i w tym celu nastawiłam rosół, licząc na dwa w jednym i ziemniaki, które obierze Starszy. Starszy jednak wymyślił sobie kapustkę, w dodatku z zasmażką. O ile kapustka ugotowała się przy niewielkim wysiłku z mojej strony, o tyle zasmażka zawsze doprowadza mnie do nerwicy, bo na ogół robi się grudziasta i muszę ją potem przez sitko, oraz wymaga stania i merdania, co mi dzisiaj było dodatkowo nie na rękę.(W ogóle, kto i po co wymyślił zasmażkę!) Faceci maja to wyczucie sytuacji, niektórzy zwłaszcza....
PS. Będąc "młodom mężatkom" natknęłam się na jakiś poradnik dla młodych mężatek, czyli niedoświadczonych gospodyń domowych. Wyczytałam w nim, że myjąc pionowe powierzchnie należy zaczynać od dołu, bo brud ścieka na dół. Wydało mi się to wbrew wszelkiej logice. Przecież wiadomo, że brud ścieka na dół, więc jakiej cholery ma mi ściekać na czyste. I to jest oczywiście wbrew wszelkiej logice! Z wyjątkiem sytuacji, gdy myjemy coś tak brudnego jak moje panele i tak żrącym środkiem, jak dimer: Zaczynałam od góry. Ściekało na dół. Nie tylko brud, ale i ten środek. I zanim ja za nim nadążyłam, to on zdążył już wymyć cienką smużkę. O ile sam tę smużkę wymywał bezboleśnie, o tyle ja musiałam wiele wysiłku włożyć, żeby resztę domyć do stanu tej smużki. No to spróbowałam od dołu. Nic nie ściekało po rozprowadzaniu gąbką z dołu do góry, nie było wyżartych smużek. Czyli - czasem należy wbrew logice. Ale tylko czasem!