Częściowo było jak zwykle:
-jak zwykle ozapierniczałam się jak bury osioł
-jak zwykle były niespodzianki - w końcu Cioteczka (Najważniejsza)się dała namówić na przyjazd i w Wiliję w południe Starszy pojechał z Córunia po nią. Z przewidywanej wieczerzy na 3 osoby zrobiła się na osób 7
-jak zwykle ciasto rozdałam, a i tak zostało za dużo
-jak zwykle trochę jedzenia wyrzuciłam.
We wtorek pojechaliśmy ze Starszym do miasteczka, bo nie miałam prezentu gwiazdkowego dla Kasi, oraz zaistniała potrzeba poszukania patelni zamówionej pod choinkę przez Kubę. Złaziliśmy się jak burki, bo Starszy zadysponował krzyżak do choinki (która przytaszczyła sumsiadka) oraz "czubek" - więc zaliczyliśmy debilny market budowlany. Potem sąsiedni market w poszukiwaniu patelni. Potem jeszcze jeden sklep za prezentem Kasiowym. Nogi wlazły mi w tyłek po kolana, więc wróciwszy do domu połknęłam 2 tabletki przeciwbólowe i polazłam z psami. W trakcie czego zaczęło mnie jakoś dziwnie rąbać w dołku. Nie był to normalny ból żołądkowy, który dobrze znam. Wróciłam zgięta w pół. Próbowałam zalegnąć, że za chwilę przejdzie, ale nie chciało. W międzyczasie zadzwonił Brat, odbyła się konsultacja na dwoje uszu z Francją, po czym Puma zadzwoniła do mnie i wspólnie ustaliłyśmy, że dokładnie tak ją bolało, jak jej wędrował kamyczek. Postraszyła mnie tym, czym straszył ją lekarz, zanim sobie tego kamyczka nie usunęła. I tym sposobem zamajaczyło mi widmo pogotowia i szpitala. Co mi w tym momencie mocno było nie na łapkę. Na wszelki wypadek zasugerowałam Kasi, żeby przyjechała w środę, a nie w czwartek, jak planowała.
Starszy zawisnął nade mną, jak kat nad grzeszną duszą, w gotowości wiezienia mnie, co byłoby przedsięwzięciem idiotycznym. Poza tym Starszy żyje w innym wymiarze i miejsca postoju takich rzeczy przyziemnych jak ręcznik, mydło, koszula nocna małżonki, są mu zupełnie nieznane. Na szczęście potrzymało mnie chwilę i po jakiś 3 godzinach poszło sobie. Zatem ja też poszłam do zewnętrznych zwierzaków, a potem przespacerowałam psy i tyle było działań wtorkowych.
We środę dziecka zjechały obydwa, jednocześnie prawie. Starszy musiał pojechać na dworzec do miasteczka po pierwsze, więc już nie miał wymówki, żeby z pekaesu nie zdjąć drugiego. Po czym Kasia złapała się za szmatę i szczotę oraz odkurzacz, a Dziecko poszło wyjmować silnik z poldolota. Wyjmowanie silnika nie jest zajęciem jednoosobowym, więc musiałam uczestniczyć, modyfikując harmonogram przedświątecznych idiotyzmów. Jak się zrobiło ciemno, to poldolota należało jeszcze wtoczyć do garażu, co uczyniliśmy we trójkę, oderwawszy Kasientę od szczoty i szmaty.Wcześniej Starszy oprawił choinkę, co było proste jak sierp, bo wystarczyło wetknąć i dokręcić śrubami. Kasia poobwieszała, w czym tez musiałam uczestniczyć, bo zaczęła przezywać, jak mrówka wykopki, którą bombkę, na którą gałązkę i nie skończyłaby tym trybem do nocy. W podstawę choinki została nalana woda, co może nieco przedłuży jej żywot. Koty natychmiast potraktowały to jako nowy wodopój. A poza tym dziwnie olały choinkę, nie wspinają się po niej i nie rozbierają na razie.Jak dotąd znalazłam na podłodze w przedpokoju jedną tylko bombkę, która nocą któreś kotowate sobie turlało. Chyba Klementyna. Choć to nie jest pewne.
W Wiliję rankiem Starszy pojechał z Kasią do miasteczka, bo Cioty nie były brane pod uwagę przez aniołka, a potem prosto do Rz. po Najważniejszą. A ja się zamieniłam w pomocnika mechanika, bo w miejsce wyjętego silnika trzeba było wepchnąć w poldolota "nowy", co nie jest zajęciem jednoosobowym jeszcze bardziej niż wyciąganie. Wtłaczanie tego cholernego żelastwa, przy akompaniamencie pierońskich przekleństw w wykonaniu Dziecka, zajęło nam 2 godziny.Był moment, kiedy sądziłam, że głównym daniem wigilijnym będzie "silnik w poldolocie". Ale złożył, popodpinał. Łapska poobdzierał, krew się lała ciurkiem, cholerne śrubki się nie wkręcały, bo dojścia nie było żadnego. Ostatecznie silnik gdaknął, ale odpalić nie chciał. Istniało podejrzenie, że benzyna, która znajdowała się w baku ok. pół roku, straciła swoje właściwości, a może straciła się w ogóle.I na tym poprzestał natenczas, bo wszyscy już czekali tylko na niego, Najważniejsza zaczęła przysypiać na krześle, a w międzyczasie mamrać półszeptem do Starszego. Dziecko natomiast zaczęło się odgrażać, że dzieli się opłatkiem i spiernicza do garażu na ciąg dalszy zmagań z poldolotem. Kiedy jednak zasiadło do stołu, zmęczenie wzięło górę i poszedł zalegać o 22-giej. Chwilę potem Braciszek wybrał się w drogę powrotną, Kasia padła na wersalce w tle przykrywszy się obżartm psem, a u stołu zostało mi muzeum, które zaplanowało sobie, że prosto ode mnie pojedzie na pasterkę.Toteż nie miałam innego wyjścia, jak towarzyszyć. Przy tym stole oczywiście, bo na pasterkę się nie wybierałam.
Z przebiegu wieczerzy wigilijnej mam wrażenia niezatarte obejmujące głównie trasę z kuchni do stołu, pomieszać, zamerdać, nałożyć, donieść, wynieść, przynieść (dobrze, że już nie - pozamiatać). Drobna krew mnie zalała w momencie, gdy Starszy powiedział, że za kapustę dziękuje, podczas gdy uparcie dopytywał się: a czy mam kapustę, a czy mam groszek łuskany itede. Ostatecznie kapustę jadło tylko Dziecko i Cioteczka. Obydwojgu zaszkodziła, a cała pozostałość spłynęła ze spłuczką.(Niezgodnie z przepisami o użytkowaniu kanalizacji)
Potem były Święta. Cioteczki obie znajdowały się u Najstarszej. A Dziecko zaparło się, że ono musi uruchomić auto i poszło do garażu. Myślałam, że Starszy padnie i nie powstanie, w międzyczasie wypisawszy go z rodziny, ale nawet to jakoś przeżył. Użyczył nawet swego lambordżini, żeby Dziecko przywiozło fjuel ze stacji benzynowej, a potem zasiadł z nami do "Świątecznej wieczerzy" po 19. Bo na 18-tą pojechaliśmy we trójkę jego lambordzini do Bernardynów. Z czego powstało nam wrażenie, że dzieci są rozwydrzone i niewychowane, bo rodzicom lotto (Po tym, jak przez cała mszę swobodnie demolowały szopkę i zupełnie bezstresowo sobie gaworzyły, nie denerwowane przywoływaniem do porządku przez rodziców, którzy byli Bóg wie gdzie i nie interesowało ich. Też tam jeździliśmy z dziećmi, gdy były małe, ze względu właśnie na tę szopkę. Ale szopkę dzieci oglądały z bliska po mszy i znajdowały się na naszych rękach, albo w rękach. No i oglądały, a nie macały.)
W sobotę dziecka sobie pojechały z rana - Kasia bla-blą, a Kuba poldkiem. I nastała cisza. Połączona z nicnierobieniem. No prawie, bo są punkty stałe harmonogramu, które muszą być zrealizowane niezależnie od okoliczności. W dodatku przez całe święta zmuszona byłam pilnować koziego zamtuzu i robić za burdelmamę, doprowadzając Wackowi dziewczynki. To jedną, to drugą. Bo się okazało, że Wandal powtórzył ruję, nawet nieco przedterminowo, a Stara Łupa zaczęła dyskutować od czwartku. Więc im się nałożyło. I Wacek miał "pełne ręce" roboty.
Stefan zaczął jakby powracać do żywych, po tym, jak podzieliłam się z nim putinówką (czyt. soplicą)
W niedzielę zamtuz został zamknięty i byłoby już całkiem na luzie, gdyby nie okazało się, że Księżniczce coś dolega. Rano było jeszcze jako-tako, ale wieczorem już całkiem kiepsko. Pies widocznie cierpiał. Zgarbiona była we dwoje, prawie się nie poruszała i nie odzywała. Brzuch napięty i bolesny. Prosiła na dwór, ale po paru krokach siadała, nie było mowy o wejściu po schodach, trzeba było ją wnosić.
No to dzisiaj lecznica zaraz rano.Wlazłam z Księżniczką na rękach i z hasłem, że chyba muszę sobie u nich kartę stałego klienta wyrobić. A dyżurował ten sam pan, z którym odbywałam telefoniczne konsultacje stanu Stefana i który ostatecznie przyjechał go pooglądać. Zajął się pindą sumiennie. Zrobił USG jamy brzusznej i narządów damsko - sikankowych, z których właściwie do oglądu były tylko te drugie. Nie znalazł tam nic niezwykłego. Poinformowany o czekoladkach zeżartych razem ze staniolem stwierdził, że tego staniolu można poszukiwać jedynie przy użyciu RTG, a to aż w Szówsku. Umówiłam się z nim na informację tel. o 13-tej i o 15-tej. (Że jak się do 13-tej nie poprawi to do Szówska). Potraktował mnie jednak jak stałą klientkę i USG zrobił za free, tak, że zapłaciłam jedynie 4 dychy za podane leki. Księżniczce na szczęście pomogło - o 15-tej na spacerze pomykała już jak zajączek, potem nawet sępić przyszła oraz obszczekała Waldka wracającego z pracy. A wieczorem nawet sama wskoczyła na kanapę. Cały dzień jest na diecie. Rano dostała 3 chrupki i wieczorem też 3 (Ostatnio dostają Bosza Soft dla staruszków, a tam są "chrupki" wielkości i kształtu mniej więcej takich "jaśków" do mleka) Podejrzewam mocno, że to wigilijne nachalstwo wyszło jej bokiem. Bo w wigilię dała tak do wiwatu, że miałam ochotę zamknąć ją w piwnicy - nie dość, że łaziła wokół stołu i sępiła (ostatecznie usadowiwszy się między ciotkami) to jeszcze żebrała głosem, jak zagłodzony pies. Czego normalnie nie robi. A teraz już widać, że wraca do normy, bo zgłodniała i właśnie zbiera okruszki z suchej kromki, która spadła była z kaloryfera. Szafkę muszę zablokować, żeby się znowu nie włamała i czegoś nie zeżarła. Na szczęście czekoladek w staniolu już nie ma. Trzeba się pilnować bardziej niż przy małych dzieciach, mając takie wiecznie głodne psy....
Jak już to wszystko sobie pojechało, Starszy - do ciotek, siadłam sobie do lapka i wlazłam na bloga mojego kolegi Jasia, który pisze głównie o modzie męskiej, ale o innych rzeczach też. Tym razem, na okoliczność, było o szopkach. No i przypomniało mi się, ze jak dziecka były małe, to ja tez robiłam dla nich szopkę. Szopka, sama w sobie, nie zachowała się do dzisiaj, ani żłóbek, który był zrobiony z drewna, podobnie, jak konstrukcja szopy. Zostały natomiast figurki, które stworzyłam, głównie z drutu, drewnianych korali i skrawków różnych szmatek.No to je wyciągnęłam, otrzepałam i postawiłam, tak sobie, na stole. Koty się nie zainteresowały, więc stoją nawet do dzisiaj:
To jest ten anioł, co "pasterzom mówił"
Na skrzydła poszła jedna foremka keksówka, taka jednorazowa, a włosy chyba oskubałam z jakiejś zmaltretowanej lalki.
M.B. też dostała włosy od lalki (czego spod rąbka nie widać), a Józef i pastuszek mają konopie hydrauliczne na głowach. Rączki, co wystają spod szatek zostały owinięte owczą wełną.
Zmaltretowane już nieco, bo ponad dwadzieścia lat mają
Jakoś mi się kiedyś bardziej chciało zapewne, bo czasu oczywiście więcej nie miałam, niż teraz.
Chyba muszę zmienić m.p., bo Księżniczka zasiadła opodal i czeka, że coś dostanie. Jak pójdę do łóżka, to jej przejdzie.....
PS (29.12 rano)
Jestem w pozytywnym szoku! Umowa z panem wetem, podczas wczorajszej rozmowy ok.15-tej była taka, że jak będzie trzeba, żeby jeszcze Księżniczkę pooglądał, to zadzwonię o7-ej rano i on wpadnie, bo może koło mnie przejeżdżać.Ale Księżniczka naprawiona całkowicie, nawet wydaje się lepsza niż 4 dni temu, więc po co miałam chłopu głowę rano zawracać, jak się będzie do pracy zbierał. Tymczasem pan wet o 7.40 dzwoni, że jest już niedaleko i czy przyjechać! Po kontaktach z poprzednią panią wet, która codziennie koło mnie przejeżdżała chcąc nie chcąc, ale po operacji dwóch suk zostawiła je z wenflonami i sączkami do mego osobistego usunięcia choć te czynności są w cenie usługi, a do chorej kozy nawet nie zajrzała, mimo, że cały dzień do niej wydzwaniałam - jestem bardzo pozytywnie zaskoczona. Żeby tylko nie zechciał zmienić miejsca pracy, bo dojeżdża z sąsiedniego powiatu!
PS (29.12 rano)
Jestem w pozytywnym szoku! Umowa z panem wetem, podczas wczorajszej rozmowy ok.15-tej była taka, że jak będzie trzeba, żeby jeszcze Księżniczkę pooglądał, to zadzwonię o7-ej rano i on wpadnie, bo może koło mnie przejeżdżać.Ale Księżniczka naprawiona całkowicie, nawet wydaje się lepsza niż 4 dni temu, więc po co miałam chłopu głowę rano zawracać, jak się będzie do pracy zbierał. Tymczasem pan wet o 7.40 dzwoni, że jest już niedaleko i czy przyjechać! Po kontaktach z poprzednią panią wet, która codziennie koło mnie przejeżdżała chcąc nie chcąc, ale po operacji dwóch suk zostawiła je z wenflonami i sączkami do mego osobistego usunięcia choć te czynności są w cenie usługi, a do chorej kozy nawet nie zajrzała, mimo, że cały dzień do niej wydzwaniałam - jestem bardzo pozytywnie zaskoczona. Żeby tylko nie zechciał zmienić miejsca pracy, bo dojeżdża z sąsiedniego powiatu!