czwartek, 27 lutego 2014

i mamy zapusty...

Czas zasuwa jak ogłupiały. Dzika wiosna się zrobiła. Na zmianę kwietniowo lub listopadowo, a w żadnym razie nie lutowo. Jest to tak nienormalne, że nie wiadomo co z tym robić. To, co widzi się za oknem działa na psychikę i goni do wiosennego działania, ale nie wierzę, żeby to juz wiosna faktycznie miała być. Wegetacja w każdym razie nie rusza na razie. Oprócz tego, że stokrotki kwitną, ostatnio prawie na okrągło, nic się nie dzieje.
Odganiam to wiosenne parcie na działanie. Siedzę i czytam, na kompie oczywiście. Dziecko pyta, czy mi się jeszcze Agathą nie odbija. Ale nie. Tylko tak mnie jednak trochę podnosi, że tam takie piękne słońce, a ja nic nie robię, tylko siedzę i czytam.Stwierdziłam, że nie ma się co wygłupiać. Bo co właściwie można teraz robić? Już bym uprzątnęła u kóz, bo mnie wqurza, ale nie, bo może jeszcze być lodowato.
Siewy na rozsadę odpadają, bo przy kociarni nie przetrwa nic. Jednak mnie korci, żeby zrobić własne pomidory. Byłoby taniej i miałabym to, co chcę. Rozważam kooperację z ciotą - żeby u niej postawić.Ale obawiam się, że się zgodzi, a potem będzie mnóstwo jojczenia. Coś wymyślę.

A tak w ogóle, to sobie wykrakałam. Gdzieś kiedyś wyczytałam, że tzw. "pobożne życzenia" nie uwzględniają słowa "NIE". Jak leziesz po drabinie, to nie możesz myśleć"żebym tylko NIE spadła", bo złe nie usłyszy tego "NIE". I tak co dwa dni włażę na tę drabinę (ostatnio już nie włażę), z obawą właśnie, że zlecę, że nie trafię nogą na pierwszy szczebel, albo siatką zahaczę, albo szczebel pęknie, bo drabina już w latach. I myślę, żeby nie myśleć. I tak sobie też myślałam, żeby się szczęśliwie ta zima zakończyła i nic się kozom nie przyplątało. No i się właśnie przyplątało -Andzia ma obsypaną jedna połówkę wymienia, takie wodniste krosteczki, jak opryszczka. Zmyłam szarym mydłem i azulanem na noc. Rano psiknęłam oxycortem. Zobaczymy, co dalej. Doję ja teraz jako drugą, żeby na Wandę nie przenieść, bo solidne mycie rąk w obórce odpada raczej. Nawet nie mam za bardzo nic dezynfekującego.

Dziecko Pierwsze jest w trakcie rozmów rekrutacyjnych do korpo. Może dobrze byłoby, żeby zmieniła pracę. Jak się tam zasiedzi, gdzie jest, to z każdym rokiem będzie trudniej.

Dziecko Drugie pojechało dziś na rozmowę kwalifikacyjną.

A poza tym "nic na działkach się nie dzieje". jak zwykle wypatruje końca miesiąca. Jak zwykle mam ochotę coś działać - maszyny stoją w pogotowiu, ale nie działam, bo po co, skoro z tych "wydziałanych" rzeczy nic się nie sprzedało. Jakaś się trafiła amatorka poszewek aksamitnych niewymiarowych. Sama nie wiedziała czego chce. Najpierw chciała miodowe, potem jej zeszło na brąz. A swoją ścieżką, zastanawiam się na co komu 5 poduch o wymiarach 65x65 - to prawie poduszka nocna już. I to w ciemnym brązie. Brąz jest tak niesympatycznym kolorem we wnętrzu, że osobiście bym sobie takiej masy ciemnego brązu na nic nie walnęła. No, ale się rozmyśliła ostatecznie.

Znajoma dziewczyna mojej Gochy osiadłą w Marsylii. I założyła z koleżanka firmę szyjąsą fartuszki kuchenne. I te faruszki figuruja na DW..dzie po 200-250 zł. Widzę, że szyje je w ilościach hurtowych. Kto kupuje fartuszki po 200zł? Chociaż znalazłam przed chwilą lniany fartuszek falbaniasty za 380zł!.

W związku z tym, że powiedział Bartek, pan Starszy od wczoraj sugeruje smażenie pączków. Pączków nie smażę, nie lubię (smażyć), nie umiem i nie uważam za konieczne. Dla 3 osób wystarczy 6 pączków, więc po co smażyc góry tego. Mogłabym zrobić chrust, nawet miałam ochotę, ale Dziecko stwierdziło, że nie przepada. Więc zadanie z głowy. Dziecko pojechało na tę rozmowę do Wielkiego Miasta i nabędzie droga kupna stosowna ilość pączków.
Teraz idę 3mać palce za Dziecko. Możecie tez potrzymać...

wtorek, 18 lutego 2014

Wiosna? Nic mi sie nie chce....

Od paru dni jest wiosennie, ciepło słonecznie i nawet nie pi..dzi. Trochę popadywało, a to dniami, a to nocami i spłukiwało resztki tego śniegu, co to go nawiało i w zaspy pousypywało. Stajało już prawie dokładnie, ale moja drogą, dochodząca do głównej wiejskiej ciągle spływają strumyki wody, przez co błotniście na niej. Co mnie wqrza, bo na dojściu i powrocie z trotuaru moje psice się upaprzą w błocie i łapy trzeba czyścić.Nie bardzo mi się chce wierzyć, żeby to już był koniec zimy, tej co to jej nie było właściwie (raptem tydzień może tego śniegu i zadymek). I powstrzymuję się przed rozbieraniem ociepleń w obórce. Natomiast rozbiera je Wanda. Któregoś dnia zrzuciła "ze ściany" 4 kostki słomy. 2 rozdeptała, a 2 jakoś się udało uratować. Nieopatrznie zawołałam Dziecko ku pomocy. Skończyło się awanturą i wrzaskami obustronnymi. Dziecko "uczulone" na gnój, choć ten gnój kozi taki mało gnojowaty, ale zachowuje się tak, jakby przez podeszwy "bundezwerów" go obsmradzał. Wywaliłam na zbity pysk z koziarni i poradziłam sobie sama. W miejsce tych zwalonych kostek dałam nowe. W boksach jest już ok. 30cm ściółki i obawiałam się, że czarny wariat będzie wskakiwał na żłób, jak tej słomy nie będzie. Umieszczone kostki poprzywiązywałam "sznurkiem uniwersalnym" do takiego uchwytu, na którym trzymała się kiedyś drabina dla koni. No i dzisiaj zwaliła znowu. Już nie dawałam następnej, tylko wsadziłam do żłobu, na sztorc, drabinkę, która dawniej miała na siano. Teraz pewnie spać nie będę, bo będę się martwić, czy nie wskoczy poza tę drabinkę. Wypuściłam towarzystwo któregoś dnia pojedynczo na wolność. Tak na sznurku właściwie kobiety. Ze względu na błoto jeszcze na podwórzu, a zatem ślisko. Stefan puszczony luzem, coby się wyszalał wycinał matrixy i cwały boczne/krakowiaczki, co zakończyło sie wielkim dzwonem. Ale wstał, pozbierał się w całości i poleciał dalej.
Kury systematycznie zostawiam otwarte na noc odkąd się ciepło zrobiło. I niestety, żaden lis nie ma na nie ochoty. Szkoda. Z trzema kurami tyle samo zabawy co z dwudziestoma, a pożytku z nich żadnego. Starszy uparcie odmawia skrócenia.
Dziecko usiłowało sprzedać "zieloną strzałę" Opisało dokładnie co jej dolega, nad wyraz szcezrze, jakby odstraszyć chciało. Cena była szrotowa prawie. Narwał się jakiś amator. Przyjechał 150km i zaczął wydziwiać, że tu wkląsnięta, a tu zardzewiała itp. A strzała wygląd ajak złom, ale chodzi jak strzała. Więc dziecko stwierdziło ż epokrosuje nią trochę i na szrot sprzeda. No i krosowało od niedzieli. Wczoraj utopiło ja w błocie. Dziś rano wydobyło i przyjechało. I Dziecko zakochało się w strzale i twierdzi, że mu szkoda na złom ją oddawać. Można i tak. Dziecko słabość do aut miało już od gimnazjum. Tylko w żadnym na szczęście nie było tak zakochane, żeby go nie dojechać na maksa i zezłomować. Przy czym były to auta bezpapierowe i już po złomowej cenie nabywane. Jedno z nich jest tu obok na zdjęciu. Tym czerwonym, to nawet w porywach do kościoła się jechało i nawet Córka siadła za kierownicę (bez prawka).
Dzisiaj, całe popołudnie Dziecko spędziło w garażu ze swoją zieloną miłością. Nie interesowało mnie, co tam robi. Potem zobaczyłam go z wydechem w ręce. A potem poszłam po wiadra do kóz i jak zobaczyłam, co zobaczyłam, to mi się prawie słabo zrobiło: strzała stała podniesiona za dupę na lewarze (jednym), a Dziecko leżało pod autem. Wielokrotnie już asystowałam w charakterze "podaj dziesiątkę, podaj nakrętkę" przy akcjach typu "Dziecko leży pod samochodem, a matka sie modli, żeby nie spadł", ale zawsze jednak ten samochód podniesiony był bezpieczniej niż na jednym lewarze. Chwilę mi przejść nie chciało, ale nic nie rzekłam. W końcu, jak z wiadrami wracałam, to spuścił to auto i wyjął lewar. Jednak kanał jest nieodzownie potrzebny.
Wczoraj było Święto Kota. Na tę okoliczność koty zostały uwiecznione na portrecie zbiorowym. Było to trudne, bo warki i parskanie się odbywało i Pan Kot za nic nie chciał w babskim towarzystwie dać się zdjąć. No to go wlepiłam na środek. Tyle, że fotoszop jakoś średno ze mną współpracował, więc wyszło, jak wyszło. Oto tak:


To jest bukiet z kotów na Dzien Kota.
Pan Kot rzeczywiście wklejony prostacko, ale ... musiały być wszystkie w kupie i już!

Tak poza tym, to nic mi się nie chce. Nawet pisać mi sie nie chce i zebrać się w kupę nie mogę. Czytam za to zawzięcie Agathę. Żeby nie zacząć Agathą rzygać (o co mnie podpytywało juz Dziecię) zmieniam: raz Poirot, raz Murpleraz Tommy&Tuppence, a w przerywniku film.
Nie będę rozwijać, dlaczego mi się nie chce. Powiem tylko krótko, że się na służbę do tych dwóch patafianów nie najęłam. I cześć. Więc strajk, włoski, czy jaki tam kto chce. Koniec, kropka i dupa blada. Idę czytać dalej...

wtorek, 11 lutego 2014

oszybka za oszybkoj

czyli za błędem błąd. Opera mi się wiesza permanentnie. Dziecko mówi "Wywal to gówno", a ja jestem od tego gówna uzależniona chyba, albo leniwa może. Bo to gówno jest 2 w 1 - ściąga mi pocztę na kompa, czyli ma wbudowany program pocztowy. Co kto mi wyśle, to mam na kompie zaraz i nie muszę mieć dwóch programów otwartych. Dziś mi się tak wieszała, że w końcu sobie pomyślałam, że poczciwego IE odpalę. Ale on nie importuje zakładek opery, bo są w innym formacie pliku zapisane. Mam zainstalowanego Firefox, ale do niego trzeba Thunderbirda dołożyć dla poczty. A poza tym Starszy korzysta z mojego lapka i używa właśnie F. Byłaby pełna inwigilacja, gdybym korzystała z tej samej przeglądarki i miała w niej swoje zakładki. Szlag mnie trafia na tą cholerę, bo więcej wisi niż działa. Nie chcę aktualizować do najnowszej wersji, bo jest jakaś zmodzona strasznie i program pocztowy jest osobno. Ale pewnie będę zmuszona.

Szynka została uwędzona. Wędziło Dziecko głównie. Na gruszce. Wyszła cygańska. Gotowanie niekonieczne. Dziecko pyta"Ile czasu można przechowywać taka uwędzoną szynkę?" Nie wiem. Ale nie będzie z tym problemu na pewno. Zwłaszcza, że ilość nie jest jakaś zabójcza. Było wstępnie 6 kg. Coś się pookrawało, no to powiedzmy  - zostało 5. Trochę zjadła wędzarnia. Na pewno nie będzie problemu z przechowywaniem.

W kręgosłupie łupie. W dodatku i TU i ÓWDZIE, też. Tzn. łupie w innych miejscach niż łupało wstępnie. Równolegle. Spotkania z panem G. zawieszone z powodu braku środków. Bierze 40 zet za ok 3 kwadranse masażu. Spacery z psami pogłębiają łupanie. Poza tym staram się nie nosić, bo nie mogę. Pół wiaderka to max. Dziś byłam po owies u somsiada. Była wymiana za pszenicę. Wzięłam wiaderko w dwóch wiadrach. Przyniosłam wiadro owsa i wiadro jęczmienia. Ale one lżejsze niż pszenica. Owies pewnie najładniejszy z tych co do tej pory miałam. Ale somsiad nie ma na sprzedaż, bo zamierza jeszcze świnki mieć.

Kozuchy wyszczotkowałam dzisiaj, bo gubią podszerstek na gwałt, aż wyglądać zaczęły paskudnie, bo im się pod obrożami filcowały zrzucone kłaki. Czyżby miały jakieś informacje z góry, że ku wiośnie ostro idzie?

Tymczasem wczoraj, za wieczornym powrotem od cioteczki na szosowych termometrach czytaliśmy w Rz. - 6,4 stopnie C, a w Ł.  (bliżej domu) 7,2, a przy szosie - 4 stopnie. W nocy lało. Spłukało trochę śniegu i dzień zbudził się paskudny, z zamokniętymi szybami i pochmurnym niebem. Potem się podkasało i świeciło słoneczko. Ale błoto było do potęgi. Psy szczęśliwe z powodu powrotu trawki, ale upaćkane błotem po podwozia. Nawet Czarna, która jest wyżej zawieszona. O 18.30, wypuszczona na sikanie Czarna już chrzęściła pod łapami przymrożoną trawą. "Księżyc w górze jak bałałajka", w trzech czwartych, chmurek zero, gwiazd miliony, jasno i świetliście. Dobrze, że to na noc trochę ścięło, bo błoto jest wqrwiające. Mała idzie do wanny po spacerze. A właściwie pójść powinna, ale ze względu na okoliczności kręgosłupowe idzie sporadycznie. W pozostałych przypadkach ręczniczek dyżurny i tony pyłu, po wyschnięciu tego, co się nie wytarło. A wyciera na ogół Starszy, więc wiadomo, jak wytarte.

Na urodziny cioteczki pojechaliśmy we dwoje z Dzieckiem zabrawszy szwagierkę-najstarszą-acz-nie-najważniejszą. Starszy się wyłgał brakiem miejsca w aucie spowodowanym gabarytami uprzednio wymienionej. Wypchnął mnie kolanem, choć jakby miał trochę oleju i nie był samolubną i myśląca jednokierunkowo świnią, to mnie by zostawił, a sam pojechał. Niestety, posiedzenie się przeciągnęło dłużej niż planowałam. Nie wypadało się zmyć w obliczu poczynionych przez cioteczkę, szalonych przygotowań żywnościowych. Spowodowanych jej oczywistym brakiem wyobraźni. Bo ileż można zjeść, rozpoczynając posiedzenie od dwudaniowego obiadu? A popełniła oprócz tego rybę w galarecie, jajka faszerowane tuńczykiem, 4 sałatki, 2 placki i tort. + wędlina i owoce. I większość zdecydowana tego menu została nietknięta. Szkoda pracy i finansów przy braku wyobraźni. Sam ten obiad, ciasta i owoce najzupełniej by wystarczyły. A w dodatku jest tyle co po szpitalu. Bez sensu. Wyrzucone w błoto pieniądze i siły. Rybę w galarecie spakowała mi dla braciszka. Tudzież jakieś dwie galaretki drobiowe z myślą o nim robione. Tymczasem ten pyszczy, że jadł nie będzie, bo galareta mało sztywna. Nosz qrde! W doopie się poprzewracało! Starszy ostatnio zachowuje się ciągle jak blondynka z permanentnym PMSem, co wqrwi mnie do białości. I mordę drę.

Mała kocia picz olała mnie z rana. Już dłuższą chwilę jej się nie zdarzało i myślałam, że wyrosła. A tu mi na dzień dobry siknęła na śpiwór, pod którym był kocyk i moje nogi. Ciepło nagłe mnie zbudziło, zerwałam się i śpiwór  z kocykiem. Kocia picz zwiała, a śpiwór z kocykiem poszedł do pralki a potem na kaloryfer. Kocia picz dostaje szajby. Wczoraj łaziła po cegle (jest ci u nas, między salonem a drugim przedpokojem taka dziura, zamiast drzwi, z łukiem, obrobiona cegłami). Poza tym, po suszących się na gałce od nadstawki bieszczadzkiej portkach dzieckowych, wlazła na górę meblościanki. Stamtąd otworzyła sobie drzwiczki od nadstawki i wlazła do wnątrza , wywalając na podłogę dwie spódnice, które tam się znajdowały w oczekiwaniu na lepsze czasy. W ogóle to z tymi kotami kociokwika można dostać. Wypięły się na kitkata. Natomiast ochłonęły psi ryzyk z mięskiem podany luzem na parapecie, z gąb sobie prawie wyrywając. A jak dostały następnie to samo do misek, to olały. Polizały trochę po wierzchu, postało do rana, a potem zostało zgarnięte kurom.

Kury niestety nie zostały skonsumowane przez stodołowe sąsiadowe liski, mimo, że kurnik nocą stał otworem.(A szkoda - problem byłby się rozwiązał) Następnej nocy napływowy kogut pozostał poza kurnikiem i też nie został skonsumowany. Porządny lis, jak porządny złodziej - u siebie nie kradnie.


I tak na koniec:
dostałam była w gwiazdkowym prezencie, od przemiłej Pumy, grafikę z kozami, we Fr, nabytą. Ramka jakowaś poniewierała się w zasobach. Okazała się być jak  ulał. Tyle, że uczucia estetyczne zaburzała mi kolorystyka. Te kozy to trzy obrazki ułożone w pionie, narysowane ciemnobrązową kredką na kremowo-beżowym tle. Do tego passe-partout w kolorze papieru pakowego. A ramka była z ryflowanych listewek w kolorze starego złota z czarnym w rowkach. Ściana, na której się to prezentowało blaaado-żółta. No, totalna jajecznica była. Miałam resztkę akrylu w kolorze burgund (taki on był burgund, jak ja chińska cesarzowa). Wzięłam gąbką przemaziałam, że szczególnym uwzględnieniem rowków. No i jest nieco lepiej. A właściwie - zdecydowanie lepiej.
O tak:
Na zdjęciu wyszło bardziej szaro-bure, niż jest w rzeczywistości.

Niestety, obrazek za szkiełkiem, a w szkiełku odbija się co może.

To było 6 sekund działalności. Nawet nie starałam się, żeby szybki nie pomaziać- akryl super się ściera, byle już, od razu. Tyle, że na razie stoi oparty o ścianę, na komodzie i prosi się nie zostać zwalonym przez kotoświra. Nie mam pomysła, gdzie go zawiesić - do galerii fotografii mord najmilszych mi nie pasuje. I już. A druga ściana z białą boazerią i barokowym lustrem z różyczkami. Też nie pasuje w sąsiedztwie tego lustra. Wot, prabliema!







.

sobota, 8 lutego 2014

No i mam..

W końcu mój kręgosłup odmówił współpracy. Nie wiem, w którym momencie i co tak wpłynęło na jego decyzję, bo nie kojarzę jakiś drastycznych sytuacji. Rano(przedwczoraj) było jak zwykle - nieciekawie, ale się normalnie poruszałam.Koło jedenastej jeszcze przywieźliśmy siano. I zostało rozładowane, z wyrozumiałą pomocą Dziecka - nic nie mówiłam, ale widziało, że coś nie tak z matką. A za jakąś chwilę już się ruszyć nie mogłam i zaczęłam szukać pomocy na gwałt. Miałam telefon do takiej jednej czarodziejki od kręgosłupów, o której fama idzie, że naprawia. Ale jakieś drastyczne metody stosuje, a babka jest selfmadewoman, więc rezerwa mnie pewna opanowała "a co, jak zepsuje jeszcze bardziej". Mój kręgosłup już taki nie pierwszej świeżości i może metod drastycznych nie przeżyć.
Ból był nie do zniesienia prawie i usztywnienie totalne. W końcu uzyskałam telefon do takiego jednego niewidomego masażysty w bliskim pobliżu i umówiłam się na 18 -tą, bo Dziecko akurat węgiel zwalało i musiało się potem jeszcze ogarnąć i pożywić.
Cza się było odświeżyć nieco. Do wanny wlazłam i wylazłam (jednak kabina w pewnym wieku to jest to i należy dążyć, żeby zaistniała), ale wewnątrz podsterowna byłam. Potem majty ubrałam z trudem wielkim, a butów już nijak. Nie przyszło mi do głowy, że jeszcze można uklęknąć, co się nawet dawało zrobić.
Chłopak mnie pougniatał nieco i poskręcał przeciwstawnie, przy wtórze moich wrzasków. I trochę mnie naprawił, bo ból przynajmniej ustąpił. Wczoraj byłam na powtórce i już  jest lepiej.
Dziecko pomaga trochę - psy wyprowadza wieczorem na trotuar. Nawet nic nie mówiłam. Samo z siebie tak. Pewnie jak bym poprosiła jeszcze o coś to by zrobiło, ale ja strasznie nie lubię prosić, a sami się nie domyślą. Starszy pomógł tak, że mnie wqrwił do białości: wziął brudnego mopa, rozmazał nim błoto na klatce schodowej i jeszcze brudniejszego wstawił do łazienki. Poza tym obserwuje okolice na cztery świata strony, albo siedzi na kanapie i myśli....Albo uzewnętrznia swoje przemyślenia, czym do białości doprowadza Dziecko i mnie. Dziecko zwłaszcza, bo ja się już trochę nauczyłam wyłączać. A gary w zlewie na pewno, bez względu na wszystko, na mnie zaczekają. Nawet gdyby w suficie już dziura powstała od tego patrzenia.
Najgorsze jest to, że szwagierka obchodzi w niedzielę (ta najważniejsza lecz nie najstarsza) osiemdziesiąte urodziny i zaprasza przyjechać, od środy już szykując jakieś ogromne ilości żarcia. A ja bym najchętniej panów wysłała a sama się wylegiwała bezczynnie z Agathą, w międzyczasie wyprowadzania psów i karmienia kóz. Wiem, że obraza byłaby straszna. Już jej mówiłam, co i jak, ale nie dociera. Kazał mi się woltarenem smarować, że sprawę załatwi i nie pojmuje, że jednak nie załatwi. Ona wszelkie dolegliwości zwalcza modlitwą i siłą woli (trala lala) No, ja aż tak silnej woli nie mam. Dolegliwości zresztą, na szczęście, też aż tak wielu nie mam. Ale ten kręgosłup niezadbany już w tym momencie, może mi życie zdezorganizować skutecznie. To po prostu wylazły te dwie przyczepy drzewa, alpy z podwórka, gruz z garażu, pięciokrotne szuflowanie zboża na strychu oraz dźwiganie wialni i żmijki, bo nie miał kto Dziecku pomóc.To wszystko tej jesieni było. Tudzież kosze buraków dla zwierzyny noszone na brzuchu, skrzynki z piwem, worki z kaszą iteqrwape...
A właściwie, to co ja w ogóle całe życie robiłam? no, NIC



środa, 5 lutego 2014

Zima jak z bajki

jest od dwóch dni.Świeci słoneczko na niebie błękitnym i bez chmurki, a co najważniejsze  - przestało wreszcie duć, pi...ć, wiać, wyć itd. Zaspy w polach wyglądają jak diuny na pustyni. Miejscami wiatr sciągnął śnieg do gołej ziemi i te zaspy są częściowo bure, a częściowo białe. Na ogół tam gdzie bure to twarde, gdzie białe - zapadamy się. Z tą twardością jest różnie - raz przejdę wierzchem, raz wpadnę po kolana. Tak, że gimnastyka jest. Psy maja radochę na śniegu - Czarna większą, bo Księżniczka raczej przezywa ciężko, jak w śnieg wpadnie. No i problem z brakiem trawy występuje nadal - potrafi polatać po polach, poganiać za patykiem, luzem puszczona, a potem i tak na trotuar mnie wyciąga. I sobie wymyśliła, że zamiast trawy będzie płot. Musowo to załatwić pod płotem, najlepiej jak najbliżej owego. A jak śnieg głęboki pod płotem, to leci, gdzie płycej. No i tak mnie ciąga w poszukiwaniu odpowiedniego płota. Wychodzenie z dwiema naraz właściwie mija się z celem, bo Księżniczkę i tak trzeba potem, po odpięciu Czarnej, wyprowadzić jeszcze raz. W zasadzie, jak pogoda jaka-taka, nie mam nic naprzeciwko. Gorzej jak mróz i duje.

Otwieram kozom w ciągu dnia - niech słoneczka trochę zobaczą i powietrza zażyją świeżego. Zresztą trochę im się temperatura wewnątrz podniesie. Stefańskiego wypuściłam wczoraj. Księżniczka penetrowała podwórko akurat, więc miałam obawy niejakie, ale Dziecko mnie przekonało. Zresztą, moje psy kochają moje Dziecko bezgranicznie, a przy tym respekt przed nim czują i słuchają go bardziej niż mnie. W każdym razie "wróć" nie musi być powtarzane dwa razy. No i tak sobie biegały, ale że Księżniczka to księżniczka, więc na Stefana nie bardzo zwracała uwagę. Bardziej Stefan się interesował - obwąchiwał ją i z przodu i z tyłu. Zdjęcia kiepskie wyszły, bo bardzo ostre słońce było.

Dziecko dyryguje zwierzyną

Stefan leci, a Księżniczka zdegustowana obserwuje.

Stefan na rąsiach u pańci.
Jeszcze go chwilę utrzymam. Musiałam durnia zdjąć, bo wskakuje namiętnie na wiązki słomy, którymi jest ogacony jego kojec. A ponieważ do końca zimy jeszcze chwila, więc lepiej by było, żeby tego na razie nie zdemolował. Niestety, po prośbie nie zejdzie, podoba mu się tam.

(Pańcia w swojej zajebistej czapeczce, której zajebistość przejawia się nie w czarującym wyglądzie, ale w tym, że zachodzi prawie po okulary od góry i dokładnie chroni uszy. Czapeczka i dresóweczka w spadku po dzieckach, jak jeszcze dość młode były. Dresóweczkę Dziecko nosiło w jakiejś piątej klasie, a potem nie było komu dać, bo żadne ze znajomych dzieci nie miało odpowiednich gabarytów. A do kozów, jak znalazł)

Uszkodziłam się nieco wczoraj. Już obiecywałam sobie, że nie będę buraków kroić kozom na mojej wspaniałej szatkowniczce (po tym, jak dostały plasterki z kawałkiem palca). A wczoraj mnie znowu podkusiło. Podkusiło mnie oczywiście dlatego, że na szatkowniczce szybciej. W rezultacie wyszło wolniej.
Wszystko przez to, że zamówione jarzyny dla kóz nie dojechały w poniedziałek, a dopiero o 19.30 wczoraj.
No i to było zdecydowanie za późno, bo zwykle jestem u nich wieczorem przed dziewiętnastą.
Przysłowie mówi, że jak się człowiek śpieszy, to się diabeł cieszy. No i ucieszył się znowu kawałkiem opuszka mojego kciuka. Prawej ręki oczywiście. A ja jestem praworęczna zdecydowanie. Lewą ręką nawet twarzy umyć nie potrafię. W rękawiczce natomiast jestem jak ten lisek koło drogi - nie mam czucia wcale.Doić się wzięłam w rękawiczce, bo to świeże było jeszcze i zmęczyłam siebie i kozy - ciągnęłam i za cycki i za kłaki. Nie bardzo im się to podobało. Wanda w dodatku ma ruję i nie ustoi, więc ja za nią kazaczokiem z prysiudami, z wiaderkiem w jednej ręce a cyckiem w drugiej. Wanda nietypowo tę ruję przechodzi bo się przytulasta zrobiła, co jest u niej niespotykane.
No i tak - południową zawartość zlewu Dziecko załatwiło, a ta poobiednia niestety czeka na mnie. Jakoś nikt się nie kwapi rękawów zakasać. Dziecko ma co prawda jakieś zajęcie na zewnątrz, ale Starszy posiedział sobie u okna, a teraz siedzi nadal.
Jak na złość cała spyża dla zwierzyny wyszła i owies i siano. Siano mam u sąsiada fuksem zaklepane, bo krowę sprzedał i mu zostało. Z owsem natomiast cienko. Na razie mnie sąsiadka wiaderkiem mieszanki poratowała.Tylko z nią zawsze jest, tak, że ona nie wie ile za to, jak tam pani uważa. W sumie 5zł, za wiaderko owsa byłoby akurat, bo tam jet mniej niż 10kg a owies chodzi około 50zł/kwintal. Ale to tak głupio dać piątkę. No to pani uważała dać dychę.

Poza tym co muszę, nie bardzo mi się co chce. Wczoraj i dzisiaj słonko mnie trochę na zewnątrz wypchnęło, bo jak zaczyna tak nachalnie zaglądać, to jakby się wiosnę już czuło. I dzień zdecydowanie większy, bo o 17-tej jeszcze widno. 
Dorwałam natomiast z chomika całą Agathę i zawzięcie czytam. Zaczęłam od autobiografii, a wczoraj załatwiłam zbiór opowiadań z Poirotem. Przy okazji znalazłam parę stron fanów jej twórczości - ciekawe. 
A teraz przyszła pora na telesfora i trzeba się brać za wieczorne karmienie inwentarza żywego domowego i zewnętrznego. Domowy inwentarz chrapie i posapuje w różnych kątach i o jadło się na razie nie doprasza. Ale taka jest procedura : Myjemy to co w zlewie, szykujemy papu pieskom, dajemy kotom z puszki na parapet, coby psom ryja do michy nie wkładały, dajemy psom do michy, myjemy garnek po psim jadle, kroimy jarzyny kozom, bierzemy ciepłą wodę w wiadro i aut. A potem psy na sznurek i szukamy płota odpowiedniego dla Księżniczki. A potem sprzątamy to, co panowie przez cały dzień napaskudzili.


sobota, 1 lutego 2014

Rannym ranem







wstałam (jeszcze przed słońcem) i poleciałam od razu do pieca, bo zimno było jak cholera. Oczywiście najpierw nastawiłam kawiarkę. (To już rutyna taka, chyba staję się nudna - ciągle te same czynności w określonej kolejności,  w zasadzie z kilkuminutowa dokładnością). Kocie towarzystwo już było na łapach. psie jeszcze chrapało najsmaczniej.
A wstawanie wyglądało tak:
Pan Kot się przeciąga i zastanawia.

Może jeszcze chwilkę....

A Księżniczka na ziarnku grochu, jak zwykle

Teraz wstaje dzień.
W rzeczywistości to wszystko tam z tyłu było intensywnie czerwone.
Ten wąwóz między drzewami, to droga prowadząca do następnego sąsiada i dalej w pola. Z tym, że w pola, to teraz tylko teoretycznie. Do sąsiada zresztą tylko wtedy gdy popracuje łopatą przed każdą próbą przejechania. Potem żona za kierownicę, a on pcha.Zastanawiam się, co leciało wczoraj wewnętrznie, jak trzeci raz odkopywał, żeby żona mogła wrócić z dzieciakiem od lekarza.

A tu mamy gimnastykę poranną Panny Koty.
Wleźć wlazła, ale zrobiłam jej małą siurpryzę i zamknęłam na klucz drzwi od tej szafy, co tam z tyłu. No i darcie pyska było, bo została odcięta.Przedtem z tych drzwi od pokoju otwierała sobie drzwi od szafy i zeskakiwała na wiszące w niej ubrania.
Teraz obserwuje widoki za oknem.