Pokazywanie postów oznaczonych etykietą lawenda. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą lawenda. Pokaż wszystkie posty

środa, 9 sierpnia 2023

Czym pachnie łąka czyli lawenda z jeżyną i lucerna w słoiku

 
















Wiecie jak pachnie lucerna? 

To taka niepozorna roślinka o żółtych kwiatkach. Jej siła nie polega na urodzie i wielkości ale na zapachu i ilości. Lucerna nie rośnie samotnie. Rośnie stadami. Widać, że dobrze się czuje w tłumie, ale raczej w swoim tłumie. Na łące za domem, między kurdybankiem, głowienką, cieciorką, kozłkiem i całym kosmosem innych roślin rośnie ona - lucerna. Nie zwraca na siebie uwagi, nie przyciąga wzroku. Ale tylko do czasu. 

Wilgoć to zdrajca. Najmniejsza roślinka może skrywać się w cieniu matki-łąki przez cały słoneczny dzień. I jeśli nie jest wybujałym słonecznikiem lub przebrzydłą nawłocią nie zwróci na siebie naszej uwagi. Małe to to, nie wabi kolorem (w końcu żołci na łące jest co niemiara). Ale poczekajcie do wieczora lub sprawdzcie prognozę pogody i wypatrujcie deszczu. Drobinki wilgoci w powietrzu są jak zwiastuny naturalnej perfumerii. Omijajcie sefory i daglasy. Szukajcie lucerny. 

Pachnieć w ogródku to żadna sztuka. Róże, lawendy, maciejki, floksy, goździki, szałwie, wisterie, budleje grają pierwsze skrzypce i na pewno nie są Kopciuszkami. 

Łąka to co innego.Tu trzeba walczyć o swoje. Ludzkie ręce nie pomogą, nie wyrwą chwasta, zasłaniającego słońce. Tu rosną same "chwasty".

Jeśli się jest maleńkim stworzonkiem z wiotką zieloną łodyżką a wokół rosną takie "żyrafy" jak popłochy czy dziewanny, to trzeba zabłysnąć czymś innym. I tu wchodzi na scenę ona: lucerna.

Żyłam obok niej i jej nie zauważałam. Ona obrastała płot mojego ogródka i nie rzucała się w oczy. Rok temu była tłem dla modliszki (tak, tak, taki to egzotyczny gość zamieszkał wśród moich pomidorów). Czy to problemy z węchem (covid mnie nie ominął) czy brak uważności ale niegdy przedtem nie zwróciłam na nią uwagi.

Tym razem zapach uderzył mnie jak obuchem. Nie wiedziałam, że to lucerna. Po prostu stanęłam jak wryta. Co może tak pachnieć w siepniowy wieczór na zwykłej jurajskiej łące?

I krok po kroku, drogą nosowej eliminacji znalazłam źródło. Żadne jaśminy, maciejki i budleje. Tylko lucerna. Jak ona pachnie! 

Lećcie za miasto, zanurzcie się w łące i wąchajcie. 

To kolejny zapach, który chciałabym latem zamknąć w słoiku. Pierwszy był zapach rozgrzanego słońcem igliwia w lesie, słodki, miodowo żywiczny. A teraz lucerna....nie do opisania. 

Jeszcze nie wymyślilam sposobu wykorzystania jej w kuchni, ale  wierzcie mi, pracuję na  tym. 

Dziś też będzie pachnąco ale nie lucerną. 

Co prawda lawenda już przekwitła ale suszona jest równie aromatyczna co ta z grządki czy wazonu. I nie, nie smakuje jak prowansalskie mydełko. Spróbujcie lawendy na słodko. 



panna cotta z mleka kokosowego:

1 puszka mleka kokosowego 

laska wanilii

2 łyżeczki żelatyny

2,5 łyżki cukru

konfitura z jeżyny i lawendy:

1 kg jeżyn

1 łyżka płatków lawendy

2 szklanki cukru

Powinniśmy zacząć od zrobienia konitury. Nie przerażajacie się ilością jeżyn. Jeśli  nie zamkniecie ich w słoiku, to nadziejcie nimi zamiast jagodami  bułeczki. Lub upieczcie drożdżówki z serowym i jeżynowym nadzieniem. Pączki z ich udziałem też są pycha i ucieszą tych, którzy lubią połasuchować sezonowo.

A leniuszkom polecam poranny tost z kozim twarogiem i muśnięciem jeżynowo lawendową konfiturą. 

Jeżyny myjemy, osuszamy na sicie i wsypujemy do garnka z grubym dnem by nam się nic nie przypaliło.

Wsypujemy cukier, mieszamy i odstawiamy na godzinę by owoce puściły soki. 

Stawiamy po godzinie na małym ogniu i delikatnie gotujemy. Trochę to trwa zanim się nam sok częściowo odparuje. Po godzinie gotowania wsypujemy pokruszone lawendowe kwiatki.

Jeśli chcemy sprawdzić czy konfitura jest taka jak trzeba, to znaczy nie rozlewa się, robimy próbę talerzyka. Odrobinę konfitury wlawamy na talerzyk i czekamy aż wystygnie. Jeśli pływa po talerzyku, musimy ją jeszcze pogotować. Jeśli tkwi jak przyczepiona, konfitura jest gotowa. 

Teraz podejmujemy decyzję co robimy dalej, jemy czy pakujemy do słoików.

Panna cotta kokosowa:

Wlewamy do garnuszka mleko kokosowe z wanilią(sprawdzcie na etykiecie zawartość miąższu kokosowego, powinno być minimum 90%). Wsypujemy cukier i doprowadzamy do zagotowania. Zdejmujemy z ognia i wsypujemy żelatynę. Bardzo dokładnie mieszamy do całkowitego rozpuszczenia się żelatyny. Przecedzamy płyn i odstawiamy do wystygnięcia. Przelewamy do foremek i wstawiamy do lodówki na kilka godzin.

By wyjąć deser z foremki wkłądamy foremkę na kilka sekund do miseczki z ciepłą wodą. Odwracamy foremkę i kładziemy panna cottę na talerzyku. Polewamy jeżynowo lawendową konfiturą.

Szczerze mówiąc, ta panna cotta była tylko pretekstem by przedstawić wam lawendę w towarzystwie jeżyn. 



Smacznego i duuuuużo słońca. W końcu kiedyś do nas wróci.


Tak wygląda lucerna i jej miłośniczka;)




niedziela, 23 sierpnia 2015

Zdanie Margaret Thatcher i lawendowa melba z morelowym kremem




















Miała rację moja Babcia. Miała rację moja Mama. I mieli rację wszyscy inni. Jeśli chcesz na kimś polegać, to polegaj na sobie. Jeśli chcesz na kogoś liczyć, to licz na siebie.
Ile jest takich spraw, które powierzamy komuś a w rezultacie musimy załatwić same.
Naszą, kobiecą cechą charakterystyczną jest odpowiedzialność. Wiem, wiem, uogólniam i idę na skróty. Nie zamierzam napisać tutaj eseju na temat różnego podejścia do tzw obowiązków. Nie chcę też udowadniać, że my Kobiety jesteśmy Siłaczkami.
Ale ilość spotkań, terminów, obietnic i planów w ostatnim czasie uczynionych przez facetów i nie dotrzymanych, zawalonych, odwołanych skłoniła mnie do napisania tego tekstu.
Margaret Thatcher powiedziała: „jeśli chcesz, żeby o czymś mówić, poproś mężczyznę. Jeśli chcesz, aby coś było zrobione, poproś kobietę.”
Nie wyobrażam sobie kobiety, która na ostatnim etapie np. wyrastania chleba, traci zainteresowanie jego wypiekiem i rzuca się do projektowania altanki.
Mówi się, że lubimy się spóźniać. Może na spotkania z kochankiem...aby podgrzać atmosferę.
Lecz ani jedna z moich znajomych nie spóźnia się trzy dni na spotkanie. Nie odwołuje trzeci raz spotkania z tym samym klientem lub z tajemniczych względów w ogóle nie pojawia się na spotkaniu.
Moje zaniedbania związane z blogiem spowodowane są między innymi tym, że robię to, co powinni byli zrobić inni. Ale zawiedli.
Pewne postawy najpierw mnie zamurowały a potem pchnęły do działania.
Nabyłam kilka nowych umiejętności i odkryłam granice swojego zmęczenia. 
Na szczęście nie straciłam do końca dobrego zdania o męskiej stronie świata, bo przy moim boku dzielnie trwał jeden osobnik. Milczący i skuteczny. Był wyjątkiem potwierdzającym regułę.
Nie przepadam za stereotypami ale tym razem pokiwam głową nad zdaniem pani Thatcher.

Gotowanie, pieczenie i cyzelowanie stołu ani mi było w głowie. Najlepszym dowodem na to, że przeżyłam wstrząs jest brak ciasta do sobotniej i niedzielnej kawy.
Dotychczas tylko strata rąk lub koniec świata mogły usprawiedliwić jego nieobecność na stole.
Ha, tym razem powiedziałam sobie, że i mnie się należy lenistwo. I machnęłam wczoraj ręką na słodkości.
Nie byłabym jednak sobą, gdyby po czasie nie podgryzły mnie wyrzuty sumienia (tylko my, kobiety, tak mamy). Jak to tak, bez ciasta?
I zrobiłam lawendową melbę.

























4 brzoskwinie lub morele
4 gałki waniliowych (lub ulubionych lodów)
1 łyżka masła
2 łyżki płynnego miodu
kilka gałązek lawendy
1 łyżka morelowego curdu*

Na patelni z grubym dnem topimy masło i wlewamy miód. Obrane ze skórki brzoskwinie lub morele kroimy na połówki i wrzucamy na patelnię z masłem i miodem. Dodajemy lawendę. Przykręcamy ogień i pławimy owoce 5 minut w sosie. Obracamy je kilka razy aby z każdej strony nieco się karmelizowały.
Zdejmujemy z ognia.
Do pucharków wkładamy lody. Na nich kładziemy połówki owoców. Na górę dodajemy łyżkę zimnego morelowego kremu, polewamy syropem, w którym smażyły się brzoskwinie i sypiemy kwiaty lawendy.




Morelowy lub brzoskiniowy curd
pół kilograma moreli (lub brzoskwiń)
1/3 szklanki cukru
10 dkg masła
4 żółtka

Morele obieramy ze skórki i kroimy na ćwiartki. Wkładamy je do rondla z grubym dnem. Wsypujemy cukier i gotujemy do rozpadnięcia się owoców. Jeżeli boicie się, że owoce się przypalą, wlejcie trochę wody (pod koniec musicie ją jednak odparować).
Morelową pulpę przecieramy przez sito i przekładamy do żaroodpornej miseczki.
Dorzucamy masło i stawiamy miseczkę na garnku z gotującą się wodą. Dno miseczki nie może dotykać powierzchni wody.
Kiedy masło się rozpuści dodajemy żółtka. I zaczynamy mieszać.
Po około 7-10 minutach krem zacznie gęstnieć. Kiedy na brzegach miseczki pojawią się malutkie pęcherzyki powietrza, zdejmujemy miskę z garnka.
Przykrywamy wierzch kremu folią spożywczą (unikniemy kożucha) lub przekładamy do słoiczka, studzimy, zakręcamy i chowamy w lodówce.
Używamy do naleśników, do kremu z mascarpone, do bezy, do wyjadania paluchami.





















Smacznego

sobota, 17 sierpnia 2013

Lawendowe ciasto z karmelizowanymi morelami czyli co moja głowa robi nocą



Budzę się w środku nocy. Nieprzytomnie próbuję sobie przypomnieć co mnie obudziło. W ciemnościach mojego półprzytomnego umysłu błyskają pojedyncze wskazówki. Pomarańczowy, ściana, batonik. Myśli, choć ospale, idą ich śladem.
Leżę i wiem, że nastąpi przerwa w spaniu. Myśli zaczną się podkradać najpierw pojedynczo i ostrożnie a potem rozszalałą bandą.
Nocą stają się bardziej śmiałe. Jakby światło dnia i moja przytomność umysłu stanowiły skuteczną zaporę. Nocą trudniej nałożyć im kaganiec i zapędzić do ciemnych kątów. Niektóre nigdy nie powinny oglądać światła dziennego.  Czy nocą zamki w myślowych klatkach pozostają niedomknięte i myśli wykorzystują to niedopatrzenie na wymknięcie się po cichu?
Czy może strażnik zasnął i w głowie odbywa się bal na całego.
Leżę i im głębiej w tę moją głowę zaglądam, tym bardziej obudzona jestem.
A gdyby? A co? Jeżeli…? Kto? Może by..? Kiedy? Muszę… Powinnam… To przypomina karuzelę, w której ktoś uszkodził hamulce.
Otwieram oczy i widzę w mroku sprzęty sypialni. Skoro je widzę, to znaczy, że czas płynie i za chwilę wstanie dzień. Świt nabiera rozpędu.
Nie patrzę na zegarek, żeby samej siebie nie przestraszyć. Przecież chcę zasnąć. Wyłączyć ten rozgardiasz.  Wrzasnąć do  własnej głowy: CISZA!
Próbuję skierować myśli do wyjścia. Może jakaś wyliczanka spłucze je jak woda z prysznica. Potrzebna mi jest przynęta. Pomarańczowy, batonik, ściana. Od tego się zaczęło. Wracam do snucia pomarańczowych scenariuszów opierając o ścianę słusznych rozmiarów batonik…
Zasypiam.
Jakie to szczęście, że jest sobota. Zamiast dochodzić do przytomności nad czwartą kawą, mogę się położyć na trawie i patrzeć na chmury. Wszystko mogę. Nic nie muszę.




Ciasto lawendowe z karmelizowanymi morelami:

W wazonie stały trzy badylki lawendy. Uschły już a ja pokruszyłam je do ciasta kruchego. Nie spodziewałam się, że łyżeczka suszonej lawendy nada smaku tarcie.

Ciasto kruche lawendowe:

2 szklanki  mąki pszennej
200 g zimnego masła
2 żółtka
2 łyżki kwaśnej śmietany
2 łyżki cukru pudru
1 łyżeczka suszonej lawendy
szczypta soli

oraz:

kilka łyżek konfitury morelowej
250 g mascarpone
2 łyżki cukru pudru

1 kilogram moreli
5 łyżek cukru
2 łyżki wody

Szybko siekamy a potem zagniatamy składniki na ciasto. Formujemy kulę, spłaszczamy ją i wkładamy w worku do lodówki na godzinę. Potem rozwałkowujemy ciasto i wykładamy  nim formę do tarty. Przykrywamy papierem, obciążamy np. fasolą i pieczemy 10 minut w 180 stopniach.
Po 10 minutach zdejmujemy papier i dopiekamy ciasto kolejne 10 minut.
Karmelizujemy morele. Dzielimy owoce na pół. Na patelnię sypiemy cukier i dwie łyżki wody. Rozpuszczamy cukier i czekamy aż zacznie się złocić. Wrzucamy morele i obracamy patelnią, żeby morele całe zanurzyć w karmelu. Gotujemy 5 minut morele i zdejmujemy z ognia. Studzimy.
Serek mascarpone miksujemy z cukrem pudrem. Na upieczonym cieście rozsmarowujemy konfiturę morelową. Na nią kładziemy warstwę zmiksowanego mascarpone. Na górę wykładamy morele.
Ciasto schładzamy w lodówce (przykryte) i podajemy na podwieczorek w taką sobotę jak dzisiaj.






Smacznego 

piątek, 2 sierpnia 2013

Lody jak letni wieczór lawendowo miodowe




Kto nie lubi dostawać prezentów. Każdy lubi. Szczęścia też chodzą parami.
Najpierw dostałam sorbetierę a teraz piękną książkę o robieniu lodów.
Kiedy podchodziłam do moich pierwszych truskawkowych prób, korzystałam z przepisu z instrukcji obsługi. Lody wyszły świetne. Okazało się, że ich zrobienie nie jest zastrzeżone tylko dla wtajemniczonych.  Można je zrobić z jogurtu, soku, musu owocowego, mleka i słodkiej wody. Mogą być z jajkami, z kremówką czy z alkoholem.  Ilość kombinacji jest ograniczona tylko naszą wyobraźnią.
Po tradycyjnych lodach truskawkowych przyszła kolej na malinowe i pistacjowe. Tak się rozpędziłam, że władowałam do maszynki nawet jogurt z miodem. To co wyszło smakowało zachwycająco.
I wtedy pojawiła się książka.
A tam takie kwiatki jak lody imbirowe, lody z wielbłądziego mleka(!), z oliwą, gorgonzolą i miodem, z kolendrą, z melonem i chili. Odleciałam.
Gdy trafiłam na stronę z lodami ogórkowymi wiedziałam, że zostanę fanką Claire Kelsey.
Zaczęłam od lodów miodowych, bo doświadczenie z jogurtem rozbudziło apetyt na więcej.
W donicy rośnie lawenda. Wydawało mi się naturalnym połączenie tych dwóch na wskroś letnich smaków. Lawendy i miodu.


Oparłam się na przepisie z książki Melt, Ice cream sensations to make at home, Claire Kelsey



Lody lawendowo miodowe

Tu muszę zrobić jedną dość istotną uwagę. Dotyczy ona używania miodu i alkoholu w lodach.
Kiedy używacie jednego lub drugiego składnika, dziwicie się, że mieszanka do lodów mimo usilnych starań nie gęstnieje na piecu a po wyjęciu z zamrażarki nie jest twarda jak skała.
Otóż sprawcą jest miód lub alkohol. One nie pozwalają mieszance jajecznej do lodów zgęstnieć  a potem skamienieć.
Rada jest następująca. Dodać mniej cukru. Jeżeli używacie np. 200 g cukru, to dodając miód lub alkohol zmniejszacie ilość cukru o 50 g. Zbyt duża ilość cukru działa przy robieniu lodów jak piąta kolumna. Szkodzi.To rada Jamesa Martina.

Wracam do lodów.
375 ml pełnotłustego mleka
375 ml kremówki (użyłam 30%)
2 całe jajka
2 żółtka
240 g miodu
szczypta soli
5 gałązek świeżej lawendy

Lawendę związałam i włożyłam do mieszanki mleka i kremówki. Podgrzałam mocno ale nie gotowałam.
W tym czasie ubiłam jajka, żółtka i miód ze szczyptą soli. Do ciągle miksowanej  (na wolnych obrotach, chyba, że chcecie następne pół godziny spędzić na kolanach wycierając lody z podłogi) masy jajecznej dolewałam wolniutko gorące mleko ze śmietaną. Lawendy nie wyjmowałam.
Całą miksturę wlałam do sporej miski a tę postawiłam na garnku z gotującą się wodą. Mieszałam czekając aż wszystko ładnie zgęstnieje. Nie doczekałam się. Ale wtedy nie znałam tajemniczej zasady dotyczącej miodu lub alkoholu w lodach.
Zdjęłam tę niezagęszczoną masę z pieca i pozwoliłam jej wystygnąć. Potem przelałam przez sitko i włożyłam do lodówki. 
Kiedy dobrze oziębła użyłam sorbetiery.


Miałam obawy czy zgęstnieje. Niepotrzebnie.  Lody powoli ale nieuchronnie gęstniały. Po kilku godzinach w zamrażarce były dobrze formowalne. Nie musiałam wołać na pomoc MMŻ, żeby swym mocarnym ramieniem wyłuskał lody z pudełka.
I smakowały jak letni wieczór. Młodsze dziecko nie miało najmniejszych problemów z odgadnięciem składników. Trafiło za pierwszym razem: miód i lawenda.





Już się cieszę na następne eksperymenty. Będą morelowe.

Smacznego

piątek, 27 lipca 2012

Co niektórzy robią nocą czyli lawendowe jagodzianki




Jak trudno jest gotować dla jednej czy dwóch osób wie każdy, kto choć raz został sam na kilka dni. Jeszcze trudniej upiec pieczywo czy ciasto. Przepisy proponują proporcje dla małego przedszkola. Kilogramy mąki, kopy jajek. I piekę potem te swoje ciasta, modląc się w duchu, żeby nas ktoś poratował. Z tego powodu bułki, bułeczki niezbyt często goszczą na naszym stole. Zrobienie 12 czy 24 sztuk skutkowało by stuprocentowym znudzeniem.
Jagodzianki były dotychczas na liście do zrealizowania. Ale jagody same pchają się do ręki. Jeśli nie zdecyduję się teraz, to potem wena odleci i zostaną tylko mrożone owoce.
Jagody kupiłam, postawiłam na stole i krążyłam wokół nich całe popołudnie. 
I nigdy nie wiadomo, co człowiekowi wpadnie do głowy w tzw wieczornej ciszy. Ja późną nocą dojrzałam do upieczenia pachnących bułeczek.
Posiłkowałam się przepisem z White Plate, gdzie znajdziecie kilka przepisów na te pyszne bułeczki. Podzieliłam składniki na pół, zapomniałam o wodzie (co jak się okazało, wcale im nie zaszkodziło), pokombinowałam z lawendą. I taki udało mi się osiągnąć efekt.



Lawendowe jagodzianki

na 6-8 bułeczek

270 g mąki
1 łyżeczka z czubkiem suchych drożdży
1,5 łyżki cukru
¼ łyżeczki soli
niecałe pół szklanki mleka
85 g masła
1 jajko
3-4 gałązki lawendy

nadzienie jagodowe:

szklanka jagód
2 łyżki masła
3 krople esencji waniliowej
pokruszone lawendowe kwiatki (jeden zupełnie wystarczy)

Składniki nadzienia mieszamy.

do posmarowania

1 żółtko
1 łyżeczka cukru

Na początku musimy zrobić lawendowe mleko. Ono nada nieco intrygującego aromatu naszym bułeczkom. Zagotowujemy mleko z lawendowymi kwiatkami. Gotujemy pod obserwacja 5 minut. Przelewamy przez sitko i do gorącego mleka wkładamy masło, aby się rozpuściło. Zostawiamy do wystygnięcia.
W misce łączymy wszystkie suche składniki. Wlewamy, mieszając, wystudzone mlekom z masłem. Zagniatamy elastyczne ciasto, formujemy kulę, przykrywamy i zostawiamy na godzinę żeby urosło.
Po podwojeniu objętości ciasto rozwałkowujemy i wycinamy krążki. Na środku kładziemy łyżkę jagodowego nadzienia i zwijamy ciasto jak sakiewkę.

Po raz pierwszy piekłam dziś nadziewane bułeczki i przyznam, że nie jestem z siebie dumna, jeśli chodzi o klejenie. Tu mi coś w trakcie pieczenia wyciekło, tam coś urosło ponad miarę.

Sklejone starannie jagodzianki odstawiamy w cieple na pół godzinki. Niech trochę podrosną. W tym czasie nagrzewamy piekarnik do 200 stopni.

Podrośnięte bułeczki smarujemy roztrzepanym żółtkiem i posypujemy cukrem.
Pieczemy 15-18 minut.

Zapach jaki wydobył się z piekarnika postawił na równe nogi MMŻ. Godzina była bardziej sprzyjająca marzeniom sennym niż pachnącej rzeczywistości. Dlatego też MMŻ był przekonany, że śni na jawie. Śródnocna szklanka mleka i jeszcze ciepłe jagodzianki pachnące lawendą to rzecz, którą warto powtórzyć. Dziś zostały tylko jagodowe ślady na talerzu. 



Smacznego i dużo uśmiechu życzę