piątek, 29 czerwca 2012

Opowieść z dreszczykiem i muffiny z kremem z białej czekolady




Ile znacie osób, które próbowały sobie obciąć dłoń za pomocą podajnika do taśmy klejącej?
Jeśli do tej pory nie znaliście nikogo takiego, to po przeczytaniu tego wpisu, możecie się przyznać do przynajmniej jednej takiej znajomości. To ja. Ja próbowałam to uczynić. Co prawda niezamierzenie, ale efekt był taki sam.
Nawet, zresztą, w szale klejenia 76 kartonu nie zwróciłam uwagi na ten uszczerbek na zdrowiu. Dopiero dziwne ciepło w okolicy łokcia uzmysłowiło mi, że za chwilę padnę trupem z wykrwawienia.
Jak się okazało po jakimś czasie (dokładnie kiedy wpełzłam pod prysznic), próbowałam sobie w ten sposób obciąć nie tylko dłoń, ale również stopę. Mydło i woda w zdecydowany sposób, czyli szczypiąc,  pokazały miejsce kolejnego okaleczenia. Nie pytajcie jak moja stopa weszła w kontakt z podajnikiem, bo sama się nad tym zastanawiam.
Po namyśle dochodzę do wniosku, że ktoś, kto podbija sobie oko ścianą, łamie kciuk klapą od bagażnika i notorycznie obcina sobie krajalnicą koniuszki palców, powinien codziennie dziękować za cud przeżycia.
A propos koniuszków. Nie wierzcie, że nie odrastają. Mnie się to udaje z powodzeniem, choć podobno u ludzi to niemożliwe. Widocznie jestem jaszczurką.



Zanim jeszcze nie przeprowadziłam nieudanego (na szczęście) zamachu na swoje życie, upiekłam muffiny.
Szał pakowania swoją drogą a urodziny MMŻ to rzecz nieodwołalna. A te są dzisiaj. Główne obchody dopiero za tydzień, ale co to za urodziny bez malutkiego choć ciasteczka. Za tydzień upiekę wypasioną bezę, a na razie między zawijaniem w folię bąbelkową …nastej filiżanki i układaniem w wieżę kolejnego pudła z książkami, piekłam bananowe muffiny z kremem z białej czekolady. Taka namiastka tortu tylko dla MMŻ. Nawet świeczkę zatknęłyśmy na szczycie.



Muffiny bananowe z kremem z białej czekolady
(wyszło mi 6 sztuk dość sporych ciasteczek)

2 szklanki mąki
pół szklanki cukru
1,5 łyżeczki proszku do pieczenia
pół łyżeczki sody oczyszczonej
2 dojrzałe banany
1 jajko
pół szklanki  oleju
pół szklanki mleka
6 kostek białej czekolady

Zaopatrzcie się w dwie misy. Do jednej wsypcie wszystkie suche składniki. W drugiej wymieszajcie wszystkie mokre. Banany są mokre i trzeba je rozgnieść widelcem. Do miski z suchymi składnikami wlejcie zawartość drugiej miski. Nie miksujcie. Weźcie do ręki widelec i nim niedbale zamieszajcie wszystko razem. Nie przykładajcie się do roboty. Wymieszajcie byle jak i niezbyt starannie. Wtedy muffiny będą idealne. 

Do papilotek nałóżcie ciasta do połowy wysokości.  Połóżcie do każdej porcji  1 kostkę białej czekolady. Przykryjcie jeszcze odrobiną ciasta. Do nagrzanego do 180 stopni piekarnika wstawcie blaszkę z ciastkami i pieczcie 25 minut.

Kiedy one stygną, my możemy zrobić krem. W pierwszej wersji użyłam mascarpone. Ale dziś szczęście mi nie sprzyjało i ser się zwarzył. Zrobiłam więc krem maślany.

pół kostki miękkiego masła
1 tabliczka białej czekolady
2 łyżeczki cukru pudru
3 łyżki kremówki
kilka kropel likieru bananowego

Zaczynamy od stopienia czekolady. Na garnek  z odrobiną wody stawiamy miskę. Dno miski nie może dotykać wody. Wlewamy do miski śmietanę i podgrzewamy ją. Kiedy jest gorąca, dodajemy połamaną czekoladę. Zdejmujemy miskę z garnka i spokojnie mieszamy zawartość. Po chwili czekolada będzie płynna. Studzimy ją i w międzyczasie ubijamy mikserem masło z cukrem. Dodajemy do ubitego masła wystudzoną czekoladę i likier. Miksujemy jeszcze przez chwilkę a potem kładziemy krem do lodówki.

Zimny lepiej się formuje na babeczkach.
Po pół godzinie możemy go nakładać. 
Ta czynność nie jest moją mocną stroną. Ale ciągle się uczę.



Tak wyglądała moja jasna i ciemna strona dzisiejszego dnia.
Pamiętajcie, że własne mieszkanie może okazać się bardziej niebezpieczne  niż ciemny zaułek.

Pozdrawiam serdecznie i  życzę  smacznego

środa, 27 czerwca 2012

Dusiciel z Bostonu i truskawki w niecodziennej roli




Obcowanie z naturą ma to do siebie, że owa natura niekiedy wlezie ci z buciorami na dywan. Czego żeśmy już nie pielęgnowali w naszym domu? O nietoperzu już wiecie. Gdzieś tam sobie teraz mieszka i łowi ćmy w świetle latarni.
Kiedyś nasz dzielny kot przyniósł do domu zajączka. Malutkiego. Funkcję matki zastępczej sprawuje  w naszej rodzinie młodsze Dziecko. Ona też zajączka wyhodowała na własnych kolanach. Dyzio, jako solidny kawał odhodowanego zająca pokicał w siną dal. 
W zeszłym roku gołąb pocztowy postanowił z naszego trawnika urządzić sobie sanatorium. To nic, że domu pilnują trzy koty, gołąb totalnie zlekceważył podstawowe zasady bezpieczeństwa. Jego piór pilnowałyśmy my. On ze stoickim spokojem przechadzał się pod nosem naszych drapieżców. Zenon, bo tak został ochrzczony, nabrał sił, potem zrobił rundkę honorową nad naszym domem i odleciał ku lepszym celom. I całe szczęście , bo już się zastanawiałam, co zrobię w mieście z gołębiem.
Ale apogeum ingerencji zwierzęcej nastąpiło  w tym roku. Już nietoperz wydawał mi się nieco egzotyczny. Jestem stuprocentowym mieszczuchem. Kocham swój kawałek lasu, ogródka i trawnika. Ale staram się nie zwracać uwagi na mieszkańców wprawiających mnie w napady paniki.  Jestem świadoma istnienia świata alternatywnego należącego do pająków, stonóg, krocionogów, nornic czy nietoperzy. Póki nie wchodzimy sobie w drogę wszystko jest w porządku.
Niestety świat równoległy ma w nosie moje fobie.

- Mamo, możesz tu przyjść na chwilę, coś znalazłam – woła Córka ze strychu
- A muszę?
- No raczej.


Wspinam się pewna,  że sprawa dotyczy odkrytych tajemnic z dzieciństwa (strych to przechowalnia wszystkiego). A Dziecko pokazuje mi kawałek Czegoś, co leży i oddycha. Jest zdecydowanie kudłate i wielkości rękawiczki. A jeśli skoczy na Dziecko? A jeśli okaże się niebezpieczne? Kocyk załatwił sprawę. Skórzane rękawice, maseczka na twarz i już obcy został obezwładniony. Skrępowanego kocykiem wyniosłam daleko na trawę.
No i zaczęła się gonitwa myśli. Co to mogło być? Napad paniki odebrał mi zdolność trzeźwego myślenia. Zawiniątko przeleżało noc poza domem. A noc była mokra i chłodna.
Nazajutrz, pewna, że problem sam się rozwiązał i obcy odszedł w jakieś bezpieczne dla siebie miejsce, zajrzałam pod kocyk. A tam zgroza! Jest! Leży i wygląda dość nieszczęśliwie. W świetle dziennym wyglądał jak kupka nieszczęścia. I na dodatek popiskiwał. Przyjrzałam się uważnie i co widzę. Pyszczek, zamknięte ślepka, ogonek, biały krawacik i pazury jak u godzili. Wyrzuty sumienia dały znać o sobie. Przecież to jakiś osesek. Czyj? Kuny najprawdopodobniej, bo przecież mieszka pod dachem. Jakim sposobem zgubiła jedno ze swoich dzieci? Zresztą, co za różnica? Już wystarczająco się maluch nacierpiał i najadł strachu. Teraz pora na uruchomienie pogotowia zwierzęcego. Matka zastępcza na miejscu jest.  Butelka została po dokarmianiu zająca. Pobliska apteka dostarczyła mleka dla niemowląt. Kuniątko wróciło pod dach i zaczęło się jej niańczenie. Córka wstawała co trzy godziny, żeby nakarmić. Maluch potrzebował też ciepła i tulenia. Nazwanie go Dusiciel z Bostonu było nieco na wyrost, bo dusicielem to on na razie nie jest, ale z Córką karmicielką się nie dyskutuje. Dni mijały, Dusiciel miał się dobrze a ja gorączkowo szukałam rozwiązania naszego dzikiego problemu. Mam koty, może uda się wprowadzić między nie kunę. Może nie zauważą różnicy. Nawet MMŻ przyzwyczajał się do myśli, że zamieszkamy z kuną. 
Na szczęście przeszukiwanie internetu przyniosło wybawienie. Jest w Mikołowie fundacja „Świat zwierząt”. Oni zajmują się połamanymi bocianami, poturbowanymi sarnami i osieroconymi kunami. 



Jeden telefon i po naszego malca przyjechała fachowa pomoc. Na pamiątkę zostały zdjęcia i butelka. Pewnie jeszcze się przyda.
Jeśli znajdziecie kiedyś na swojej drodze małego słonika lub żyrafkę, dzwońcie do Mikołowa. Tam są ludzie, którzy kochają zwierzęta.

Nasza kuna po odkarmieniu i odchowaniu wróci do lasu i może swoich dzieci będzie lepiej pilnować.

Od tej chwili pora zbierania truskawek będzie mi się kojarzyć z naszym małym dusicielem z Bostonu.

A truskawki powoli odchodzą do historii. Niewiele ich było w  tym roku. Majowe przymrozki zdziesiątkowały moje poletko ale te które zostały są idealne do sałatki. Są słodkie i malutkie.

Sałatka będzie pożegnaniem z truskawkami i naszym małym futrzastym gościem.



Sałatka truskawkowa z serem pleśniowym
(na 2 porcje)

kilkanaście liści sałaty (najlepiej zrobić mieszankę sałat)
garść umytych, niedużych truskawek
2 łyżki pokrojonego w kostkę sera pleśniowego
1 łyżeczka orzechów pistacjowych
2 łyżki posiekanej zielonej cebulki
3 łyżki octu truskawkowego lub balsamicznego
1 łyżeczka miodu
1 łyżeczka łagodnej musztardy
6 łyżek oliwy
pieprz

Zaczynamy od wymieszania octu z miodem.
Do miski wkładamy truskawki i zalewamy octem z miodem. Niech sobie postoją 5 minut. Myjemy sałaty i rwiemy na kawałki.
Dużą misę wypełniamy sałatą. Posypujemy ją cebulką, serem i osączonymi z marynaty truskawkami. Delikatnie wszystko mieszamy.
Wlewamy marynatę do słoika, dodajemy sól, musztardę i oliwę. Zakręcamy i miksujemy. Polewamy sałatę sosem i na koniec sypiemy pokruszone orzeszki pistacjowe.

W innej wersji tej sałatki, możemy jako naczynia użyć liści cykorii. Sałatka zyskuje na wyglądzie i nabiera nieco goryczki w trakcie chrupania.



Smacznego i pogodnego pożegnania z truskawkami.

niedziela, 24 czerwca 2012

Czy tygrys szablozębny polubiłby pierogi z jagodami?




Czytając prasę można dojść do wniosku, że życie dzisiejszego człowieka to jedno wielkie pasmo niebezpieczeństw. Masło to śmierć  z powodu miażdżycy. Cukier to gwarantowana otyłość, kończąca się zejściem śmiertelnym. Mięso, lepiej się nie zastanawiać nad konsekwencjami jego konsumpcji. Krew się z ścina ze strachu. Ryby? Hodowane sztucznie. Rośliny? Kto by tam chciał jeść coś co w części jest człowiekiem.

A to tylko wąski wycinek dotyczący spraw żywieniowych. Jak sprawa wygląda na innych polach? Nie lepiej.  Leki? Niebezpieczne. Samochody? Zabójcze.
Słońce? Nawet nie pytajcie. Nawet leżenie i nic nierobienie jest niebezpieczne, bo można umrzeć z nudów. Nic tylko siąść i zapłakać nad ciężkim losem współczesnego homo sapiens.

A gdyby tak rzucić się w paszczę niebezpieczeństwa? Zlekceważyć wszelkie zasady gwarantujące ujście z życiem. Posmakować życia na krawędzi? Mieć w nosie kleszcze krwiożercze i lisy oszalałe, śliniące się wścieklizną. Wejść w gąszcz nie zaważając na zabójcze liście barszczu i pokrzyw. Nie zwracać uwagi na mrówki czerwone, czarne i brązowe, sposobiące się do wkroczenia w nasze skarpetki. Może i jest niebezpiecznie ale za to jak podniecająco. No i są wymierne korzyści. Można natknąć się na jagody. Słodziutkie, granatowe maleństwa, wynagradzające nam trudy niebezpieczeństw. Człowiek pierwotny też wyruszał na łowy mimo czającego się tygrysa szablozębnego. 
Oczywiście, ci wrażliwsi mogą kupić jagody w sklepie, ale prawdziwą przygodę przeżyjemy tylko w warunkach ekstremalnych. Na wszelki wypadek spryskajcie się czymś śmierdzącym, zabierzcie GPS-a, bieliznę na zmianę i suchy prowiant. I zbierajcie jagody. One same w sobie nie wiążą się z żadnym ryzykiem. A może się mylę?



Pierogi z jagodami

2 szklanki mąki
pół łyżeczki soli
1 jajko
2 łyżki oleju
¾ szklanki gorącej przegotowanej wody



Mąkę i sól wsypujemy do miski, wbijamy jajko, wlewamy oliwę i widelcem mieszamy składniki. Powoli wlewamy gorącą wodę i mieszamy z mąka. Bez obaw możemy teraz zagnieść ciasto rękami. Jeśli zbytnio klei się  do rak, dodajmy nieco mąki. Pamiętajmy jednak, żeby nie wyrabiać ciasta zbyt długo.
Na stole oprószonym mąką rozwałkowujemy ciasto na mniej więcej grubość 2 mm. Wycinamy szklanką krążki i możemy zacząć klejenie pierogów. Jagody dobrze jest przejrzeć. Zawsze jakiś zabłąkany mieszkaniec lasu lub listek może się w nich zapodziać. Przebrane owoce przesypcie łyżką mąki. Nie będą uciekać z taką łatwością w trakcie lepienia.
Dobrze sklejcie pierogi, bo w trakcie gotowania działają siły natury (patrz gejzery) i pierogi w swojej delikatności są bezbronne. Nie ma nic bardziej rozczarowującego jak szaro granatowa zupa w garnku zamiast zgrabnych pierożków.
Do sporego garnka nalejcie wody i zagotujcie wodę z odrobiną soli. Nie żałujcie garnka. Z doświadczenia wiem, że zarówno makaron jak i pierogi lubią mieć sporo miejsca.
Do wrzątku wrzućcie pierogi i gotujcie na zmniejszonym ogniu. Kiedy pierogi wypłyną na powierzchnię, można je wyjmować. Polanie odrobiną stopionego masła zapobiegnie ich sklejeniu.
Potem pozostaje nam usiąść do stołu, polać pierogi śmietaną, posypać cukrem i z błogością zajadać.



Warto wybrać się do lasu mimo czyhających tam niebezpieczeństw.
A odpowiadając sobie na zadane w tytule pytanie: tak, polubiłby. Z malutką wkładką mięsną.
Smacznego 

sobota, 23 czerwca 2012

Tarta truskawkowa i sobotnia inwazja





Ciepło, zimno. Mokro, sucho. Biało, czarno. Wesoło, smutno.
Najlepiej, gdyby było 25 stopni i świeciło słońce, a gość byłby pojedynczy i zapowiedziany.
Ale w życiu rzadko bywa tak, jak byśmy sobie życzyli.
Najpierw pięć dni lało i było zimno a z odwiedzających doliczyłam się tylko dwóch saren, jednego zająca i jakąś cholerę zjadającą moje papryki.  Niezbyt imponująca kolekcja. Tylko ilość wody dopisała.
Dziś jest upalnie a nasz taras przypomina konfesjonał przed Wielkanocą. Ciągnie się do niego kolejka odwiedzających. Żegnajcie plany skoszenia trawy. Żegnajcie plany zrobienia konfitury truskawkowej. Co tam konfitura, skoro miska z wypranym o poranku praniem ciągle czeka na rozwieszenie. A słońce świeci.
Jest prawie osiemnasta. Jeśli wziąć pod uwagę,  że ciągle trwają mistrzostwa, to perspektywa upieczenia ciasta oddaliła się trzaskając drzwiami. Nie dziwię się, też bym straciła cierpliwość.
Dzień powoli mija, a końca korowodu gości nie widać. Może sportowe pasje zagonią ich do domu?
Kocham gości. Nie myślcie, że całkiem zdziczałam, lecz moje plany na dziś nie uwzględniały parzenia 16 kawy i ekspresowego wyrobu ciasteczek.
A ranek był taką piękną obietnicą spokojnego dnia.  Tak, ostatnim spokojnym momentem było śniadanie.
Całe szczęście, że wczoraj upiekłam kruchy spód do tarty, aby go dziś w spokoju dopieścić. Kiedy już cała kawa została wypita, schowałam się w kuchni, żeby zrobić krem i ukryć ciasto głęboko w lodówce. Żeby komuś nie przyszło do głowy zażyczyć sobie deseru na zakończenie dnia. Nie, nie. Czy to się komuś podoba czy nie, dziś muszą wystarczyć ciasteczka.

Oto moja uratowana przed inwazją tarta truskawkowa.
Składa się z trzech części: spodu, kremu i truskawkowej góry:



część I - krem waniliowy

1 budyń waniliowy
szklanka mleka
pół kostki miękkiego masła
kilka kropel esencji waniliowej

Ćwierć szklanki mleka odlewamy. Resztę zagotowujemy. Budyń wsypujemy do zimnego mleka, mieszamy i wsypujemy do zagotowanej części. Mieszamy energiczne, żeby uniknąć powstania grudek. Po zagotowaniu zdejmujemy budyń z ognia i przykrywamy jego powierzchnię folią spożywczą. Nie zrobi nam się kożuch. Kiedy budyń wystygnie i będzie miał taką samą temperaturę jak masło możemy zrobić krem. Miksujemy masło i po łyżce dodajemy do niego budyń i esencję waniliową. Gotowe.

część  II - truskawkowa góra:

kilogram umytych i osuszonych truskawek
pół szklanki cukru żelującego

Duże truskawki kroimy i zasypujemy cukrem. Mieszamy, żeby puściły sok. Dodajemy wszystkie mniejsze i niekrojone owoce. Stawiamy garnek z truskawkami na ogniu. Zagotowujemy i pozwalamy im się gotować minutkę. Odstawiamy, żeby truskawki przestygły.

Użycie cukru żelującego to świetny sposób na ciasto z owocami. Galaretka jest za twarda a w tej wersji owoce są idealne. Już nie surowe, ale jeszcze jędrne. I całość ma piękny połysk. Każdy owoc można w ten sposób przysposobić do ciasta.

część III -  kruche ciasto do tarty:

pół kostki zimnego masła
2 łyżki cukru
1 szklanka mąki
szczypta soli
1 żółtko
1 łyżka kwaśnej śmietany

Wszystko razem zgniatamy szybciutko, żeby się nie ogrzało. Mikser bardzo dobrze sobie radzi z takim zadaniem. Formujemy kulę, rozpłaszczamy i w woreczku kładziemy do lodówki. Po godzinie  wałkujemy ciasto na płasko i takim plackiem wykładamy formę do tarty. Znów wstawiamy na pół godziny do lodówki.

Rozgrzewamy piekarnik do 180 stopni, wyjmujemy ciasto z lodówki w pieczemy 30 minut. Kiedy się upiecze i wystygnie, wykładamy na nie cały krem a potem truskawki. Odkładamy do lodówki i po godzinie możemy z czystym sumieniem poddać tartę ocenie. 
Stawiam wszystkie truskawki z mojego ogródka, że zachwyci każdego.






Spokojnej reszty soboty, całej niedzieli i dużo ciast z owocami. 
Smacznego

czwartek, 21 czerwca 2012

Limonka pakuje kartony czyli kotleciki rybne z trawą cytrynową





Nie powinnam teraz siedzieć i pisać czegokolwiek. Jeśli już to, to powinnam dopisywać kolejny punkt do  mojej listy kartonowej. A kartony stoją w ilości imponującej. Ich przybywa a rzeczy nie ubywa. Jak to się dzieje, ze na półkach wszystko wygląda mniej przytłaczająco. 
Tak więc, już wiemy co powinnam, a czego nie powinnam. Ale, jak wiadomo, uleganie pokusom jest wpisane w naturę ludzką. Im większy młyn wokół, tym bardziej karkołomne pomysły przychodzą mi do głowy. Może ja sprawdzam sama na sobie granice moich możliwości. Kto czyta, ten wie, jak katastrofa wodna wpłynęła w listopadzie na moje zapędy piekarnicze. Dziś jest zdecydowanie poważniej. Przeprowadzka to nie źródełko w spiżarni. Tu półśrodki czy pomoc z zewnątrz nie pomoże. Trzeba każdą rzecz wziąć do ręki i wzrokiem rzeczoznawcy wydać wyrok. Kciuk w górę lub kciuk w dół. To ląduje w przyszłości, tamto odchodzi w przeszłość.

Może powinnam zacząć kolejnego bloga pod tytułem :”Jak hartowała się Limonka”.

Na razie, skoro już się rozgrzeszyłam z niepakowania, to z czystym sumieniem mogę wam opowiedzieć o pysznej rybie. Aromat trawy cytrynowej, który dominuje w tym daniu jest tak świeży, letni i kuszący, że spokojnie mogę to danie nazwać udanym. 
No i w takich aromatach kartony nie wyglądają zbyt przerażająco.



Kotleciki rybne z trawą cytrynową:

około kilograma ryby; w moim przypadku było kilka ryb po trochu:
łosoś
dorsz
morszczuk
1 szklanka okruchów z białego świeżego pieczywa (zwykła bułka jest w sam raz)
1 jajko
łyżka bardzo drobno posiekanego imbiru
garść posiekanej kolendry
1 cebula
pół papryczki chili
6-7 łodyg trawy cytrynowej
sok z jednej limonki
otarta skórka z limonki
1 łyżka sosu rybnego
1 łyżka jasnego sosu sojowego
jeśli posiadacie galangal np. w proszku, dodajcie łyżeczkę



Trawa cytrynowa jest tu składnikiem kluczowym. Ona jest nutą wiodącą w smaku kotlecików i rusztowaniem w trakcie smażenia.

Obierzcie trawę z pierwszego liścia(?). Nie wyrzucajcie żadnych trawiastych resztek czy końcówek. Dodane do rosołu czy wywaru z ryby pozytywnie was zaskoczą. Odetnijcie grubszą końcówkę do wysokości 4-5 centymetrów. Wierzchnie warstwy są twarde i dopiero sam środek jest miękki i nadający się do pokrojenia. Sztywne źdźbła trawy cytrynowej, po odcięciu końcówek, będą służyły za patyczki do rybnych kotletów.

Pokrójcie z grubsza trawę, cebulę, chili, imbir. Dodajcie sos rybny i sojowy, sok z limonki i skórkę. Zmiksujcie blenderem (zdecydowanie ułatwia pracę). Do malaksera włóżcie kawałki ryby, oczyszczone z ości i skóry. Dodajcie pachnącą zawartość blendera i jajko. Zmiksujcie wszystko razem ale nie róbcie tego za długo i z pasją. Parę obrotów ostrza wystarczy. Niech ryba nie będzie przecierem rybnym. 
Wyjmijcie całość do miski i dodajcie 2 łyżki okruchów z bułki i całą posiekaną kolendrę. Wymieszajcie i zróbcie próbę organoleptyczną. Jeśli czegoś brak, to dodajcie. Potem uformujcie zgrabne kotleciki (mnie wyszło ich 8) i otulcie je resztą okruchów bułki.

Teraz wrócimy do naszej bohaterki dnia czyli trawy cytrynowej. Każdy kotlecik nadziejcie na jedno źdźbło. Trochę wygląda to jak szaszłyk. Przykryjcie wszystko folią i wstawcie do lodówki na kilka godzin.
Potem rozgrzejcie patelnię z olejem i smażcie kotleciki na złoty kolor.

Jako mokry (przecież to ryba) dodatek możecie dodać raitę . Świetnie razem zagrają smakowo.
Trochę się rozpisałam, ale obiecuje, że warto.



Życzę wszystkim pięknego weekendu i smacznego, a sobie więcej dyscypliny. 

poniedziałek, 18 czerwca 2012

Truskawkowa kanapka czyli sposób na niejadka





Nie jest mi pisane ciasto czereśniowe.  Najpierw inwazja gości pokrzyżowała moje plany. Czereśnie, zamiast w cieście ,zgodnie z przewidywaniami zostały meczową przegryzką.
Kiedy już następny czereśniowy transport wylądował w kuchni, okazało się, że ciasto wymknęło się spod kontroli.  Znalazłam sobie blogowy przepis i albo mam pecha, albo coś namieszałam, bo od spodu ciasto było podeszwą a na górze piętrzył się pagórek rozmiarów kopca Kościuszki.  Zbrojne dno ciasta odcięłam a reszta spoczęła w pudełku. Jeszcze nie upiekło się takie ciasto, którego nie można by było wykorzystać. Choćby na słodkie okruchy. W każdym razie z pomysłem na ciasto czereśniowe na razie się pożegnałam.

I oto, nieoczekiwanie nawiedziła mnie nieletnia nawałnica. Kto choć raz miał do czynienia z gatunkiem ludzkim pod postacią dzieci, ten wie, że bez czegoś słodkiego ani rusz. Oprócz dżemów i cukru w cukiernicy mam jeszcze truskawki.



- Chcesz truskawki?
- Nie, nie lubię.
- A ciasto lubisz?
- Jakie?
Tutaj wyciągam  kawałki mojego pokiereszowanego niedoszłego ciasta czereśniowego.
- E.. takie brzydkie. Nie lubię. I jestem głodna.

Bądź tu mądry i pisz wiersze.
Czym nakarmić to stworzenie? Jej mama kręci z powątpiewaniem głową, bo asortyment akceptowalny jest ponoć niewielki.
Z tej rozpaczliwej sytuacji zrobiła się słodka truskawkowa kanapka. Przyznam, że nigdy wcześniej takiej nie jadłam i nie robiłam. Ale dyktatura w postaci małej słodkiej dziewczynki czyni cuda.
Szybko skroiłam z ciasta dwie kromeczki, posmarowałam twarożkiem i obłożyłam truskawkami. Jeszcze na górę pokrojona mięta i z drżeniem serca czekałyśmy na werdykt.



- Ładna. I pachnie. Chyba ją lubię.
Zamarłyśmy.
- Ciocia.. daj mi jeszcze.

Uf. Kamień z serca.
Szkoda, że kiedyś nie pomyślałam, żeby tak karmić własne dziecko.

Truskawkowa kanapka:

resztki słodkiego ciasta (babki, wierzch biszkopta, czy keksa)
twarożek lub po prostu masło
truskawki
mięta
Jak to poskładać. Wszystko widać na zdjęciach i jest opisane wyżej.
Całkowicie proste. Całkowicie skuteczne.



Smacznego

sobota, 16 czerwca 2012

Gorące emocje i zimny deser wiśniowy





Nie upiekę ciasta, choć przywiozłam z targu torbę czereśni (o przyczynach kiedy indziej). Ukryłam je z dala od czujnego wzroku MMŻ. Nie mogę się zdradzić, że taka pokusa tkwi w ukryciu. Zamiast ciasta na wieczorny mecz zamiast chipsów będzie koktajl czereśniowo lodowy. Dzień był gorący, a atmosfera przed ekranem jeszcze gorętsza, więc coś na ochłodę będzie dobrym rozwiązaniem.
Reszta czereśni najprawdopodobniej nie ujrzy jutrzejszego blasku poranka. Zostanie zjedzona, kiedy tylko pojawi się na stole. Ale na początek, na ostudzenie emocji trochę jogurtu, nieco lodów i porcja czereśni.



Koktajl czereśniowo - lodowy

szklanka czereśni pozbawionych pestek
szklanka jogurtu greckiego
szklanka lodów waniliowych
łyżka cukru żelującego
łyżeczka płatków migdałowych



Czereśnie zasypujemy na kwadrans cukrem żelującym. Potem zagotowujemy czereśnie w rondelku. Tylko zagotowujemy, żeby cały cukier się rozpuścił. Studzimy. Czereśnie będą prawie surowe ale połączone cukrem. Lubię w ten sposób używać latem owoców np. do tart.
Mieszamy jogurt z lodami.
Do wysokiej szklanki kładziemy warstwami czereśnie i lodowy jogurt. Na górę sypiemy uprażone płatki migdałowe i śliczną czereśnię. Pozostałe czereśnie jemy bez skrępowania. Trwają krótko, a następne dopiero za rok.



Smacznego

piątek, 15 czerwca 2012

Kartka z Toskanii czyli przekładaniec polenty i caponaty





Jestem jedynym właścicielem swojego czasu. Przynajmniej dzisiaj. Gotuję tylko dla siebie. Jem na co mam ochotę. A dziś mam ochotę na nostalgię.
Leje od czterech dni a we Florencji dziś było prawie 30 stopni. W taką pogodę siedzi się nad basenem, pije asti i je grillowane bakłażany.
Do naszej pogody pasowałyby raczej tłuczone ziemniaki i żeberka na ostro. Ale nic z tego. Nie dam się pogodzie. Przynajmniej w marzeniach niech świeci słońce i jest ciepło. Żółty kolor kojarzy się z ciepłem. Kukurydza jest żółta. Będzie polenta. Składnik mojej kartki z Toskanii. Do tego warzywa z oliwą i octem balsamicznym. Jest prawie idealnie. Jeśli zignoruję kałuże przed tarasem, to mogę udawać, że to tylko chwilowa włoska burza.



Zapraszam na toskański lunch nad basenem:


opiekana polenta

(na dwie porcje)
1 szklanka bulionu
1 szklanka mleka
pół szklanki kaszy kukurydzianej
1 cebula
2 łyżki oliwy
pieprz, sól
parmezan
3 łyżki kaszki kukurydzianej do panierowania

Cebulę kroimy w kosteczkę i przysmażamy na oliwie. Kiedy będzie złota, dolewamy mleko i bulion. Do gotującego się płynu dosypujemy kaszkę kukurydzianą. Bądźcie przygotowani na energiczne mieszanie, żeby nie zrobiły się grudki. Jeśli kiedykolwiek gotowaliście grysik, to przy gotowaniu polenty działa ta sama zasada: mieszamy, mieszamy, mieszamy. Po około dziesięciu minutach gotowania na małym ogniu kasza bardzo zgęstnieje. I tak być powinno.  Wsypujemy starty lub drobno pokrojony parmezan. Doprawiamy, jeśli trzeba, solą i pieprzem. I mieszamy. Potem wlewamy ją na blaszkę wyłożoną papierem do pieczenia. Wyrównujemy powierzchnię i zostawiamy do ostygnięcia.
W takiej postaci polenta już jest jadalna, ale można ją nieco ulepszyć. Kiedy wystygnie, daje się pokroić na zgrabne kawałki.  Panierujemy kwadraty w kaszce kukurydzianej i smażymy na złoto .
Odkładamy na bok i przygotowujemy warzywa 



1 bakłażan
1 cukinia
1 czerwona cebula
4 ząbki czosnku
kilka suszonych pomidorów w oliwie
oliwa
sól, pieprz
ocet balsamiczny
świeży tymianek, bazylia

Zanim przysmażymy warzywa, musimy zająć się bakłażanem, bo on wymaga nieco czasu. Trzeba go pokroić w plastry i posypać z obu stron solą. Po kwadransie umyjmy go pod bieżącą wodą i osuszmy ręcznikami. Potem pędzelkiem posmarujmy go oliwą. Dzięki temu nie trzeba już na patelnię wlewać oliwy. Wystarczy rozgrzać rondel i smażyć plastry bakłażana aż nieco zbrązowieją, czyli około trzech minut z każdej strony. Kładziemy go potem na talerz, a na patelni, na odrobinie oliwy smażymy plastry cukinii, ząbki czosnku i cebulę pokrojoną w ćwiartki. Całość tej operacji powinna zająć nie więcej niż 10 minut. Wszystkie usmażone warzywa oraz suszone pomidory wkładamy do sporej miski. Polewamy je oliwą, octem. Doprawiamy solą i pieprzem. Sypiemy listkami świeżego tymianku. Mieszamy i zostawiamy chwilę w spokoju, by smaki się połączyły.
Potem na talerzu układamy wieżyczkę z polenty i warzyw. Polewamy ulubioną oliwą i podajemy.

Zapachniało wakacjami.



Smacznego

środa, 13 czerwca 2012

Ogórki małosolne a sprawa polska




Nie znam nikogo, kto byłby obojętny na urok ogórków małosolnych. Sama nie należę do wyznawców ogórka, ale zapach świeżutkich, zieloniutkich ogóreczków moczonych w glinianym garnku jest nawet dla mnie obezwładniający. Potem ich wersja kiszona czy korniszonowa nie robi już takiego wrażenia.
Może to kwestia pewnej takiej nieśmiałości smakowej. Przecież małosolne to pierwsze sezonowe przetwory. Są jakby drzwiami do letniej spiżarni. Nic bardziej nie kojarzy mi się z początkiem sezonu słoikowego, jak właśnie małosolne.
W szafie czekają grzecznie kamionkowe garnki, koper kupiony, chrzan wykopany, liście wiśniowe jeszcze na drzewie, ale to tylko kwestia czasu, a ogórki się moczą.

Jaka jest magnetyczna siła ogórków małosolnych niech świadczy przykład z mojego podwórka.
Ile jesteście w stanie przejechać kilometrów, żeby zrobić sobie sałatkę z małosolnych na kolację? MMŻ, który przez cały tydzień dzielnie walczy z materią w mieście, policzył, że wstawione do gara w sobotę ogórki powinny już osiągnąć swój odpowiedni małosolny stan. Tyle, że ten gar jest nieco oddalony od miasta.
Kilkadziesiąt kilometrów nie było odległością zniechęcającą. Wabik w postaci ogórków był silniejszy. Jakież było moje zdziwienie, kiedy MMŻ stanął wczoraj w drzwiach i rozbrajająco zapytał: a ogórki się już zrobiły? A pomyśleć, że kiedyś pędził, żeby spojrzeć mi głęboko w oczy… ; ) O tempora! O mores!*
Najlepsze do wczesnego kiszenia są malutkie ogórki. Zazwyczaj przygotowuję porcję z jednego kilograma, a po trzech, czterech dniach, robię następny garnek. Tym sposobem zawsze lekko ukiszone ogórki towarzyszą nam przez cały sezon.



Ogórki małosolne:

1 kilogram ogórków
1 litr wody
2 łyżki soli
3 ząbki czosnku
1 łodyga kopru
kilka wiórków chrzanu (jeśli macie dodajcie też jeden liść chrzanowy)
4 liście wiśniowe (równie dobrze mogą być z czarnej porzeczki lub dębu)
kamionkowy garnek, mały talerzyk, litrowy słoik z wodą

Ogórki wkładamy do miski i moczymy w zimnej wodzie przez godzinę. Będą wtedy kruche.
Po godzinie wyjmujemy je z wody i przekładamy go garnka. Wszystkie dodatki dzielimy na dwie porcje. Jedną kładziemy na dno garnka, potem ogórki, a na koniec drugą porcję liści, czosnku, chrzanu i kopru. Zagotowujemy litr wody (najlepsza jest źródlana, taka z butelki), wsypujemy dwie łyżki soli i wlewamy na ogórki. Na ogórki kładziemy talerzyk mniejszy od średnicy garnka. Na talerzyku stawiamy słoik z wodą. Taki balast spowoduje, że ogórki nam nie wypłyną. Przykrywamy całą konstrukcję lnianym ręczniczkiem i zostawiamy w kuchni.



Od pierwszej chwili garnek będzie źródłem świeżego ogórkowo - koperkowego zapachu a z upływem czasu nie będzie was opuszczała myśl, kiedy będzie już można ich spróbować.
Po trzech dniach w warunkach kuchennych można śmiało dokonać zwiadu.
A potem kisić garnek za garnkiem.

*Okazało się,  że to nie ogórki, a chęć wspierania mnie w czasie meczu z Rosją przygnała MMŻ na wieś. I całe szczęście, bo po strzelonej nam bramce trzeba było mnie cucić. Po strzelonej przez nas, też.



A sałatka z ogórków smakowała nam obojgu.
Smacznego

poniedziałek, 11 czerwca 2012

Coś małego, coś pachnącego, coś smacznego czyli racuszki z czarnego bzu





Jeszcze chwila i mózg mi wyparuje. Będę potem miała święty spokój. Nic a nic nie będą mnie obchodziły maile, linki i odnośniki. 
Po całym dniu spędzonym przed ekranem komputera można dostać migreny, anemii, łupieżu lub internetowstrętu.  Najbliżej mi do tego ostatniego.  Co z tego,  że siedzę w pięknych okolicznościach przyrody, skoro miejskie obowiązki siedzą tu ze mną. A właściwie leżą mi na plecach i przygniatają.
W morskim domu zostałam sama jak palec. No, może nie zupełnie. Menażeria została ze mną, choć ja jestem im potrzebna tylko na zasadzie usługowej. Póki micha pełna, drzwi otwarte i ręka skora do miziania, to wszystko jest w porządku. Ale spróbujcie zamknąć drzwi przed kudłatymi… Albo spóźnijcie się z otwarciem stołówki…Biada wam.
Futrzaści więc odpadają jako ewentualne obiekty zwierzeń. Pozostaje telefon do przyjaciela lub internet. Przyjaciel też siedzi przyklejony do klawiatury, więc odpada. Internet jak wiadomo wywołuje dziś u mnie wysypkę a na dodatek jego wydajność jest porównywalna do zalotów winniczków. Powoli i spokojnie. Zanim załaduje mi się strona, zdążę zrobić zadanie domowe, wypić kawę i pójść na krótki spacer.  Prawdziwa szkoła cierpliwości.
Choć ma to i dobrą stronę. W tak zwanym międzyczasie, między jedną ładującą się stroną a kolejną, mogę odbyć wycieczkę po czarny bez i bez pośpiechu usmażyć sobie racuszki na kolację . Taka mała rzecz a cieszy.
Czyli kolejny raz dochodzę do wniosku, że nie ma tego złego (czy raczej powolnego) co by na dobre nie wyszło.  Zjem, popatrzę na las i okaże się, że mózg ma się dobrze. Ja, zresztą też.
Porozczulałam się nad sobą a dobre jedzenie postawiło mnie do pionu.  Jednak człowiek najedzony widzi świat zdecydowanie pozytywniej.
I pomyśleć,  że zjadłam tylko racuszki z czarnego bzu. Aż strach pomyśleć w jaką euforię wprawiły by mnie np. ostrygi. I po co komu dopalacze? Skoro wystarczy bukiet czegoś do zjedzenia.


Porcja egoistyczna:

6-8 kwiatostanów czarnego bzu
1 jajko
pół szklanki mleka
pół szklanki mąki
1 łyżeczka cukru
szczypta soli
kilka kropel wody różanej
olej do smażenia
miód do polania placuszków


Praca jest prosta jak budowa gwoździa. Obcinamy nożyczkami kwiatki, żeby nam zielone łodygi nie zgrzytały między zębami.
W misce ubijamy mleko z mąką, cukrem, solą, wodą różaną i żółtkiem. Białko ubijamy na pianę i dodajemy do reszty. Mieszamy delikatnie i wsypujemy obcięte kwiatki. Mieszamy.
Rozgrzewamy olej na patelni i łyżką kładziemy zgrabne porcje.  Smażymy z obu stron na złoty kolor. Wyjmujemy usmażone placuszki na papierowy ręcznik. Na stole stawiamy talerz z racuszkami i dzbanek z miodem.
Karmimy zmysły i nasz umęczony umysł.



Smacznego

piątek, 8 czerwca 2012

Biało czerwone ciasto z nutą kokosową i patriotyczną




Absolutnie nie jestem kibicem. Czegokolwiek. Obce mi są sportowe strony w prasie czy relacje w telewizji. Epizod wypraw na mecze zaliczyłam z moimi kolegami z podwórka w głębokiej podstawówce. Potem piłka nożna jawiła mi się jako przejawy życia na obcej planecie. Chociaż miałam przerwy na sportowy amok. Trudno nie zauważyć, że cyklicznie świat staje na krawędzi szaleństwa. Syndrom leminga nie jest mi obcy i tylko to tłumaczy moją sporadyczną niezdrową ekscytację okrągłym kawałkiem skóry, gonionym przez gromadę dorosłych samców. Nie odróżniam piłkarskich bohaterów, miewam problemy z rozpoznaniem własnej bramki (teraz to sobie strzeliłam samobója), nie mam swojej ulubionej drużyny. Ale raz na cztery lata nawet ja wrzeszczę jak opętana i nie daję się odciągnąć od telewizora, choć w całym domu śmierdzi przypalonym mlekiem. Co jest w tej piłce nożnej, że ze spokojnego człowieka robi furiata? Dobrze, że tylko od czasu do czasu.
Dziś od rana chodzę po domu i mruczę : Polska! Biało czerwona! To nic, że nie cierpię tego hasła. To nic, że MMŻ (sam kibic co się zowie), patrzy na mnie z politowaniem. Dziś zaczyna się ten huragan emocji. A co mi tam. Za dwa tygodnie wszystko wróci do normy ale dziś dam się im ponieść.
Była już akcja na temat biało czerwony. Ale to było w momencie kiedy moje zainteresowanie spało jeszcze głębokim snem. Dziś postanowiłam nadrobić braki. Ciasto flagowe mi się upiekło. Patriotyczne. A przy okazji smaczne.



Polska! Biało czerwoni! Biało czerwone ciasto z nutą kokosową

5 białek
5 żółtek
Szczypta soli
5 łyżek cukru pudru
5 łyżek mąki pszennej
1 łyżka mąki ziemniaczanej
czerwony barwnik (najlepiej w żelu)

Ubijacie białka jak na bezę. Czyli białka na sztywno, a potem po łyżce cukier. Jeśli jesteście żądni szczegółów, zajrzyjcie tutaj. Do tak ubitych białek dodajecie po jednym żółtku i dalej miksujecie. Dodajecie barwnik i mieszacie wszystko dokładnie*. Mąkę przesiewacie przez sito i po łyżce dosypujecie do masy jajecznej. Posłużcie się łyżką a nie mikserem. Ważne, by białka nie opadły. Tortownicę wykładacie papierem do pieczenia (tylko dno), wlewacie ciasto i wstawiacie do piekarnika nagrzanego do 180 stopni na 40-45 minut. Próba suchego patyczka wskazana.


Pozwalacie biszkoptowi ostygnąć i myślicie nad warstwą białą, bo przecież ma być patriotycznie. Ja zrobiłam krem kokosowy.

puszka mleczka kokosowego
400 ml kremówki
3 łyżki cukru pudru
2 łyżeczki żelatyny
4 łyżki konfitury malinowej
kilka łyżeczek likieru kokosowego do nasączenia biszkoptu

Zacznijcie od zagotowania mleczka kokosowego. Na małym ogniu pogotujcie je z pół godzinki. Powinno zdecydowanie zmniejszyć swoją objętość i się zagęścić. Potem odstawcie je do wystygnięcia. Dwie łyżeczki żelatyny rozpuście w odrobinie wody i wmieszajcie do mleczka kokosowego. Śmietanę ubijcie na sztywno i połączcie z wystudzonym mleczkiem kokosowym.
Biszkopt przetnijcie na pół. Dolny krążek nasączcie likierem kokosowym i posmarujcie podgrzaną konfiturą z malin. Na to wyłóżcie warstwę kremu kokosowego. Połóżcie drugi krążek ciasta i rozsmarujcie na cieście resztę kremu. Potem wstawcie je do lodówki, żeby wszystko pięknie stężało.

Kiedy biszkopt wyrósł, na jego szczycie piętrzyła się mała górka. Trzeba ją było obciąć. Ja ją wykorzystałam do zrobienia biało czerwonej flagi na wierzchu tortu. Resztki biszkoptu pokruszyłam blenderem.
Jeśli jest nierówno, to wybaczcie, bo jest już po szesnastej i jednym okiem zerkam w telewizor. Widzę, że Warszawa spłukana deszczem ale zdecydowanie optymistyczna. Za półtorej godziny mecz.
Szybko robię zdjęcia i już mnie nie ma.



Zwycięstwa, radości i smacznego 

czwartek, 7 czerwca 2012

Subtelne poziomki i malutkie bezy



Ten deser powstał pod wpływem chwili. Taka mikroskopijna pavlowa. Bezy upiekłam bez specjalnych planów. Od jakiegoś czasu w lodówce poniewierał się słoik białek. Jak wiadomo, powoli trzeba zacząć opróżniać szuflady i półki. Lodówkę też. Białka poszły więc na pierwszy ogień. Upiekłam te beziki i schowałam do pudełka. Miały posłużyć jakim wyższym celom, czyli stać się ofiarą uwielbiającego wszystko co bezowe MMŻ.
Pudełko zabrałam trochę rozpaczliwie ze sobą na wieś. Bardzo ciekawa perspektywa. Przeprowadzka nadciąga, a ja zamiast szafy i talerzy, pakuję pierwszy karton. Z bezikami. To się nazywa mieć zdrowe podejście. Obiecałam sobie, że przez następne kilka dni nie będę się zamartwiać przeprowadzką.
Ciasto dopiero było w planach, a nam zachciało się czegoś słodkiego. Na dodatek, odkryłam, że pod różami ukryły się pierwsze pachnące poziomki. Było ich za mało na samodzielny występ, ale już skojarzone z bezą, były obezwładniające. Ten zapach! Ludzie, jeśli nie wiecie jak pachnie zapowiedź lata, to natychmiast pędźcie szukać za miastem poziomek. Dziś wolne, więc można zaszaleć. A jutro na pytanie jak spędziliście wolny dzień, odpowiecie: szukając poziomek.
Jeśli poziomki są zbytnią ekstrawagancją, użyjcie truskawek, moreli, borówek, malin czy co tam miasto oferuje. Ale nic nie może się równać z takimi świeżo zerwanymi maleństwami. Polecam.



Beziki ze śmietaną i poziomkami

2 białka
130 g cukru pudru
1 łyżeczka soku z cytryny
1 łyżeczka mąki kukurydziane
szczypta soli
200 ml śmietany
garść poziomek

Ubijamy białka ze szczyptą soli. Najlepiej ubijają się białka o temperaturze pokojowej. Jeśli trzymacie je w lodówce, to wyjmijcie je wcześniej. Do ubitych białek dosypujemy po łyżce cukier puder. Miksujemy. Obowiązująca zasada brzmi następująco. Kolejną łyżkę cukru wsypujemy dopiero po dokładnym wmieszaniu poprzedniej. W efekcie końcowym surowa beza powinna wyglądać jak trwała ondulacja z lat 60. Kto nie wie, niech zapyta ciocię Wikipedię.

Do bezy wlewamy sok z cytryny i mąkę kukurydzianą. Szybciutko miksujemy i już możemy na blaszce wyłożonej papierem do pieczenia, układać bezy. Panuje pełna dowolność w kwestii wielkości i kształtu. Moje bezy wyciskałam rękawem cukierniczym zrobionym z woreczka foliowego. 
Wkładamy blaszkę do piekarnika nagrzanego do 130 stopni na 1 godzinę. Potem wyłączamy piec i zostawiamy bezy do całkowitego wyschnięcia i ostygnięcia.

Ich dalszy los jest w waszych rękach. Pozwolicie je pożreć lub potraktujecie z należną im subtelnością. Tak czy inaczej i tak wylądują na talerzu.



I tego wam życzę. Smacznego i może jakichś poziomek.

środa, 6 czerwca 2012

Ciasto jagodowo kokosowe czyli teraźniejszość




Przeprowadzka?

Nadszedł czas zmian. Jeśli wszystko potoczy się tak jak  jest zaplanowane, to najbliższy miesiąc będzie jedną wielką niespodzianką. Czy się wyprowadzimy? Dokąd?  Miasto? Czy wieś? Kiedy?
Ogrom rzeczy ważnych i mniej ważnych jest przytłaczający. Od przybytku głowa nie boli. To zależy jaki ciężar ma ten przybytek. Ogarniam wzrokiem moje kąty i skóra mi cierpnie na myśl o zapakowaniu tych tysięcy książek, płyt i wspomnień, które na dobre rozsiadły się po kątach.
Ale jako, że optymizm to moje drugie imię, przypominam sobie jak kilkanaście lat temu wprowadzałam naszą rodzinę pod obecny adres.  Też wydawało mi się, że nie dam rady i przeżyję efektowne załamanie nerwowe.  MMŻ należy do tego gatunku mężczyzn, którzy lubią uszczęśliwiać swoją połówkę. Chcesz Kochanie nowy dom? Proszę bardzo. Wyremontuj go sobie, urządź, przeprowadź, a ja przyjdę i powieszę kapelusz. Mówisz, masz.  I co? Nie dałam rady? Oczywiście, że dałam.
Czy teraz będzie podobnie? Wypieszczony dom okazał się za duży. Dzieci powiedziały nam do widzenia i bieganie po piętrach przestało mieć posmak luksusu. A pomyśleć, że kiedy szukaliśmy poprzednio miejsca do mieszkania, to uparłam się, żeby mieć schody i kominek. Kłaniały się potrzeby dziecka z bloku.
Dzisiaj schody najchętniej zamieniłbym na trawnik przed domem. Chociaż kominek być powinien.
Szkoła musiała być blisko. Basen, kino, teatr, koleżanki, sklepy, lekarz, Babcia z Dziadkiem i tak dalej. Większość tych priorytetów straciła sens. Okazuje się, że wieś jest zupełnie blisko miasta.  Mając wszystkie miejskie atrakcje pod nosem, korzystamy z nich wcale nie tak często.  Kilkadziesiąt kilometrów to nie przeszkoda, jeśli chce się odwiedzić znajomych.
Dziś chciałabym nawet w styczniu wyjść przed dom z filiżanką gorącej kawy i patrzeć na śnieg zasłaniający ścianę lasu.  I kto wie, czy to nie nasza przyszłość? Im mniej ludzi a więcej natury, tym lepiej.
Wydawało mi się, że mam czas. I miałam rację, że mi się wydawało. Nie mam czasu. Bo miesiąc, żeby spakować całe swoje dotychczasowe życie to zdecydowanie za krótko.
Wrócę do sprawy za miesiąc. Zobaczymy jak zmieniają się nasze plany.

W naszej kuchni sprawy układają się jak klocki. Pasują do siebie, nie zaskakują. Są gwarancją bezpieczeństwa. Gotując, piekąc mam wrażenie panowania nad swoim mikroświatem. Moja kuchnia niekiedy pełni rolę oka cyklonu. Dookoła szaleją żywioły a ja próbuję zapanować nad nimi na moim całkiem sporym skrawku.  Można być wściekłym i wytłuc wszystkie lustra. A można zamiast tego upiec chleb. Można umierać ze szczęścia i pić szampana. Ale można też w euforii zmierzyć się wymagającą Pavlovą.  Bieganie, malowanie, spotkanie z przyjaciółmi, skopanie ogródka, ugotowanie rosołu….każda metoda jest dobra by dać ujście emocjom.
Najlepszą jednak metodą wydaje się pieczenie ciasta. A jeszcze lepiej takiego, które robi się na pamięć, bo myśli ciągle uciekają z kuchni i wędrują po kątach.

Upiekłam ciasto z jagodami i syropem cytrynowym. Na chandrę, na słoneczne dni, na mały i duży apetyt. Przepis znalazłam na Mel,s Kitchen Cafe.



Nie potrzebujemy żadnego sprzętu wspomagającego. Wystarczą dwie miski, piekarnik, łyżka 
lub widelec. No i składniki na:

Ciasto jagodowo - kokosowe z syropem cytrynowym

2 szklanki mąki
1 szklanka cukru
1 łyżeczka proszku do pieczenia
ćwierć łyżeczki soli
2 duże jajka
1 szklanka mleka
pół szklanki oleju
2,5 szklanki jagód (użyłam borówek amerykańskich)
2 łyżki mąki
1 szklanka wiórków kokosowych
1 łyżka brązowego cukru

na syrop cytrynowy

pół szklanki cukru
2 łyżeczki mąki kukurydzianej
3/4 szklanki wody
2 łyżki soku z cytryny
otarta skórka z jednej cytryny

Zaczynamy od włączenia piekarnika i nastawienia temperatury na 180 stopni.
Suche składniki ciasta mieszamy w jednej misce. Mokre składniki miksujemy ze sobą w drugiej. Dodajemy mokre do suchych. Nie miksujemy, tylko lekko przegrzebujemy widelcem lub łychą. Nie mieszamy za skrupulatnie bo ciasto będzie gumowe i płaskie.

Jagody przesypujemy mąką, żeby nie poszły na dno i sypiemy je na ciasto. Musimy je poupychać pod jego powierzchnią, bo inaczej się przypalą.

Na górę sypiemy wiórki wymieszane z brązowym cukrem.

Pieczemy godzinę, lecz przed wyjęciem sprawdzamy czy patyczek wbity w ciasto jest suchy.
Wyjmujemy ciasto aby przestygło.

Robimy syrop. W rondelku do wody dosypujemy cukier, wlewamy sok  z cytryny i skórkę. Zagotowujemy. W odrobinie wody mieszamy mąkę kukurydzianą i wlewamy do syropu. Zagotowujemy i zdejmujemy z ognia. Możemy polać ciasto gorącym syropem lub przestudzonym.



Najlepiej smakuje na drugi dzień.
A jeszcze lepiej, kiedy waszą przyszłość widzicie jasno i wyraźnie.  Chociaż w przypadku pewnych niejasności, też dobrze jest zjeść kawałek takiego ciasta. A najlepiej dwa.

Żegnam się optymistycznie i życzę smacznego