Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Polecam. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Polecam. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 27 lipca 2015

Bruksela książkowo


Dzisiaj czas na małą wycieczkę po Brukseli szlakiem ulubionych księgarń.
Jeśli podobnie jak ja potraficie szwendać się godzinami między półkami i przesiadywać w księgarniach, to tutaj nie powinniście się nudzić. Jest tu co najmniej kilka ciekawych księgarni, które warto odwiedzić i to też pewien sposób na poznawanie miasta, jego zwyczajów i mieszkańców. 




W okolicy przepięknego starego rynku w Brukseli, zajrzyjcie koniecznie do zabytkowego XIX-wiecznego pasażu handlowego świętego Huberta. Traficie tam bez trudu. W stronę pasażu, gdzie pełno sklepików z czekoladowymi łakociami, wyjątkowych butików i klimatycznych kafejek, ciągną po prostu tłumy turystów. Znajduje się tam miedzy innymi chyba najpiękniejsza księgarnia w Brukseli, Tropismes. Zachwycą was tam nie tylko książki, ale przede wszystkim idealnie zachowane XIX-wieczne wnętrze z bogato zdobionym sufitem, sztukateriami i kolumnami, oraz typowa dla bibliotek i księgarni mezzanina, skąd zrobiłam zdjęcie. 





W przepięknych galeriach świętego Huberta znajdziecie również księgarnię całkowicie poświęconą sztuce Librarie des Galleries oraz Muzeum Listów i Manuskryptów (MLM) istniejące zaledwie od kilku lat. Podziwiać w nim można miedzy innymi rękopisy takich sławnych Belgów jak Georges Simenon czy Jacques Brel. W muzeum, którego misją jest uwrażliwić zwiedzających na zanikające słowo pisane, organizowane są miedzy innymi wystawy i warsztaty dla dzieci. 



Cook&Book jak sama nazwa wskazuje to nie tylko miejsce, gdzie znajdziemy wyłącznie książki.  To ogromna księgarnia, podzielona tematycznie na części: na piętrze znajduje się sala zabaw z książkami dla najmłodszych, jest sala poświęcona grafice i komiksom, w jednej z sal króluje na środku prawdziwa przyczepa kampingowa, a wokół niej porozkładane są mapy, albumy i przewodniki, w innej części książki kulinarne, a na samym końcu literatura anglojęzyczna. Każda część tej księgarni jest inna nie tylko ze względu na kategorie książek, ale i osobliwy, starannie przemyślany wystrój.


W każdej z sal można tez przysiąść przy stoliku, zamówić coś do jedzenia, a w oczekiwaniu na zamówienie kartkować i przeglądać książki na półkach. 



Co prawda księgarnia położona jest z dala od ścisłego, odwiedzanego przez turystów centrum, w dzielnicy Woluwé Saint Lambert, ale można dojechać tam bez problemu metrem: wystarczy wysiąść na stacji Roodebeek linii 1, księgarnia znajduje się tuż obok. Czynna jest codziennie od ósmej rano aż do północy.

Filigranes przy Avenue des Arts znają chyba wszyscy w Brukseli. To podobnie jak Cook & Book połączenie księgarni i baru czy restauracji. Pracujący w pobliskich biurowcach lubią wpadać tutaj nie tylko po ulubioną prasę, ale i na lunch: można zjeść coś smacznego na miejscu, wypić kawę ze znajomymi lub kupić kanapkę na wynos. Lubię ją za to, że otwarta jest również w niedziele, a wieczorami organizowane są tam spotkania z pisarzami, ciekawe konferencje czy degustacje win. 



Jest tam wspaniale zaopatrzone stoisko z planszówkami nie tylko dla najmłodszych oraz ogromny wybór artykułów piśmienniczych, notesów i rozmaitych gadżetów, które lubimy mieć na biurku. 



Nie bez racji, moi brukselscy znajomi nazywają tę księgarnię książkową ikeą. Wpadamy tam bez konkretnego powodu, a wychodzimy z torbami pełnymi zakupów. Filigranes, w której zaopatruje się belgijska rodzina królewska, ma również swoje mniejsze filie w innych dzielnicach. 


W pobliżu gwarnego i popularnego wśród Brukselczyków placu Flagey, przy rue Lesbroussard 39, znajduje się inna, nietuzinkowa księgarnia, Ptyx – nie sposób przejść obojętnie obok fasady tej księgarni pomysłowo ozdobionej portretami pisarzy i encyklopedycznymi wycinkami z ich biografii. Podobnie jest w środku. 


 


Belgia to kraj o bogatej tradycji i kulturze komiksowej. Bruksela ma swoje muzeum komiksu, przepiękne murale z postaciami najpopularniejszych komiksów zdobią ulice miasta, nie można wiec pominąć księgarni dedykowanych literaturze komiksowej, których jest tutaj naprawdę mnóstwo.



 


Brüsel to mała lokalna sieć takich księgarni. Jest ich kilka w mieście, a moja ulubiona mieści się na placu Flagey, ale jeśli zwiedzać będziecie historyczną część miasta, to bliżej wam będzie do podobnej księgarni przy bulwarze Anspach.


W dzielnicy unijnych instytucji lubieę zaglądać do Piola Libri przy ulicy Franklina. Jak nazwa wskazuje jest to włoska księgarnia. Nie znam włoskiego, ale mam sporo włoskich znajomych i lubię tam wpadać, zjeść coś prostego i dobrego albo na koncert. Tak, tak, ten koncept rozpowszechnia się coraz bardziej, do księgarni przyciągają nas coraz częściej smaczne jedzenie albo jakieś inne ciekawe kulturalne imprezy. Przy rosnącej konkurencji witryn internetowych i księgarni wysyłkowych nie jest to głupi pomysł, żeby zachować klientów. Piola Libri otwarta jest od poniedziałku do piątku do dwudziestej wieczorem, w soboty trochę krócej. Zajrzyjcie na ich stronę internetową, być może właśnie dzisiaj wieczorem odbywa się tam coś ciekawego.

W pobliżu placu świętej Katarzyny znajdziecie dwa inne nowe miejsca na księgarskiej mapie Brukseli: Tulitu przy rue de Flandre 55 oraz Livresse przy rue du Marché aux porcs 26. Tulitu to księgarnia, która specjalizuje się w literaturze frankofońskiego Quebecu oraz w literaturze LGTB. 



Z kolei Livresse to inaczej Bar à livres – czyli jeszcze raz połączenie baru z księgarnią. Serwuje się tu dobre wino, drobne przekąski bio oraz oczywiście książki. 



To tylko niektóre, popularne wybrane przeze mnie księgarnie, jest ich oczywiście więcej, wybaczcie, że słowa nie wspomniałam o antykwariatach. 

Na koniec dodam, że podobnie jak w Paryżu, i w Brukseli mamy polską księgarnię. Mieszka tu tylu Polaków, że bez trudu znajdziemy nie tylko polską żywność, ale i polskie książki. Polska księgarnia nie ma, co prawda tak długiej i chwalebnej tradycji jak ta paryska, ale istnieje już od ponad 10 lat. Znajduje się przy ulicy d'Angleterre 45 w dzielnicy Saint Gilles i sąsiaduje z budynkiem Szkoły Polskiej w Brukseli. Kupimy w niej nie tylko podręczniki i polską prasę.

 A to książka, o której się ostatnio mówi: "L'Arabe du futur" i którą widziałam na wszystkich wystawach! Autor Riad Sattouf opowiada w niej o swoim dzieciństwie w Syrii lat 70tych, trochę jak Marzi, którą na pewno znacie... Znacie ?


czwartek, 12 grudnia 2013

Zielone ciasteczka Greenies

Były brownies, potem były blondies, a teraz przyszedł czas na greenies. Kiedy syn wrócił ze szkoły i zobaczył, jak przekładam zielona masę na blachę, zapytał, czy to Shrek mi tak nasmarkał ;) 



Ja tam lubię zielony. Moja kuchnia jest zielona i to ciasto do niej idealnie pasuje. Ale trzeba przyznać, że jego kolor i konsystencja jest rzeczywiście iście marsjańska: surowa masa jest nie tylko zielona, ale taka plastelinowata, elastyczna i pięknie błyszcząca. Za to efekt po upieczeniu jak najbardziej satysfakcjonujący: ciasto w swojej konsystencji przypomina brownie, jest jakby lekko mokre i ciągnące w środku, a jednocześnie kruche na zewnątrz. Bardzo się nam spodobało i na pewno będę robić je częściej. Przepis pochodzi z książki Un goûter à New York  Marca Grossmana, o którym można powiedzieć, że jest we Francji tym, kim była kiedyś Julia Child w Stanach. Mieszka w Paryżu, gdzie prowadzi Bob's juice bar , pisze książki i przybliża Francuzom kulinarne tradycje rodem z USA.



 
Greenies
150 g miękkiego masła
8 cl oleju rzepakowego lub słonecznikowego
200 g cukru pudru
2 jajka
300 g mąki
2 płaskie łyżki herbaty matcha
2 płaskie łyżeczki drożdży w proszku
pół łyżeczki soli
100 g orzeszk
ów piniowych
60 g grubo posiekanej białej czekolady

Możemy zacząć od rozgrzania piekarnika, bo ciasto robi się stosunkowo szybko. 

Masło łączymy z olejem, dodajemy jajka i cukier i ucieramy w mikserze. Dodajemy sól, potem przesiewamy mąkę i suche drożdże. Na końcu dodajemy herbatę, potem posiekaną czekoladę i orzeszki piniowe.

Ciasto przekładamy na wysmarowaną tłuszczem blaszkę i wygładzamy je mokrymi palcami lub silikonową szpatułką.

Wsuwamy do piekarnika i pieczemy w temperaturze 180 stopni przez 30-35 minut. Studzimy na kratce, a po przestudzeniu kroimy na tradycyjne kwadraty. 





Muszę przyznać, że podobają mi się eksperymenty z zieloną herbatką - mam nadzieję, że możecie kupić matchę bez problemu.

czwartek, 9 sierpnia 2012

Wakacyjny wypad nad morze na kociołek małży

Zakochanych w polskich dzikich plażach belgijskie wybrzeże raczej rozczaruje: gdzie nie spojrzysz, zawsze na horyzoncie będzie majaczył jakiś betonowy apartamentowiec. Niestety Belgowie mają bardzo zurbanizowane wybrzeże, wszędzie mieszkania na wynajem dla wczasowiczów koniecznie z widokiem na morze.


Bywałam nad tutejszym morzem o różnych porach roku, ale jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się leżeć tu plackiem, a tym bardziej wykąpać. To nie to morze, a może po prostu to nie w mojej naturze. Uwielbiam za to spacery po szerokich, przepastnych w czasie odpływu plażach. Mogę godzinami podziwiać śmiałków ślizgających się po falach i ginących raz po raz w młóconych prądami, zmąconych, brunatno-szarych wodach Morza Północnego. Albo wynająć rower, a jeśli jesteśmy większą grupą, kilkuosobową rykszę i pedałować pod wiatr po wygodnych promenadach. A potem, w zależności od pory dnia i apetytu, gofry lub berlińskie pączki – bo tak je tutaj nazywają boules de Berlin – albo kociołek małży. Morze Północne ma swoje specjały i urok. Tu się nie przyjeżdża opalać. Tu się przyjeżdża nawdychać zdrowego powietrza i dobrze zjeść ;))

Ponieważ często pytacie o miejsca, które warto tutaj odwiedzić, na jakie ceny się nastawić, co przywieźć i gdzie kupić – i nie zawsze daję radę odpowiedzieć na czas na wasze pytania, za co bardzo przepraszam – chciałabym wam dzisiaj polecić jedno takie miejsce nad morzem. Jeśli będziecie kiedyś w Brugii, stamtąd jest już tylko 20 minut nad morze do Blankenberge. A jeśli waszą bazą wypadową jest Bruksela, to bez problemu znajdziecie kolejowe połączenie z tą miejscowością. Niewątpliwą atrakcją tego miasteczka, szczególnie dla rodzin z dziećmi, jest Sea Life Center, w którym można podziwiać florę Morza Północnego, a tuż obok latem również rzeźby z piasku. Kiedy nie można liczyć na piękną pogodę, jak to często ma w Belgii miejsce, tutaj pomyślano o alternatywnych dla wczasowiczów atrakcjach.

Po zachodniej stronie plaży w Blankenberge znajduje się przystań żeglarska, która kiedyś była przystanią rybacką. Jeśli obejdziemy przystań z zachodniej strony, miniemy zabytkowy budynek Harbour Office i kilka nowoczesnych salonów jachtowych, wyjdziemy prosto na Oesterput. To miejsce, do którego warto wpaść na owoce morza i ryby. Przyznaję, że trochę ukryte przed turystami, za to bardzo cenione przez tutejszych. Trzeba znać drogę, żeby tam trafić, bo jak sama nazwa mówi, to dziura, dziura z ostrygami (w wolnym tłumaczeniu mojego syna, bo ja nie znam niderlandzkiego).
Latem można zjeść na świeżym powietrzu na przestronnym tarasie – my jednak woleliśmy klimatyczne wnętrze: restaurację urządzono w starym hangarze. Jego mury zdobią reprodukcje starych fotografii, na których możemy zobaczyć, jak ostrygi i małże hodowano 100 lat temu w Belgii, zanim zaczęto je sprowadzać z sąsiedniej Holandii i Francji. W oczekiwaniu na zamówienie można zajrzeć do basenu ze skorupiakami i przyglądać się uwijającym się w kuchni szefom, bo kuchnia jest otwarta. Nie ma sztywno krochmalonych obrusów i serwetek. Są za to krzesełka dla dzieci i miejsce, gdzie będą się mogły pobawić na tarasie. Ale uwaga: jeśli nie lubicie muszli i ryb, to nie ma po co tam zaglądać, tym bardziej, że w Oesterput nie proponują żadnych zamienników, a większość produktów przyrządzana jest bez zbędnych udziwnień, tak by podkreślić ich naturalny morski smak.
Małże podawane są na przykład tylko na cztery sposoby: nature czyli z selerem naciowym i cebulą, z czosnkiem, w białym winie i na sposób szefa kuchni. Nie znajdziecie tu długiej liczącej kilkanaście, jeśli nie więcej pozycji listy, jak w wielu restauracjach, które serwują małże pod i turystom. Wszystko jest za to niesamowicie świeże, a na tablicy obsługa notuje kredą, skąd danego dnia pochodzą produkty. Jestem pewna, że doświadczycie oczopląsu, kiedy miniecie kogoś z obsługi wynoszącego olbrzymią tacę owoców morza dla gości. To często zestaw dla kilku osób, jego cena oscyluje w granicach 35 euro od osoby, ale trzeba być autentycznym amatorem owoców morza, żeby wszystko spałaszować. Jest też trochę ryb z solą atlantycką na czele, a dla tych mniej odważnych łosoś.
Z osobliwości Morza Północnego powinnam wymienić drobne szare krewetki. Można je dostać w formie sałatki, którą faszeruje się wydrążone pomidory (tomates-crevettes), w zupie uwarzonej na ich flambirowanych skorupkach (bisque de crevettes grises) oraz w formie krokietów, za którymi przepadają zwykle dzieci.
Jak już wspomniałam, mottem przewodnim w Oesterput jest jak najprościej, więc na stoliku znajdziecie koszyczek z pieczywem i masłem, a do ryby podają purée ziemniaczane i sałatę, ale nie liczcie na słynne belgijskie frytki. Nie przeszkodziło to nam jednak wymieniać się muszlami i z trudem pokończyliśmy nasze kociołki.
Ceny są jak najbardziej normalne, czyli takie jak "na mieście": za kociołek małży zapłacimy 22 euro, sola jest oczywiście najdroższą rybą w menu – 30 euro, inne ryby w cenie kociołka małży. Przystawka, czyli krokiety lub zupa, to koszt 10-12 euro. Restaurację wyróżniano wiele razy w rozmaitych rankingach za wysoką jakość serwowanych produktów. Obsługa dynamiczna, po obiedzie starczy wam czasu, żeby przejść się po pobliskim molo albo wynająć rowery i przejechać się gdzieś na deser ;) 


Oesterput
Wenduinsessteenweg, 16
Blankenberge
 

 


sobota, 7 kwietnia 2012

Bardzo wiosennych świąt !

Pięknych, kolorowych, radosnych jak wiosna w Holandii :

 
 

Jeśli się mieszka tak blisko w Belgii, to wiosną wycieczka do parku roślin cebulowych Keukenhof jest po prostu obowiązkowa ;))
Założony przez księżnę Jakobinę Bawarską jeszcze w XV w. jako przykuchenny (Keukenhof znaczy dosłownie kuchenny ogród) ogród ziół i roślin aromatycznych po wielu transformacjach istnieje do dziś i przez dwa miesiące w roku otwarty jest dla zwiedzających. Najlepszy moment na podziwianie to druga połowa kwietnia (dzisiaj było zdecydowanie za zimno ;)).



Unoszący się nad polami hiacyntów w powietrzu zapach po prostu niesamowity. A tu moje ulubione szafirki:



www.keukenhof.nl

czwartek, 25 sierpnia 2011

Najlepsze ślimaki są na Placu Djemaa el-Fna.

Najlepsze ślimaki na świecie muszą być na Placu Djemaa el-Fna, sądząc po zainteresowaniu przy obwoźnym stoisku z aromatycznym bulionem i muszelkami. A nie byłabym sobą, gdybym sama tego nie sprawdziła. 

 

W smaku bulion zupełnie przypomina ten, w którym przygotowuje się ślimaki morskie w Belgii. Ale o ile tradycyjny belgijski bulion aromatyzuje się w prosty sposób łodygami selera i świeżo mielonym pieprzem, o tyle nie sposób wymienić przypraw i składników, które składają się na bulion w Marrakeszu. Jest tam i świeża mięta, i zielona herbata, kmin rzymski, sproszkowany imbir, piołun, korzeń lukrecji, że nie wspomnę o skórce z pomarańczy. Nawet jeśli ciężko będzie wam wydziobać z muszelki choćby jednego ślimaka, warto kupić małą porcję dla spróbowania samego bulionu. Podobno jest bardzo zdrowy i zabija wszystkie mikroby, zapewniała nas znajoma pielęgniarka. 


A gdyby nie przypadły wam do gustu ślimaki, to za 6-8 dirhamów, czyli niecałe euro, można napić się świeżo wyciskanego soku z niesamowicie soczystych i słodkich marokańskich pomarańczy, których absolutnie nie da się porównać z tymi w sklepach u nas. 
No cóż, zwiedzanie to nie tylko podziwianie miejsc i zabytków. To jak zwykle w moim przypadku uczta dla oczu i podniebienia. 

 

W Medynie wzrok przyciagają barwne, misternie usypane kopczyki zmielonych przypraw. Jest tam i szafran, kurkuma, rajskie ziarno, kozieradka, cynamon, liczne odmiany pieprzu i najrozmaitsze mieszanki do tadżinów. I oczywiście słynny raz el hanout, na który składa się prawie 30 rozmaitych przypraw! W końcu Maroko to prawdziwe korzenno - ziołowe królestwo! Objuczone koszami mięty, pietruszki i kolendry porykujące osiołki to codzienny w Medynie widok. A obok stosy daktyli i fig, suszone owoce, no i te wszystkie łakocie ze zmielonych migdałów, orzechów, sezamu i miodu, od których trzeba bez przerwy odganiać wyjątkowo natrętne osy. 

 
 

Zagubieni po raz kolejny w labiryncie Medyny, (bo nie sposób się tam nie zgubić, ale uwaga: zgubić się tam, to jest właśnie cała przygoda i sama przyjemność;)) chłoniemy jej atmosferę. Okrzyki, nawoływania, przemykające miedzy przechodniami skutery, zapachy wydobywające się z pieca, rozmowy z napotkanymi sprzedawcami, targowanie się – to wszystko w niesamowity sposób oddziaływuje na naszą wyobraźnię. 



W języku francuskim jest takie słowo, które pozwala opisać ten stan: dépaysement. W pewien sposób oszołomieni egzotyką i specyfiką tego miejsca, tracimy poczucie czasu, czujemy się jakby przeniesieni w inną epokę. 

 

Pod wieczór mamy wrażenie, że całe miasto ciągnie w jedno miejsce.  
Square? Square ? – wypytują gotowi do pomocy malcy. A na placu ludzie zbierają się już w kręgach wokół zaklinaczy węży i wszelkiej maści bajarzy i grajków, dziewczęta gromadzą się wokół przepowiadających przyszłość wróżbiarek, roznegliżowane turystki wyciągają dłonie lub stopy po tatuaż z henny. Sprzedawcy jedzenia przekrzykując się nawzajem, uwijają się obok wygłodniałych klientów. Pachnie pieczona jagnięcina, dymią mergezy na buchającym ogniem ruszcie.
Wierzcie mi, trudno oprzeć się urokowi na potęgę tętniącego życiem Placu Djemaa el-Fna i Medyny, i jeszcze trudniej się rozstać. Nazajutrz musimy wcześniej wstać: czeka nas długa i kręta droga w góry, ale o tym później. 


Marrakesz w nowoczesnej wersji: przepiękny dworzec kolejowy.