Powered By Blogger
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą cudowne bronie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą cudowne bronie. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 9 czerwca 2024

Rosyjskie bronie PSI

 


Tajna placówka naukowo-badawcza № 10003 dla niezwykłych ludzkich możliwości i broni specjalnego przeznaczenia. Wojskowi uczeni-psychotronicy w ZSRR i Rosji.

Rosja: w dniu 15.XII.1989 roku, przy Sztabie Generalnym Sił Zbrojnych ZSRR utworzono tajną dyrekcję Specjalistyczno-Badawczą ds. Niezwykłych Ludzkich Możliwości i Broni Specjalnego Przeznaczenia. Została ona zaszyfrowana pod kryptonimem Jednostka Wojskowa № 10003. Na jej czele stanął generał-porucznik Aleksiej Sawin, doktor nauk technicznych i filozoficznych.

Aleksiej Juriewicz to radziecki oficer i stary komunista. W szkole przeszedł egzaminy z marksizmu – leninizmu, naukowego ateizmu i materializmu. I naraz zaczął się zajmować jakimiś „diabelskimi” rzeczami, których nie można było dotknąć rękami…  

– Był rozkaz. Ale nie musiałem go dyskutować. Natychmiast przeszliśmy na podejście naukowe.

- Naukowe? Żartujesz! Komisja Pseudonauki Akademii Nauk Federacji Rosyjskiej odpowiedzialnie oświadcza, że ​​cała ta wasza parapsychologia to czysty szamanizm, nonsens!

– Odpowiem za siebie. Jestem absolwentem Wyższej Szkoły Morskiej im. Adm. P.S. Nachimowa z tytułem inżyniera elektronika radiowego. Już jako kadet zacząłem poszukiwać głębokiego znaczenia w fizyce fal i cząstek elektromagnetycznych, co wywołało zdziwienie, a nawet niezrozumienie ze strony nauczycieli i kolegów. Wszyscy zastanawiali się, w jaki sposób tak ogromna ilość informacji może zostać przesłana drogą kablową? Pozostaje to niewytłumaczalne w kategoriach praw fizycznych. Moim zdaniem nauka materialistyczna nie nauczyła się wychwytywać pewnego składnika informacyjnego Wszechświata. Fizyk Tesla jest prawdopodobnie jedynym, który był bliski tej idei, jednak w jego pracach nigdy nie znalazłem wyczerpującej odpowiedzi na interesujące mnie pytanie. Po studiach przez 16 lat pracowałem w jednym z najlepszych sowieckich instytutów badawczych - Instytucie Cybernetyki Teoretycznej (dziś Instytut Badawczy Systemów Lotniczych). Ściśle tajna placówka przemysłu obronnego! Te same obecnie tak modne rakiety manewrujące zostały wynalezione i zaprojektowane w naszym instytucie badawczym już w latach 60., na długo przed Amerykanami. Ale niestety rozwój został zamrożony z powodu bezwzględności wielkich dowódców wojskowych. Potem musieliśmy dogonić USA. Tutaj ukończyłem studia podyplomowe z analizy systemów, teorii prawdopodobieństwa i teorii gier. Napisałem szereg prac naukowych z zakresu lotnictwa bojowego, brałem udział w badaniach naziemnych i testach najnowszych modeli broni powietrznej. W 1986 roku zaproponowano mi stanowisko starszego oficera w Dyrekcji Uzbrojenia Ministerstwa Obrony ZSRR. Dowiedziałem się tam wielu ciekawych rzeczy. W tym niezwykłe, z pogranicza fantastyki. Pracowałem więc z grupą badającą naturę eteru, zasady ruchu w czasie i przestrzeni, w tym pola skrętne. Pamiętam, pamiętam szum wokół tych „nieznanych naukowo pól”, rzekomo zdolnych do wirowania perpetuum mobile! W oparciu o te pomysły wielu próbowało zbudować „latające spodki” i generatory, ale nie przyniosło to większego efektu. Później zostałem przydzielony do specjalnej grupy analityków pod dowództwem Szefa Sił Zbrojnych. To zadecydowało o moim dalszym losie.

- A jak?

– Pod koniec lat 80. grupa wróżbitów zaproponowała współpracę ministrowi obrony Jazowowi. Możemy na przykład szukać zaginionych statków, łodzi podwodnych wroga, lokalizować ludzi, diagnozować, leczyć…

Szef naszej grupy analitycznej polecił mi się tym zająć i napisać raport dla kierownictwa Ministerstwa Obrony. Utworzyłem komisję złożoną z lekarzy, fizyków, naukowców wojskowych i cywilnych. Zaczęliśmy badać możliwości tych parapsychologów. Na szczęście nastąpił rozwój sytuacji. Akademik Jurij Guljajew i profesor Eduard Godik z Instytutu Inżynierii Radiowej i Elektroniki stworzyli już wcześniej urządzenie do badania takich zjawisk. Duży udział w tym miał także akademik Nikołaj Diewjatkow, bohater pracy socjalistycznej, laureat nagród Lenina i nagród państwowych, który wielce zasłużył się dla elektroniki wojskowej i medycznej. Tak więc trudno byłoby nazwać tych ludzi pseudonaukowcami.

Po dokładnym sprawdzeniu ich zdolności poinformowałem kierownictwo, że 80% zdolności psychicznych nie zostało potwierdzonych. Ale 20% to prawda. W grupie jest naprawdę kilku niezwykle utalentowanych ludzi. Przykuło to uwagę szefa Sztabu Generalnego Armii, generała Michaiła Mojsiewa. Zadzwonił do mnie i uważnie wysłuchał wyników „egzaminów”. Natychmiast zaproponował utworzenie specjalnego działu ds. niezwykłych zdolności ludzkich, w tym zdolności pozazmysłowych. Dał sztab 10 osób, stanowisko ogólne i pomieszczenie z łącznością rządową. Z prawnego punktu widzenia została sformalizowana jako „Jednostka Wojskowa № 10003” w ramach Sztabu Generalnego. W obszarze stacji metra Kropotkinskaja dostałem mieszkanie usługowe do „zewnętrznych” spotkań, negocjacji i eksperymentów. Następnie pojawiło się szereg innych miejsc „wsparcia” w różnych centralach, instytutach badawczych, instytucjach wojskowych i cywilnych.

Później dowiedziałem się, że w tym samym czasie wiceprzewodniczący KGB, generał Nikołaj Szam, zwrócił się do Sztabu Generalnego z propozycją zorganizowania pracy z parapsychologami i innymi zjawiskami. Ponadto do kierownictwa dotarły informacje o amerykańskim programie Stargate. To wszystko się połączyło. Tak powstał nasz zarząd „parapsychologiczny”.

Nieformalnym kuratorem naukowym była Natalia Bechteriewa, światowej sławy neurofizjolog, akademik Akademii Nauk Medycznych i Akademii Nauk ZSRR, kierownik Instytutu Ludzkiego Mózgu, doktor nauk medycznych, profesor, wnuczka wybitnego rosyjskiego psychiatry Akademik Władimira Bechteriewa... Odwiedziłem ją specjalnie w Leningradzie. Natalia Pietrowna wiele sugerowała, na przykład badanie zjawiska Vanga. „Oczyściła mi też mózg”. Aleksieju Jurjewiczu, przyznajesz, że aby żyć, bierzesz jedzenie z zewnątrz. Podobnie jak powietrze, woda, światło słoneczne, aby uzyskać energię do życia. Dlaczego nie można zaakceptować faktu, że najważniejszych informacji dla istnienia ludzkiego ciała nie można pobrać z zewnątrz? Oznacza to, że ktoś z góry przekazuje ludziom te informacje! Inspirowała nas w pierwszych miesiącach, kiedy musieliśmy pracować z czystym entuzjazmem, bez funduszy. Bądź cierpliwy, wszystko się wydarzy!

I tak się stało. W przekazywaniu pieniędzy pomógł minister finansów Walentin Pawłow, przyszły premier ZSRR. Wydatki na tajną „jednostkę wojskową” ujęto w specjalnej linii budżetu państwa. Około 100 milionów rubli rocznie. Finansowanie to kontynuowano w całości nawet po rozpadzie ZSRR, aż do zamknięcia biura. Pawłow był bardzo zainteresowany postępem naszej pracy. Co dwa tygodnie spotykałem się z premierem w kryjówce i informowałem go o postępach w badaniach, eksperymentach i praktycznych osiągnięciach. Jako człowiek zorientowany na męża stanu rozumiał zagrożenia, gdyby wróg nagle zaczął zdalnie „otwierać” obiekty strategiczne i kontrolować nasze mózgi. Jednocześnie marzył, że z naszą pomocą stworzy nową elitę kraju, superdoradców rządu. O moich spotkaniach z Premierem wiedział tylko Szef Sztabu Generalnego.

- I co tam żeście robili?

– Dowództwo przydzieliło „Jednostce Wojskowej 10003” poważne zadania. Analiza programów PSI-militarnych w USA i innych krajach NATO, rozwój własnych metod wpływu informacji energetycznej na wroga, ochrona naszych przywódców przed atakami PSI-wroga i wiele więcej. W tym celu musiałem przestudiować różne psychotechniki w kulturach Azji, Ameryki Południowej, Europy, Afryki, Ałtaju, Syberii, Tybetu, odmiennych stanów świadomości i zbadać istotę fenomenalnych zdolności ludzkich.

Współpraca wykonawców obejmowała ponad 120 organizacji Wielkiej i Medycznej Akademii Nauk ZSRR, Ministerstwa Obrony, Przemysłu, Oświaty, w tym Moskiewski Uniwersytet Państwowy, MIPT, Instytut Filozofii i Psychologii Rosyjskiej Akademii Nauk, itp. Oczywiście nie wiedzieli, dla kogo pracują, każdy wykonując swoją część eksperymentów i badań. „Jednostka wojskowa” miała bardzo wysoki stopień tajności.

W krótkim czasie opracowaliśmy dokumenty koncepcyjne oraz przeprowadziliśmy dogłębną analizę zalet i wad zagranicznych, a przede wszystkim amerykańskich programów i metod szkolenia „operatorów widzenia na odległość”.

Naukowiec Wiktor Rubel, który pracował w Stanach Zjednoczonych w laboratorium dawnych Stargate, powiedział „Komsomolskiej Prawdzie”, jak amerykański agent 001 na podstawie zdjęcia satelitarnego dachu w Siewierodwińsku „widział” z zagranicy, że budowana jest potężny super okręt podwodny w hangarze. Czy naprawdę zdradził naszą ważną tajemnicę wojskową, czy to tylko bajka? Znam dobrze Agenta 001. Joseph McMonigle to bardzo sympatyczna osoba, która nie umie kłamać. Oczywiście, kiedy przyjechał do Moskwy, przetestowaliśmy go własnymi metodami. Ma naprawdę genialne umiejętności. Tak, Joseph zdalnie odtajnił okręt podwodny Akuła i szczegółowo opisał strukturę poligonu testowego w Semipałatyńsku dla CIA. Ale miał też błędy w raportach, „dostał się do mleka”, jak twierdzi wojsko. Psycholog opiera swoją pracę na swoich uczuciach. Dzisiaj byłam chora, wczoraj wstałam na złej nodze, przedwczoraj wypiłam sto gramów zanim usiadłam... Stąd te naturalne błędy. Ogólnie rzecz biorąc, niezawodność i wydajność McMonigle’a i jego kolegów ze Stargate oceniliśmy na 60 procent. Myślę, że to był jeden z powodów zamknięcia w 1995 roku. Myślę, że wtedy w USA pojawił się nowy program z nowymi ludźmi. Ale pod auspicjami Pentagonu, a nie CIA.

Chcieliśmy uzyskać bardziej stabilne wyniki, które nie zależą od stanu samego operatora. Dlatego w rozwiązanie tego problemu zaangażowane były główne siły naszych tłumaczy. Poprzednie badania rosyjskich i zagranicznych naukowców nie przyniosły rezultatów. A jednak podjęliśmy to ryzyko. Problem został rozwiązany dopiero po półtora roku od rozpoczęcia prac. I dzięki temu dostaliśmy możliwość wyszkolenia ludzi o tak fenomenalnych zdolnościach, o jakich nasi przeciwnicy nawet nie mogli marzyć.

Jakie umiejętności?

– Na przykład określ wizualnie cechy ludzi, na podstawie ich zdjęć, rzeczy osobistych, inicjałów, wspomnień znajomych; czytać informacje z ludzkiego mózgu; poznawaj treść książek bez otwierania ich okładek i tajnych dokumentów bez ich czytania. Nauczyliśmy oficerów oceniać zamiary i plany wroga, przewidywać rozwój działań wojennych, identyfikować fakty dotyczące działań wywiadowczych wroga, ustalać współrzędne kryjówek, schronów i wiele więcej.

Fantastyczne!

– To była pierwsza różnica w stosunku do zagranicznych Stargate. CIA korzystała z usług uznanych już naturalnych parapsychologów. Jak pokazały późniejsze wydarzenia, skupienie się na szkoleniu oficerów-operatorów było uzasadnione. Zwłaszcza w warunkach bojowych, w „gorących punktach”. Nasza druga różnica w porównaniu ze Stargate polega na tym, że Amerykanie szukali „genialnego eliksiru”, który odblokuje inne źródła ludzkiej inteligencji. Istniał wpływ nazistowskich naukowców na tym terenie podczas II wojny światowej. Do USA przybyli po wojnie. Za granicą badano wpływ leków psychotropowych i szereg technik, takich jak ponowne narodziny. Nasi naukowcy nie polegali na cudach w postaci eliksirów, psychodelików itp. Szukaliśmy częstotliwości, do których mózg przyszłego operatora powinien się bezboleśnie dostroić. Bez leków, leków, skalpela chirurga, hipnozy, oddychania holotropowego itp. Ten sam akademik Sudakow przeprowadził wiele eksperymentów w Instytucie Fizjologii Normalnej Rosyjskiej Akademii Nauk Medycznych i innych instytucjach. Po półtora roku nauczyliśmy się dostrajać mózg, gdy wszystko zostaje „ujawnione” osobie. Następnie przeszliśmy do szkolenia operatorów. Przede wszystkim dla specjalnych sił bezpieczeństwa. Później podjęto decyzję o utworzeniu wydziału szkolenia oficerów w fenomenalnym sposobie pozyskiwania informacji w Akademii Sił Powietrznych im. J.A. Gagarina w Moninie.

Co dokładnie zrobili Twoi operatorzy?

- Prawie wszystko. Nawet spotkanie kosmitów w piaskach Uzbekistanu na rozkaz Gorbaczowa.

Czy ty żartujesz?

– Mówię to całkiem poważnie. Słynny jasnowidz Mark Milchiker napisał do Sekretarza Generalnego, że pewnego dnia w czerwcu 1991 roku na pustyni Kyzył-kum wylądują istoty pozaziemskie poszukujące kontaktu z cywilizacją ziemską.

Wtedy w to wierzyłem. Znałem zmarłego Marko Awraamowicza. W moim dziale dziennikarz Kola Warsegow był zafascynowany kosmitami w okresie pierestrojki. Milchiker przyjeżdżał do „Komsomolskiej Prawdy” z opowieściami o UFO. Kola poszedł z nim gdzieś w poszukiwaniu „zielonych ludzików”, coś o tym napisał, choć początkowo traktował to ironicznie. A Gorbaczow potraktował to poważnie! Wysłał list Milwchikera do ministra obrony Jazowa. Przesłał dokument Szefowi Sztabu Generalnego. Mojsiejew napisał uchwałę „Przyjmij!”. Naczelny Dowódca Sił Obrony Powietrznej i ja jesteśmy za to odpowiedzialni. Musiałem lecieć z chłopakami na Kyzył-kum. Czekaliśmy w nocy przy ognisku... UFO nigdy się nie pokazało. Wróciłem i poinformowałem rząd o niepowodzeniu.

To ciekawostka. Czytelnicy „Komsomolskiej Prawdy” czekają na konkretne fakty na temat Twojej działalności.

– Rozumiem, że czekacie na sensacje w duchu agenta 001. Dobrze, że siedząc za granicą, opowie Wam, jak z daleka „wykrył” sowieckie obiekty strategiczne. Obiekty te już dawno zostały oficjalnie odtajnione, wszystko opublikowano w Internecie, a sam ZSRR już nie istnieje. Ale pracujemy tutaj, na ziemi i nie wszystko może zostać jeszcze ujawnione. O tych samych wojnach czeczeńskich. To męczące. Chociaż nasi operatorzy identyfikowali amerykańskie okręty podwodne na mapie w czasie rzeczywistym z bardzo dużą dokładnością. Przeszkoliliśmy kilka grup dla floty, które nadal tam pracują. W lotnictwie bojowym przeszkoleni przez nas operatorzy odnajdywali cele naziemne z dokładnością 80-85 proc. zarówno na mapie, jak i na ziemi w trakcie lotu. W grupach nadzoru operacyjnego PSI-oficerowie szczegółowo znali stan zdrowia, cechy osobowe i podejście do służby niemal każdego członka załogi amerykańskich samolotów strategicznych. Za pomocą fotografii można było określić stan techniczny wielu typów amerykańskiego sprzętu wojskowego oraz stopień gotowości głównych rodzajów ich uzbrojenia. Ale główne pole działania znajdowało się po tej stronie oceanu.

Rozumiem. Już pod koniec ZSRR utworzono parapsychologiczną „jednostkę wojskową”. A kiedy wszystko się odwróciło, Bill Clinton stał się „najlepszym przyjacielem” naszego Borysa Nikołajewicza. Pokój, przyjaźń, guma do żucia...

– Ale w czasach amerykańskiej agresji na Jugosławię przekazywaliśmy Serbom informacje o tym, kiedy i w jakim momencie Amerykanie zaatakują. Co uratowało wiele istnień ludzkich. Z naszych informacji wynika, że ​​Serbowie podczas podejścia zniszczyli szereg rakiet.

Jakieś inne przykłady?

– Z tego co pamiętam. W 1990 r. doszło do ataku na skład broni w mieście wojskowym niedaleko Tbilisi. Szybko rozwiązaliśmy tę zbrodnię. Polecieliśmy tam i ustawiliśmy w szeregu personel pilnujący magazynu. Wśród nich nasz funkcjonariusz natychmiast, nieświadomie, zidentyfikował wspólników bandytów. Wymienił je bezpośrednio z listy: ten, ten i ten. Żołnierze nie mieli sensu temu zaprzeczać. I jeszcze kwestia technologii. Ten sam funkcjonariusz posłużył się mapą okolicy, aby zidentyfikować miejsca ukrycia broni. Również w 1990 roku w sowieckiej grupie sił w Niemczech dwóch żołnierzy ukradło broń i uciekło z jednostki. Niemiecka policja i nasze służby nie mogły ich odnaleźć. Uchodźcy obmyślili wcześniej trasę, mieli wspólników wśród Niemców. Dowiedzieliśmy się, gdzie się ukrywają i nazwaliśmy konkretne miejsce. Tam zostali zabrani bez strzelania i rozlewu krwi. Uchodźcy byli zaskoczeni. Wierzyli, że są bezpiecznie ukryci i nie zostaną odnalezieni. Największe „żniwo” wyników miało miejsce jesienią 1993 r., kiedy w parlamencie doszło do strzelaniny. Zwykle w takich niespokojnych czasach aktywizują się wszelkiego rodzaju oszuści. W ciągu zaledwie miesiąca wspólnie z pracownikami MSW udało nam się wyjaśnić ponad sto przestępstw. Dzięki naszej wskazówce funkcjonariusze wywiadu odkryli 15 domów, kryjówek i składów broni konspiracyjnych. Dlatego wierzyliśmy w swoje mocne strony, doskonaliliśmy metody przygotowania i dostrzegaliśmy swoje słabości. Pomogło to później na Północnym Kaukazie i w innych „gorących punktach”. Dużym problemem było zidentyfikowanie kanałów nielegalnego dostarczania do naszego kraju broni, narkotyków i waluty. Współpraca z naszą służbą bezpieczeństwa państwa przyniosła doskonałe rezultaty. Nie tylko zatrzymaliśmy wiele szlaków tranzytowych tego nielegalnego „towaru”, ale także zidentyfikowaliśmy za granicą osoby planujące i organizujące tego typu działania sabotażowe…

 

Moje 3 grosze

 

Wszystko to brzmi pięknie – ładnie, tylko że niezbyt wiarygodnie, jako że niezwyciężona Armia Rosyjska jakoś nie może się uporać z Ukraińcami i szarpie się z nimi już drugi rok, mimo swych „fantastycznych” i niemal wszechmocnych PSI-możliwości. Czyżby druga strona wymyśliła jakieś anty PSI-możliwości niwelujące przewagę Rosjan?

Rosjanom jakoś nie udało się przewidzieć i zapobiec atakowi na teatr na Dubrowce czy dyskont w Moskwie i masakrom, które się tam odbyły. Nie przewidziano tragedii SSGN K-141 Kursk i AS-12 Łoszarik. Tą listę można by jeszcze długo ciągnąć…

A jednak było coś na rzeczy, jako że w 1989 roku w mediach pojawił się końcowy apel konferencji Bioinformenergo ’89, która miała miejsce w Leningradzie (dzisiaj Sankt-Petersburg), a który to apel zwracał się do społeczności międzynarodowej o – UWAGA! – zaprzestanie badań i PRODUKCJI broni psychotronicznych! A zatem w 1989 roku nie tylko prowadzono badania nad bronią PSI, ale takowa już istniała i ją produkowano!

Ciekawe, że potem już nigdzie nie natrafiłem na ani słowo na temat tej konferencji i apelu – najwidoczniej władze ZSRR uznały ją za tyle niebezpieczną, że zatarły po niej wszelki ślad, a jej uczestników wyprawiono do jakiegoś gułagu, albo zmuszono do pracy w JW No. 10003. Ot i wszystko.

Reasumując – w latach 80-tych XX wieku coś było na rzeczy i po obu stronach oceanu prowadzono badania nad broniami i możliwościami PSI ludzkiego mózgu. I patrząc na to, co się dzieje na świecie, to raczej szału nie ma.

 

Opracował: OZ biosferaklub

Źródła: www.topwar.ru, https://cz24.news/tajne-vedecke-pracovisko-c-10003-pre-neobvykle-ludske-schopnosti-a-specialne-druhy-zbrani-vojenski-vedci-parapsychologovia-v-zssr-a-rusku/

Przekład ze słowackiego - ©R.K.F. Sas - Leśniakiewicz

niedziela, 22 kwietnia 2018

Rheinbote: Pierwsza antyrakieta?


Pierwsza z hitlerowskich broni odwetowych - odrzutowy pocisk A-2/V-1 w locie...

Pisząc opracowanie na temat niemieckich broni odwetowych - Vergeltungwaffen, zwanych także „cudownymi” - Wunderwaffen, - natrafiłem także na poligon w Łebie – Rąbce, gdzie w czasie II Wojny Światowej pracowano nad silnikami rakietowymi i rakietowymi pociskami przeciwlotniczymi – klasy ziemia–powietrze.

We wrześniu 2012 roku wreszcie udało mi się pojechać do Rąbki, gdzie zwiedziłem Muzeum Wyrzutni Rakietowych. Tak to opisałem w swym dzienniku:


27.IX.2012 r. – Deszcz w cieniu rakiet

Dzisiaj odpoczynek od Fokarium, więc pojechałem do Muzeum Wyrzutni Rakietowych w Rąbce k./Łeby. W ogóle dowiedziałem się o jego istnieniu od red. Marka Rymuszko z „Nieznanego Świata”. Muzeum, to za wiele powiedziane. Cztery pawilony, z czego jeden to bunkier startowy, jeden z cegły, a pozostałe dwa to zwyczajne baraki z falistej blachy. W bunkrze dowodzenia znajduje się ekspozycja fotogramów z dziejów Łeby i okolic, a ponadto wyświetlany jest film o wyrzutniach kierowanych radiem pociskach rakietowych Rheintochter 1 – 3 oraz Rheinbote. W barakach znajduje się ekspozycja fotograficzna dotycząca różnych typów rakiet i hitlerowskich broni odwetowych, w tym rakiet Aggregat-4 znane jako V-2. Poza tym jeszcze modele radzieckich rakiet plot.
W głównym baraku montażowym znajduje się ekspozycja polskich rakiet meteorologicznych Meteor, które… no właśnie – które były takie dobre i miały takie osiągi, że nasi „przyjaciele” z Paktu Warszawskiego zlękli się ich możliwości i wydali zakaz dalszych doświadczeń i prac nad nimi. Z tego, co tam napisano wynika bowiem, że rakiety te potrafiły latać do granic atmosfery, czyli do pułapu 100 km. Co to oznacza? Ano to, że byłaby to doskonała broń przeciwlotnicza i przeciwbalistyczna, przy której rosyjskie systemy S-300 czy amerykańskie Patrioty, to złom. Wystarczyło głowice z aparaturą badawczą zamienić na głowice bojowe i…
No i właśnie Rosjanie bali się tego „i”. A szkoda, że prac nad nimi nie prowadzono, bo w tej chwili mielibyśmy takie rakiety, o których systemy zabijaliby się zaopatrzeniowcy wszystkich armii świata. ale jak zwykle – debilizm, włazidupstwo i sprzedajność polskich polityków wzięła górę nad racją stanu i interesem kraju. Nie po raz pierwszy, nie po raz ostatni.
Słowo jeszcze o niemieckich rakietach. Muszę przyznać, że były pomysłowe i diabli wiedzą, do czego Niemcy by doszli, gdyby nie Sprzymierzeni i praca polskiego wywiadu? Dla mnie taka rakieta jak Rheinbote nie jest wcale pociskiem balistycznym (w maleńkiej głowicy mieści się co najwyżej 100 kg TNT) ale – ze względu na swe osiągi: prędkość i wysokość lotu – idealnym przeciwpociskiem służącym do rażenia szybkich celów powietrznych w rodzaju V-2 czy może nawet pojazdów Haunebu… Nie zdziwiłbym się, bowiem Niemcy opracowując miecz, musieli również stworzyć tarczę – system będący w stanie przechwytywać pociski rakietowe w rodzaju V-2. Zapewne zdawali sobie sprawę – szczególnie po utracie egzemplarza, który spadł w Szwecji – że ich sekrety zostały ujawnione i Alianci opracowywali swój wariant tej broni. Na pewno pracowali nad nim Rosjanie, którzy – na prośbę Churchilla – zajęli niemieckie poligony V-2 w Sarnakach i Pustkowie-Bliźnie. Tak zatem w Łebie-Rąbce Niemcy z całą pewnością pracowali nad swoim wariantem współczesnej tarczy antyrakietowej. Wojny gwiezdne wcale nie zaczęły się za prezydentury Reagana w 1980, ale już w 1943 roku na wybrzeżu Bałtyku!
Obiekt ten zwiedzałem z parą niemieckich emerytów z Koblencji, z którymi – o dziwo – można się było dogadać po angielsku, którym władali zupełnie nieźle. Musieli być z branży, bo byli bardzo oblatami w sprawach rakiet i astronautyki. Może ich rodzice tutaj pracowali…? (zob. http://wszechocean.blogspot.com/2012/10/podroz-uczona-na-hel-12.html)


Tak jest – mogę uogólnić, że o wojnach kosmicznych zaczęto marzyć już od chwili, w której pierwsza nowoczesna rakieta wzbiła się w niebo. Ale nie o to tu chodzi, a o pociski rakietowe kasy ziemia-powietrze Rheintochter i Rheinbote, które testowano na poligonie w Łebie-Rąbce.

Pocisk plot. Rheintochter R-1 na stanowisku startowym...
...po odpaleniu...
...i oddzieleniu się boostera

O ile pociski Rheintochter-R1 i Rheintochter-R3 (wersje R3P na paliwo stałe i R3F na paliwo ciekłe) były klasycznymi niekierowanymi pociskami rakietowymi klasy ziemia-powietrze, to pocisk Rheinbote stanowi dla mnie kompletną zagadkę. Pisze się o nim, że był to pocisk balistyczny klasy ziemia-ziemia, przeznaczony do atakowania celów wielkopowierzchniowych takich jak miasta czy zgrupowania wojsk. Była to czterostopniowa rakieta, której piątym stopniem była głowica bojowa – granat kalibru 200 mm i o masie 25 kg zawierający trialen[1], o zasięgu maksymalnym 160 km. W czasie swego lotu pocisk osiągał prędkość Ma 4,01 i pułap 78 km…

Pocisk plot. Rheintochter R-3 

Czy to nie jest zastanawiające, że czegoś takiego używano od ostrzeliwania miast czy zgrupowań wrogich wojsk? Mnie to wydaje się co najmniej dziwne. 200-milimetrowy granat to nie jest nic takiego wielkiego, nawet jeżeli jest załadowany trialenem. Jego trafienie może rozwalić bunkier czy jakiś czołg, ale nic więcej. Nawet jeżeli czynnikiem rażącym jest rozlot odłamków, to może wyeliminować z placu boju kilku żołnierzy, ale i to wszystko. Przy szybkostrzelności wynoszącej 1 pocisk na godzinę ostrzał traci sens nawet, gdyby to miało być terrorystyczne bombardowanie Londynu czy Antwerpii – jak to miało miejsce w przypadku odrzutowych pocisków niekierowanych Fi-103 A-2/V1 czy rakietowych pocisków balistycznych krótkiego zasięgu - SRBM A-4/V-2. Przede wszystkim ich payload wynosił niemal tonę konwencjonalnego materiału wybuchowego (Amatol-40, TNT), którego eksplozja powodowała większe szkody nawet przy CEP wynoszącym od 6400 do 1400 m.[2]

Sytuacja zmienia się, jeżeli do niewielkiego w sumie granatu w głowicy będącej zakończeniem III stopnia rakiety dołączymy urządzenia umożliwiające dokładne wycelowanie i naprowadzanie jej na cel. Tylko jaki to mógł być cel? Oczywiście mógł to być cel naziemny czy nawodny, a nawet podwodny, ale osiągi Rheinbote predestynują go przede wszystkim do zwalczania celów powietrznych. Prędkość 1,33 km/s to jest proszę ja kogo prędkość rzędu Ma 4,01. Maksymalna prędkość najszybszych ówczesnych samolotów tłokowych P-51 Mustang wynosiła 700 km/h, zaś prędkość samolotów odrzutowych Me 262 Schwalbe nawet 900 km/h, na pułapie operacyjnym 6000 m n.p.m. prędkość powyżej Ma 4 osiągały tylko rakiety V-2.


Poza tym V-2 były jedynymi urządzeniami technicznymi, które były w stanie dolecieć do magicznej granicy Kármána i wzniosły się na wysokość 189 km – na samo przedproże Kosmosu – to tylko 11 km od LEO![3] No i były niewykrywalne, a przed ich uderzeniem nie było żadnego ostrzeżenia. Tak było, ale czy tak do końca?

W czasie wojny w trakcie swych prób nad bronią rakietową Niemcy utracili kilka egzemplarzy odrzutowych pocisków Fi-103 i kilka rakiet V-2, które udało się wywieźć ze Szwecji i Polski do Anglii oraz USA i tam rozszyfrować ich konstrukcję, a potem zbudować swoje własne – już ulepszone. Niemcy o tym wiedzieli i dlatego musieli temu przeciwdziałać. Poza tym Niemcy doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że pracujący nad bronią atomową Amerykanie byliby w stanie umieścić tonowy ładunek nuklearny w głowicy ichniego odpowiednika V-1 i odpalić go w kierunku Berlina. Wiedzieli bowiem, że coś takiego jest możliwe – wszak przetestowali swoje głowice nuklearne o niewielkiej mocy – do 10 kt TNT na Rugii, w okolicach Homla na Białorusi i Ohrdruf k./Gotha (Turyngia).

Mając taki miecz naziści musieli zadbać o tarczę. I takim środkiem przeciwdziałania stały się pociski, a właściwie przeciwpociski albo jak kto woli - antyrakiety Rheinbote.

Rakietowy pocisk plot. Rheinbote...
...jego start z ruchomej wyrzutni...
...i potencjalny cel - SRBM A-4/V-2

Cały problem był nie w ich sterowaniu, to rozwiązano, ale w precyzyjnym naprowadzeniu na nieduży cel poruszający się z dużą prędkością. Częściowo sprawę załatwiał radar, który Niemcy opracowali nieco później, niż Anglicy, ale mieli już dostatecznie precyzyjny, by śledzić lot pocisków V-2. Reszta była już prosta: po zbliżeniu się do celu zapalnik zbliżeniowy detonował granat. Eksplozja rozrywała go siejąc odłamkami wokół. Trafienie dużym odłamkiem w obiekt poruszający się w atmosferze z prędkością  Ma 4 wystarczyło, by go unieszkodliwić…

Gdyby Niemcy mieli więcej czasu i nad tym jeszcze popracowali, to obawiam się, że Rheinboten nie poleciałyby na miasta, ale stały na straży nieba III Rzeszy jako obrona przed angielskimi i radzieckimi odpowiednikami pocisków V-2 i dalszych. Szczególnie wziąwszy pod uwagę to, że tamte pociski mogły już być uzbrojone w normalne głowice A. Niemcy na razie mogli tylko przenosić „brudne” bomby A.[4] Przeszkodą była masa takiego „urządzenia nuklearnego”, która wahała się w granicach 5 ton. Ale Niemcy byli mistrzami ersatzów, i jak już to wiemy, przetestowali niewielkie, taktyczne ładunki jądrowe o mocy do 10 kt – wystarczające do unieszkodliwienia miasta czy zgrupowania okrętów albo czołgów. Wszak amerykańskie bomby A z tego okresu były niewiele silniejsze i ich moc określano na 15-20 kt.

Tak więc potrzebny był środek do przeciwdziałania temu zagrożeniu. I dlatego musiał pojawić się Posłaniec Renu. Na szczęście w czasie II Wojny Światowej nie użyto na Europejskim Teatrze Działań Wojennych broni atomowej. Obawiam się, że w przeciwnym wypadku skończyłoby się to nuklearną masakrą i kontynent stałby się radioaktywną pustynią, a cały świat pogrążyłby się w postnuklearnym chaosie, tak sugestywnie opisanym przez Nevila Shute’a w powieści „Ostatni brzeg” (1957). Wtedy, w latach 40 XX wieku, ludzie jeszcze niezbyt zdawali sobie sprawę z mocy i ekologicznych efektów użycia takiej broni.


Zob. także:
1.      Antologia – „Wyrzutnia rakiet Rąbka”, wyd. Mirosław Nastały, 2001



[1] Jest to mieszanina materiałów wybuchowych: 15% RDX (hexogenu), 70% TNT (trotylu) i 15% pylistego glinu (Al).
[2] Circular Error Probable, CEP – miara celności broni rakietowej w badaniach nad militarnymi zastosowaniami balistyki, używana jako współczynnik w określaniu prawdopodobieństwa zniszczenia celu. Jest to określony w metrach promień okręgu, wewnątrz którego zakończy swój lot 50% wycelowanych w środek okręgu pocisków rakietowych (Wikipedia).
[3] Low Earth Orbit – niska orbita wokółziemska.
[4] Chodzi o bomby z niewielkim ładunkiem wybuchowym w otulinie z radioizotopu o krótkim T1/2 – np. 60Co. Eksplozja rozrywała bombę, która rozsiewała radioaktywny ładunek na znacznej powierzchni wrogiego kraju, która to powierzchnia stanowiła „strefę śmierci” przez jakiś czas.

poniedziałek, 14 września 2015

Hitlerowskie UFO... (10)



10.    Ilustracje 
  

A oto ilustracje które Autor zamieścił w swej pracy:


Artykuł z zachodnioniemieckiego tygodnika „Neues Zeithalter” w Monachium, z dnia 20.VIII.1966 roku. 


Przekrój poprzeczny latającego dysku Schriewera. Wymiary: średnica – 16,3 m, wysokość – 4 m, szerokość pierścienia – 20,35 m.


Schemat ideowy działania silnika odrzutowego ARGUS:
1.      Wlot powietrza
2.     Żaluzje wlotu powietrza
3.     Dysza wtrysku paliwa
4.     Świece zapłonowe
5.      Komora detonacyjna
6.     Wylot gazów spalinowych (dysza wylotowa)
Na identycznej zasadzie działały silniki odrzutowe pocisków Fi-103/A-2/V-1.


W dniu 14.II.1945 roku ten typ pojazdu – dysk pionowego startu i lądowania – osiągnął w ciągu 2,4 minuty wysokości 12.000 m i prędkość horyzontalną 2000 km/h. Użyto silników zastosowanych w rakietoplanach V-1, ale nie rozwiązało to problemów z paliwem i stabilizacja w locie. Pojazd pilotowany był przez 2 ludzi – pilota w kokpicie i mechanika w pomieszczeniu pod kokpitem pilota.


Latający dysk Hitlera – plan ogólny:
1.      Pokrywa z wielkich płyt
2.     Drążki sterowe
3.     Włazy.
Niestety dr Stranges nie podaje żadnych innych wyjaśnień, ale wszystko wskazuje na to, że był to typowy wentylatorowiec napędzany wielkim śmigłem, które unosiło całe urządzenie ku górze i małe silniczki odrzutowe na obwodzie, które nadawały mu ruch postępowy.


Ten rysunek pochodzi z książki znanego niemieckiego historyka II Wojny Światowej Rudolfa Lusara pt. „The German Weapons and Secret Weapons of World War Two and Their Subsequent Development”, J. F. Lehmans Verlag, Monachium 1964.


Tak najprawdopodobniej wyglądał typ N-3 hitlerowskiego latającego talerza, znanego także pod kryptonimem V-7. Jego średnica – w zależności od wyposażenia – wynosiła od 12 do 40 m. pancerz wykonano z tytanu, a okna ze szkła kompozytowego lub kwarcu. Stabilność maszyny w locie zapewniały sloty i 42 silniki odrzutowe. Być może był to, jak twierdził Sol Szulman – latający talerz inż. Zimmermanna, który został pokazany Führerowi w 1944 roku. Jednakże inne źródła wskazują na zespół konstruktorów Miethego – Schriewera – Bellonzo vel Belluzzo z Wrocławia.




Latające talerze Księżyczan z książki Krystyny Korewicko-Adamskiej pt. „Podróż na Księżyc” bardzo przypominają opisane tutaj konstrukcje nazistów. Ciekawy jestem, skąd ilustrator tej książeczki dla dzieci Czesław Zborowski wziął pomysł na swe ilustracje w 1961 roku? Wizja czy realna wiedza? Nawiasem mówiąc – jego rakiety kosmiczne bardzo przypominają rakiety V-2… - co jest o tyle zrozumiałe, że tylko takie rakiety były najbardziej znane.  


Autor niniejszej pracy. Poza „Hitlerowskimi UFO…” wydał on następujące pozycje: „Saucerama”, „The Stranger at the Pentagon”, „My Friend Beyond Earth” oraz „The UFO Conspiracy”. Jeżeli zechcesz Czytelniku się z nimi zapoznać, podaję adres kontaktowy Autora:

Dr. Frank E. Stranges
U.F.O.
P. O. Box 5
Van Nuys, CA 91408-0005

USA

niedziela, 12 lipca 2015

Kod Apokalipsy: Radgum

Nad czym Niemcy pracowali w Jonastal? Bombą atomową? Wodorową? Dezintegracyjną? 


Stanisław Danilin


Przed samym końcem II Wojny Światowej, w rejonie Ohrdrufu pracowała Komisja Energii Atomowej USA. Co takiego tam, znaleźli Amerykanie, nie wiemy na pewno: rezultaty prac Komisji zostały utajnione na minimum 100 lat.

Lokalizacja Jonastal w Turyngii

Dolina Jonastal znajdująca się w Turyngii, od dawna była uważana za jedną z najbardziej tajemniczych miejsc w Niemczech. W Średniowieczu dawała ona schronienie magom ściganym przez Świętą Inkwizycję. W czasach II Wojny Światowej właśnie tam, w podziemnych laboratoriach – pracowali pod nadzorem SS uczeni budujący dla III Rzeszy superbronie: od rakiet V nowej generacji do technologii stealth. Jednakże do dziś dnia nikt nie wie, co tam na podziemnym poligonie Ohrdruf powstawała na rozkaz Hitlera tajna broń odwetowa – Radgum. Nazwana ona została dzięki pewnemu tajemniczemu związkowi chemicznemu, którego kilka kilogramów wystarczy jakoby do zniszczenia całej planety i przyciąga do Jonastal całe grupy nie mniej tajemniczych badaczy. O tych, którzy dosłownie „ryją ziemię nosami” w Turyngii krążą różne plotki. Do dziś dnia wiadomo tylko jedno: tajemniczy poszukiwacze nie są obywatelami Niemiec.

SS-Obergruppenfuhrer dr Hans Kammler
(tutaj w mundurze SS-Brigadefuhrera)


Kiedy jedni nie wiedzą, a drudzy nie mogą


Dosłownie na samym końcu wojny, wywiad amerykański otrzymał informację od swego „kreta” uplasowanego w samym jądrze ośrodka badawczego w Ohrdrufie o tym, że: SS-Obergruppenführer dr Hans Kammler polecił przyspieszyć prace nad bronią Radgum, środkiem chemicznym, którego kilka kilogramów jest w stanie roznieść w pył i proch całe kontynenty. Sądząc wedle aktualnych danych, informacja ta kosztowała życie jakiegoś fizyka-antynazisty, a w te dni specjalne grupy działające pod patronatem OSS (wywiadu US Army) poszukujące niemieckiej superbroni, rozpoczęły regularne polowanie na Kammlera. Było to polowanie w pełnym tego słowa znaczeniu, ale nie dało ono zadowalających rezultatów. Zwiadowcy nie wiedząc, że ten wysoko postawiony esesman, zabezpieczył się całą brygadą swoich sobowtórów jeszcze w 1943 roku, początkowo upolowali jednego Kammlera, potem drugiego, trzeciego…  I nikt nie był w stanie rozwiązać zagadki tajemniczego i groźnego Radgumu.

Kiedy w 1949 roku ludzie z OSS aresztowali prawdziwego Kammlera ukrywającego się w Zonie Okupacyjnej Aliantów Zachodnich, dni jego sobowtórów okazały się policzone. Portret jednego z nich, który „zakończył swe życie samobójstwem” w maju 1945 roku, szybko obiegł wszystkie światowe media.

[Wedle Wikipedii – Kammler uciekł i w końcu kwietnia urywają się jego ślady. 23 kwietnia jego obecność jest jeszcze poświadczona w Ebensee, a 4 maja miał być obecny w Pradze ale jest to już wątpliwe. Ostatnią dość pewną informacją jest, że 24 kwietnia odmówił Göringowi przysłania mu olbrzymiego samolotu transportowo-bombowego Ju 390. W związku z tym istnieje domniemanie, że na pokładzie tego samolotu wywiózł on jeden z prototypów nowego myśliwca.
Zagadkowa jest zwłaszcza domniemana śmierć SS-Obergruppenführera Hansa Kammlera. W ciągu kilkunastu lat po zakończeniu wojny pojawiło się bowiem kilka wersji jego śmierci:
·        żona Kammlera, Jutta, w lipcu 1945 przytoczyła oświadczenie kierowcy męża, Kurta Preuka, jakoby ten widział zwłoki Kammlera 9 maja – taką datę przyjął też ostatecznie sąd okręgowy dla dzielnicy Berlin-Charlottenburg 7 września 1948;
·        we wrześniu 1965 inaczej zeznawał adiutant Kammlera, Heinz Zeuner, który przyznał że Kammler nie żył 7 maja 1945 i że by przy tym również Preuk; w tej wersji Kammler też miał umrzeć na skutek zażycia cyjanku potasu;
·        powyższa wersja kłoci się z wcześniejszym zeznaniem Zeunera, który twierdził że, na osobistą prośbę Kammlera, sam go zastrzelił. Sam Zeuner jest zaś mało wiarygodny bowiem prawdopodobnie już 2 maja został ujęty przez Amerykanów;
·        pojawiła się także wersja, że z Ebensee Kammler pojechał odwiedzić żonę, przebywającą gdzieś w Tyrolu. Stamtąd dopiero miał udać się do Pragi. Było to jednak niemożliwe, ponieważ 4 maja amerykańskie dywizje (44., 88. i 103.) opanowały rejon Tyrolu, a działania prowadziły tam już nieco wcześniej. W tej sytuacji prawdopodobnie Kammler dostałby się do niewoli;
·        w jeszcze innej wersji Kammler organizował obronę jednego z bunkrów w Pradze i aby nie dostać się w ręce Rosjan został zastrzelony przez SS-Sturmbannfuehrera Starcka;
·        równocześnie nie da się wykluczyć, że Kammler albo zrealizował swój plan i porozumiał się z Amerykanami, albo zdołał się przedostać do Ameryki Południowej – uwaga tłum.]

Wygląda na to, że sam ojciec hitlerowskiej superbroni został w tajemnicy wywieziony do USA. Znalezione przy nim papiery pomogły Amerykanom zbudować nowe rodzaje broni – w tym także „plecakowe”. Jednakże główną tajemnicę – zagadkowej superbroni RadgumHerr Kammler mógł opisać swym nowym panom tylko słowami. Esesman wyjaśnił, że cała dokumentacja Radgumu, a także doświadczalna działająca (!!!) próbka została ukryta na jego rozkaz w tajnych sztolniach Ohrdrufu. Amerykanom pozostało tylko złapać się za głowy: Turyngia w tym czasie już stała się częścią Niemieckiej Republiki Demokratycznej – NRD. (Utworzonej z Radzieckiej Strefy Okupacyjnej Niemiec w 1949 roku – przyp. tłum.)    

No i wyszła z tego paradoksalna sytuacja, w której zarówno Sowiety, jak i USA uganiające się za pracami hitlerowskich uczonych nie wiedzieli, za czym właściwie tak się uganiają – za skarbami niemieckiej myśli technicznej, zaś Amerykanie wiedząc, o co chodzi w tej grze, nie mieli możliwości wykopania ich spod ziemi. Oczywiście otrzymać dostęp do broni Apokalipsy zaoceaniczne specsłużby  próbowały i w następne lata. Jednakże mogło się to udać tajnie przed całym światem dopiero teraz.

Widok na Jonastal...


Zagadka wszech czasów


W latach 50., w rejonie rozmieszczenia tajnego ośrodka badań w Ohrdruf, wskutek opadów i różnych naturalnych kataklizmów osiadła ziemia. Najwidoczniej miejscowi niemieccy pionierzy, których wtedy w Zachodnich Niemczech nazywano nie inaczej jak „wschodnioniemiecką grupą Diatłowa” (jest to aluzja do słynnego wydarzenia z Uralu, gdzie w niewyjaśniony do dziś dnia zginęła grupa studentów kierowana przez Igora Diatłowa w lutym 1959 roku – przyp. tłum.) odkryli tajne wejścia do hitlerowskiego „skarbca Apokalipsy”: grupa młodych turystów zginęła tam w zagadkowych, niewyjaśnionych okolicznościach. Samo to „niedobre miejsce” Stasi (służba specjalna NRD, odpowiednik radzieckiego KGB – przyp. tłum.) wzięła pod dokładną ochronę. Jednak z niewiadomych przyczyn, wschodni Niemcy nie chcieli dobrać się do podziemnych laboratoriów SS. Albo nie mogli…

W latach 80., wysoko postawiony wschodnioniemiecki urzędnik – wedle innych danych inżynier górnictwa – pozostający na garnuszku CIA, był w stanie przekazać swym panom próbki gruntu pobrane w okolicach Ohrdrufu oraz zapis video z miejsc osunięcia ziemi. Nazwisko tego „kreta” jak i jego dalsze losy są nieznane. I tutaj zdumiewający fakt: cała dokumentacja dotycząca „kuźni superbroni Radgum” została utajniona w USA do 2049 roku. Do niej nie ma dostępu nawet rząd Niemiec.

W 2005 roku, znany berliński historyk, dr Reiner Karlsch, przedsięwziąwszy prywatne dochodzenie poszedł śladami oficerów OSS, którzy pracowali z „ojcem Radgumu” i opublikował wyniki swego śledztwa na temat zagadek doliny Jonastal (chyba chodziło o oficerów SS – przyp. tłum.) Po upływie kilku miesięcy od publikacji, jego renoma została zrujnowana: media nazwały odważnego naukowca „szarlatanem”, wskutek czego ten ostatni popadł w pijaństwo i – jak głosi oficjalna wersja – w pijanym widzie popełnił on samobójstwo.

Czy miejscowe tajemnice warte są życia? Czy ten cały niepojęcie apokaliptyczny Radgum wprost nie jest niczym innym jak mitem?

...i podziemia podobne do podziemi Gór Sowich...


Chcesz zachować tajemnicę? Krzycz o niej!


W końcu 2013 roku, kilku niemieckich uczonych, nazywających siebie kontynuatorami dr Karlscha, pozyskali sponsorów, załatwili sobie urządzenia wiertnicze i usiłowali zdobyć u władz Turyngii zezwolenia na prace wydobywcze w Jonastal. I nastąpiła logiczna odmowa: cała tamtejsza miejscowość znajduje się w „strefie ochronnej pozyskiwania wody pitnej” – dlatego jakiekolwiek wykopaliska są surowo wzbronione. (!!!)

Koniec 2014 roku. Jonastal z terenami doń przyległymi do Ohrdrufu i wioski Gossel otaczają „zielone ludziki” z prywatnej firmy ochroniarskiej, zarejestrowanej gdzieś poza Niemcami. Przywieziono maszyny wiertnicze. Według danych miejscowych mieszkańców, tajemniczy badacze w odróżnieniu od ich niemieckich kolegów, otrzymali zezwolenie na prace górnicze, rozmawiają po niemiecku, ale z jakimś koszmarnym akcentem. Same prace idą pełną parą. Od zapuszczenia w już wywiercone otwory specjalnych sond ultradźwiękowych, które pozwalają na dokładne zlokalizowanie podziemnych pustek.

A jak na te wszystkie niezwykłości reaguje niemiecka i światowa prasa? Czy milczy na ten temat? Wręcz odwrotnie. Gazety, magazyny, programy TV, internetowe fora, przepełnione są wersjami „naocznych świadków”. Jedna z nich brzmi: Amerykanie wspierani przez rząd niemiecki poszukują w Jonastalu… - Bursztynowej Komnaty! Odpowiadam: do dziś dnia nie istnieje ani jedno historyczne świadectwo, nie ma żadnego dokumentu, który choćby napomykał jednym słowem o tym, by Niemcy chcieli ukryć ją właśnie tam.

Druga wersja: prace poszukiwawcze w bezpośredniej bliskości supertajnego centrum naukowego nazistów w Ordruf prowadzą Izraelczycy – oni jakoby szukają dokumentacji o więźniach obozów koncentracyjnych ukrytej przez hitlerowców pod ziemią. I ponownie odpowiadam: nie ma ani pisemnych, ani ustnych świadectw świadczących na plus tej hipotezy. Tak, ale gdyby to była prawda, to na pewno niemieccy dziennikarze trąbiliby na cały świat i przeprowadzali wywiady z poszukiwaczami. A tu oni nawet nie próbują tego zrobić. Także ci „Izraelczycy” tak trąbiący o swych ofiarach wojny na cały świat, teraz nie zdradzają swego obywatelstwa i nazwisk.

Oczywiście solidna niemiecka prasa wyśmiewała domysły odnośnie Bursztynowej Komnaty i dokumentów dotyczących żydowskich więźniów. No i przedstawia swoje – niemniej apokaliptyczne rozwiązanie tajemnicy. Tam, w Jonastal przeprowadza się typowe roboty freakingowe – przygotowania do wydobycia szczelinowego gazu ziemnego. Tylko że znów wyszło głupio: dzięki temu, że kilka zdjęć z miejsca prowadzenia zagadkowych prac zostało udostępnione mediom, specjaliści mogli dojść do wniosku, że do takich prac freakingowych potrzebne są o wiele silniejsze i większe maszyny. Te, które są w Jonastal „biją” na głębokość 100-200 m pod ziemią. Jak raz na tą głębokość, na której – zgodnie z dokumentami – znajduje się ultrasekretne centrum naukowe SS.

A zatem co takiego jest ukryte w podziemiach jednego z najciekawszych miejsc z Niemczech? Kto chce dzisiaj dostać w swe ręce dokumentację ultra sekretnej, potężnej superbroni Radgum, czy choćby jej eksperymentalny model?

Czując ważność tego odkrycia dla całej Ludzkości, redakcja „Tajny XX wieka” obiecuje śledzić informacje na jego temat. Dowiecie się o nim jako pierwsi.


Komentarze z KKK


Kilka kilogramów, które obracają w proch całe kontynenty? Wychodzi na to, że mowa o wojennym kamieniu filozoficznym, albo o antymaterii.
Podobne pomysły już miano, jak wspomniałem powyżej, np. ten kamień filozoficzny, albo bomba Genesis ze Star Treka, która rekombinowała materię na poziomie subatomowym i zestalała ją na nowo według pożądanego wzoru macierzy tak, by życie powstawało samorzutnie.
Jeśli ów super-materia jest czymś technicznie wykonywalnym, to brakuje tu jeszcze tylko tajnych meta-spirytystycznych powiązań, np. z Thule, ponieważ taka technologia wymagałaby wiedzy albo Iluminatów, albo 'zaprzyjaźnionych' szaraków.
Nawiasem mówiąc, wydawnictwo „Tajny XX wieka” już któryś raz za bardzo poleciało w stronę „Faktu”. (Smok Ogniotrwały)

Zobaczymy, co powie Igor Witkowski. Osobiście stawiam na antymaterię… W jednej z moich prac napisałem, że Niemcy mogli opracować technologię przemysłowej produkcji antymaterii, przynajmniej na papierze. Coś takiego byłoby rewolucyjną zmianą przede wszystkim w astronautyce. Z drugiej strony rzeczywiście – parę kilogramów antymaterii stworzyłoby w procesie anihilacji tak potężny puls promieniowania gamma, że to wyjałowiłoby całe kontynenty… Pisał już o tym Daniel Laskowski w jednym ze swych opowiadań hyboryjskich. (Platon)

....z dzwonem Hitlera nie ma nic do śmiechu.....biorąc pod uwagę techniczne możliwości Niemców w zakresie budowy samolotów odrzutowych  ME 262 i ME 163 KOMET ,które wyprzedzały czas oraz  dziwny zbieg okoliczności, że dzwon działał na zasadzie budowy silnika Wankla z rotacyjnym tłokiem, którego Hitler skazał na "banicję ",  jest możliwe, że konstruktorzy niemieccy  przenieśli mechaniczną budowę silnika na silnik odrzutowy....
ponieważ silnik Wankla miał niezłe osiągi w przypadku angielskich motocykli, więc tym bardziej  metoda ta mogła zdrowo zamieszać w silnikach odrzutowych ........ problemem była precyzja wykonania i materiały .....
jeśli Niemcy nie uzyskali odpowiednich materiałów do budowy silników,.....bądź precyzja okazała się jeszcze nie wystarczająca - to kto wie ,... czy ktoś kto przejął po wojnie plany lub naukowców nie budował później po cichu modeli "UFO".......
być może największym  problemem przy takim odrzucie energii był problem sterowania pojazdem ......bo to że przy zastosowaniu tej metody w silniku odrzutowym miało to kopa nie pozostawia złudzeń.......
ten sam problem utrzymania kontroli,  równowagi ...panowania nad maszyną był przy ME 163 KOMET  ,gdzie z dumą o rozwój III Rzeszy zginęło wielu dobrych pilotów .......co później było zresztą przyczyną zaprzestania próbnych lotów ........... poza tym to co najważniejsze - my nie wiemy jak  naprawdę daleko zaszli naziści w swoich badaniach !
niewykluczone ,że zabrakło czasu na testowanie i budowę ciekawszych  prototypów .....
patrząc na plany gigantycznych czołgów strach pomyśleć co się rodziło na deskach kreślarskich samolotów ......
..niektórzy  historycy uważają ,że masowa produkcja ME 262 zmieniłaby całkowicie przebieg II wojny światowej ....ja osobiście również dopisuje się do listy tych wyznawców z uwzględnieniem również masowej produkcji ME 163 KOMET i rakiet V1 i V2 ......
Hitlera zgubił również przedwczesny atak na Rosję , ( tutaj wielu dopatruję się głównej klęski ) , ale niewykluczone, że Hitler bał się wcześniejszego ataku ze strony Rosji .......w efekcie stało  się co się stało ...........
jedno jest pewne - szybsze wprowadzenie nowinek technicznych III rzeszy do produkcji masowej  i świat wyglądałby inaczej ............ (Artur P.) 

A może ten cały "Radgum" to skrót od Radiergummi - guma do mazania? Że niby wymaże wrogów Hitlera jak gumka wymazuje ołówek? (Daniel Laskowski)

Tekst i ilustracje – „Tajny XX wieka” nr 3/2015, ss. 20-21
Przekład z j. rosyjskiego – Robert K. Leśniakiewicz ©