Mój Chłop zażyczył sobie rozrywki intelektualnej. Mówi, że po 9 latach spędzonych na wsi, zaczyna gnuśnieć, rdzewieć, obrastać mentalną pleśnią. Wykorzystywany do prac fizycznych (baba ma pomysł, chłop ma robotę) twierdzi, że zdziadział i zrobolał na dobre. Grozi mi, że lada moment przysiądzie z trunkowymi sąsiadami na ławeczce i życie upłynie mu na filozoficznych dysputach, czy dziś warto wypić amoretto za 3,85, czy nalewkę babuni za 5 zł (większa butelka). Dodam, że życie to krótkie, gdyż z jakiegoś tajemniczego powodu, notujemy w okolicy dosyć dużą śmiertelność obywateli płci męskiej. Po wsi chodzą niemal same wdowy. Zastanawiając się nad tym fenomenem wykluczyłam uwarunkowania genetyczne, wpływ środowiska naturalnego i wyszło, że to owe ławeczkowe rozważania mogą być odpowiedzialne za destrukcję chromosomów Y. Stanowczo nie życzę sobie zostać wdową. Zgodziłam się więc wziąć udział w szaleństwie Chłopa i zostałam... (muszę teraz zerknąc w papiery, kim zostałam) ... Pełnomocnikiem Komitetu Wyborczego Swojego Chłopa. Nie jest to dokładna nazwa komitetu, ale mniej więcej o to chodzi.
Teraz nie wiem, czy to mój Chłop wdowcem nie zostanie.
Mam w życiu takie szczęście, że pod względem umiejętności i talentów dobraliśmy się z Chłopem idealnie. To, czego ja nie ogarniam, Chłop daje radę i vice versa. Czasem mam uczucie, że osobno niewiele byśmy zdziałali, razem zaś możemy realizować wiele z tego, co tam sobie wymyślimy.
Przebrnęliśmy więc razem przez gąszcz dokumentów, formularzy, zmontowaliśmy komitet wyborczy, zarejestrowaliśmy go u Komisarza Wyborczego w Jeleniej Górze. Chłop pozbierał podpisy poparcia. Na mnie-jako na pełnomocniku Chłopa- spoczął obowiązek zarejestrowania kandydata na radnego w Urzędzie Gminy oraz zorganizowanie kampanii wyborczej.
O dziwo, moja znerwicowana osobowość z uśmiechem na ustach załatwiła formalności u Komisarza, pozostała ostateczna rejestracja kandydata w Urzędzie Gminy. I tu mój entuzjazm opadł. Naszła mnie refleksja, bowiem w kontaktach z naszą gminą trzeba mieć:
-serce z kamienia
-dupę z żelaza
-wrażliwość pustego pudełka po butach
-uczuciowość stułbi modrej (chociaż co my tam wiemy o uczuciach stułbi, może to właśnie one rządzą światem?)
Poniedziałek 10 rano. Wsiadamy do auta. Do Urzędu Gminy mamy 6 km i niestety moje dwie szare komórki budzą się z letargu. Nagle dociera do mnie cały ogrom przedsięwzięcia i odpowiedzialności. Totalne szaleństwo, na co nam to?! Oczyma wyobraźni widzę siebie wchodzącą na salę, gdzie siedzi Gminna Komisja Wyborcza. W jelitach czuję jakąś małą rewolucję, serce zaczyna niepokojąco przyspieszać.
-Wiesz, co?-zagajam do Chłopa- jestem trochę posrana.
-No, co ty?
-A ty nie?
-Daj spokój, gdybym był posrany, nie bawiłbym się w to, tylko trzymał się z daleka. Mnie to bawi- mówi Chłop i radośnie bierze zakręt. Jesteśmy już na prostej drodze do gminnego miasteczka.
-Acha- filozoficznie wzdycham i zastanawiam się, czemu ja mam być posrana, skoro to on chce być radnym?
-Oni tam na pewno siedzą?-dopytuję się, aby dostosować swoje lęki do rzeczywistości i nastawić się jakoś na tę wizytę.
-Przynajmniej taki mają obowiązek. Dzwoniłem do sekretariatu, mają siedzieć od 8.00 do 17.00, a w ostatni dzien do północy.
Acha, już to widzę, jak oni siedzą do północy. No dobrze, nie ucieknę przed komisją.
-Ty, słuchaj, a co ja mam im powiedzieć?- widocznie moje szare komórki straciły ze sobą łączność.
-Dzień dobry!- dobrze, że jego działają.
-Puk, puk, dzień dobry- postanawiam poćwiczyć- Chciałabym zgłosić...
-Zarejestrować!
-Jeszcze raz. Puk, puk, dzień dobry. Chciałabym zarejestrować radnego...
-Kandydata na radnego!
-Dzień dobry- (puk, puk już opanowałam)- chciałabym zgłosić kandydata do rady gminy...
-Miasta!
-Do rady MIASTA??? A nie gminy???
-Masz w papierach, że do rady miasta!
-Ale to jest nasza gmina!
-Ale to jest ich miasto!
-Też mi miasto -prycham z niecierpliwością. Straciłam wątek, zaczynam jeszcze raz od innej strony.
-Dzień dobry. Jako przewodnicząca...
-Pełnomocnik!
-Dzień dobry. Jako pełnomocnik komisji wyborczej...
-Komitetu wyborczego!!!
-Ja pierdolę! Spokojnie, jeszcze raz. Dzień dobry. Jako przewodnicząca, eee... pełnomocnik komisji...komitetu wyborczego...
-A po co ty w ogóle to mówisz, że jesteś pełnomocnik? Wchodzisz i mówisz, że rejestrujesz kandydata na radnego, dajesz papiery, podpisujesz i tyle.
-Ale przecież taki pierwszy z brzegu człowiek nie może sobie wejść i zarejestrować kandydata. Oni mnie nie znają, muszę się przedstawić i powidzieć, z jakiej racji rejestruję tego kandydata- moje szare komórki widać znalazły się na przeciwległych biegunach.
-Wiesz co, ty lepiej nic nie mów.
-No jak to sobie wyobrażasz. Wchodzę, rzucam im papiery na stół i co? Tak bez puk, puk, dzień dobry?
-Tak będzie najlepiej. Oni już będą wiedzieć, co z tym zrobić.
Podjeżdżamy, parkujemy. Dobry znak-widzimy tablicę Gminna Komisja Wyborcza. Wchodzimy, szukamy pomieszczenia. Widzę kartkę. Działam zgodnie ze schematem. „Puk, puk”-dobrze idzie, pierwszy krok za nami. Wchodzę... o kurwa! Korytarz! Zapukałam do korytarza! I jeszcze chwilę odczekałam, czy mi odpowie. Odkąd zdarzyło mi się zapukać do knajpy, takie sytuacje mnie rozwalają na drobne kawałeczki. Cały schemat gdzieś się ulotnił. Gdzie się podziała moja stworzona przez wyobraźnię komisja? Teraz działa już adrenalina, lepiej nie wchodzić mi w drogę.
Rozglądam się nerwowo, z Urzędu Stanu Cywilnego wychodzi urzędniczka.
-Gdzie jest komisja?- pytam
-Jaka komisja?
-Jak to JAKA?! Komisja wyborcza!
-Nie działa jeszcze!
-JAK TO NIE DZIAŁA?! -to nie przelewki, zaraz zacznie się afera
-A co wy, czytać nie umiecie?-urzędniczka rozdziera buzię- Od której my tu pracujemy???
Mnie się pyta, durna baba?
Chłop ostentacyjnie otwiera drzwi i pokazuje urzędniczce kartkę, którą zapewne sama powiesiła. Od 8.00 rano. Jest obecnie 10.10.
-Aaa... to ja już biegnę po koleżankę.
Matko boska, nawet moja zwichrowana wyobraźnia nie jest w stanie wymyślić i przygotować się na taką sytuację.
Dalej było prawie tak, jak powinno być, więc nie ma o czym pisać. Komisja była bardziej posrana ode mnie, gdyż byliśmy pierwszym komitetem, który się rejestrował. Nie mówiąc już o tym, że oni powinni tam chyba siedzieć na stałe, skoro mają to napisane na karteczce, a nie formować się naprędce. Przecież równie dobrze mogliśmy być z jakiejś kontroli. Zapewne dlatego informatyk notorycznie wpisywał imię kandydata „Krzysztof” przez „w” na końcu. Ja, widząc spanikowany skład (w połowie nie ten, który widnieje w papierach), zupełnie się wyluzowałam. Spięło mnie na powrót w kontakcie z urzędniczką, niejaką Rozczochraną, gdy w drodze powrotniej odwiedziliśmy wydział gruntów, ale to temat na inną, równie długą historię.
Dziękuję za przeczytanie. Mam nadzieję, że dzięki temu kilka razy zastanowicie się, zanim zdecydujecie się wziąć udział w szaleństwie kandydowania na jakiś urząd. Chyba, że macie tak samo zboczone poczucie humoru, jak mój Chłop.