Pokazywanie postów oznaczonych etykietą choroby psychiczne. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą choroby psychiczne. Pokaż wszystkie posty

środa, 8 lutego 2012

Nie zawsze czas owocnych zbiorów


W ostatnim poście wspomniałam, że chciałam być dobrym siewcą w stosunku do moich dzieci. Niestety, mam wrażenie, że niezbyt mi się udało, mimo iż bardzo się starałam. Wiele win i grzechów zaniedbania przypisuję samej sobie, ale w czasie kiedy moje dzieci rosły, miałam też dużo innych problemów. Czułam się za wszystkich odpowiedzialna, tak jakby cały ciężar wszechświata, spoczywał na moich barkach.

Po śmierci mojego męża zupełnie przestałam radzić sobie z Filipem, a on z własnym życiem. Pola, miała swój świat - tenis, treningi, turnieje, wyjazdy, a Filip zaczął popadać w tzw. nieciekawe towarzystwo. W tym czasie szkoła nie miała dla niego większego znaczenia. Liczyły się imprezy, dobry wygląd i o dziwo, od początku do końca ta sama dziewczyna, którą kochał z wzajemnością. Dziewczyna ta, w którymś momencie nie wytrzymała ciężaru jego choroby i po prostu, odeszła. Filip pozostał sam, zamknął się w sobie i już nigdy nie pokochał żadnej innej dziewczyny. Do niedawna byłam z nią w kontakcie, ale doszłam do wniosku, że kojarzę się jej ze smutną przeszłością, której być może ona nie chciałaby zbyt często wspominać. W końcu ma prawo do normalnego życia bez obciążeń. Gosia, tak na jej na imię, wspomniała kiedyś, że Filip powiedział jej, iż momentami nie wiedział, co się z nim działo. Być może już wtedy były to jakieś pierwsze symptomy choroby. Już nigdy nie dowiem się, co to miało oznaczać, może gdybym wiedziała o czymś wcześniej, nie doszłoby do tak drastycznego wybuchu choroby. W tym okresie mój syn po prostu szalał towarzysko. O ile inni młodzi ludzie też imprezują, to u Filipa szkoła w tamtym czasie, zeszła na plan bardzo odległy. Wychowawczyni często wydzwaniała do mnie z żądaniem, żebym zrobiła coś z synem, bo jej metody wychowawcze i rozmowy ze szkolnym pedagogiem nie dają żadnych rezultatów. Jego zachowanie było naganne w szkole, zero kontaktu w domu. Kiedyś wykrzyczał mi, że na słowo MATKA, trzeba sobie zasłużyć! Umierałam wtedy z rozpaczy, że nic nie dociera do mojego syna. BYŁO W NIM TYLE AGRESJI, że on sam nie mógł sobie z nią poradzić. W końcu powiedział mi, że nie wytrzymuje z tym towarzystwem, że dusi się i musi zmienić środowisko, musi wyjechać, uciec. Wtedy też popełniłam kolejny grzech zaniedbania względem Filipa, pozwalając mu na ten krok. Już do końca moich dni będzie towarzyszyło mi słowo - gdybym. Otóż, gdybym w tamtym momencie, nie zgodziła się na wyjazd Filipa do mojej teściowej, to może sprawy przyjęłyby inny obrót. Zamieszkał w domu mojej teściowej, tam też zaczął dojeżdżać do szkoły. Po paru miesiącach i oni mieli go serdecznie dość. Dojazd do nowej szkoły syna, wydłużył się dla mnie o 120 km w jedną stronę. Moja teściowa (lekarz), znana w swoim małomiasteczkowym, żeby nie powiedzieć wiejskim środowisku, po prostu wstydziła się zachowania swojego wnuka. Dochodziło do tego, że chcąc ratować Filipa przed wyrzuceniem ze szkoły, sama wydzwaniała po jego kolegach i uzupełniała notatki w zeszytach. Do czego zdolny jest rodzic, babcia, jak daleko mogą posunąć się, żeby tylko ratować dziecko?! Wiedziałam, że to destrukcja dla niego i dla całej rodziny. W terapii przeciwalkoholowej, narkotykowej, mówi się, że alkoholik, narkoman, musi sięgnąć dna, aby poczuć ból istnienia, żeby obudzić się i wreszcie zacząć robić coś ze swoim życiem. Nie zawsze, niestety, dochodzi do tego przebudzenia! To życie było jak KOSZMARNY SEN, z którego wszyscy nie mogliśmy się wybudzić!

Podejrzewałam też, że Filip bierze narkotyki. Teściowa wspominała mi, że w okresie grzewczym dla domu, bardzo chętnie schodził do piwnicy, aby podłożyć do pieca, tyle tylko, że po powrocie był już inny. Wesoły, rozluźniony czasami z rozszerzonymi źrenicami. NIE CIERPIĘ SIEBIE ZA TO, że dałam się tak zwieść, zmanipulować, że wierzyłam w każde jego słowo! TAK BARDZO CHCIAŁAM MU WIERZYĆ, ŻE NIE MA W JEGO ŻYCIU ŻADNYCH NARKOTYKÓW! WSZYSTKO ODDAŁABYM, ŻEBY TO BYŁA PRAWDA! NIE BYŁAM W STANIE TEGO PRZYJĄĆ I UDŹWIGNĄĆ, NIE MIAŁAM SIŁY NA KONFRONTACJĘ Z RZECZYWISTOŚCIĄ! ZAPRZECZAŁAM OCZYWISTYM FAKTOM! Mój mąż od paru miesięcy nie żył, a ja dzieliłam swój czas między pracę od rana do wieczora, a cmentarz, z którego najchętniej nie wychodziłabym!

Lekarze, którzy później diagnozowali syna, powiedzieli, że nie są w stanie jednoznacznie określić, czy narkotyki, które zażywał (amfetamina), przyczyniły się bezpośrednio do uaktywnienia choroby. BYĆ MOŻE, GDYBY NIE ONE, TA CHOROBA (SCHIZOFRENIA) , UAKTYWNIŁABY SIĘ, TYLKO PÓŹNIEJ I W INNYCH OKOLICZNOŚCIACH LUB ZOSTAŁABY DO KOŃCA W UTAJENIU! Może gdybym reagowała szybciej, nie zaprzeczała faktom, pomoc nadeszłaby wcześniej, a tak...
                                                                                                                    

sobota, 14 stycznia 2012

Jak dalej żyć proszę, Rządu?


Mamy kolejny dzień bałaganu w rządzie dotyczącym służby zdrowia i nie zanosi się w najbliższym czasie na poprawę. Od poniedziałku, na przemian po strajku lekarzy, rozpoczyna się strajk aptekarzy i wiadomo, kto na tym cierpi najbardziej - pacjenci! Chciałabym powołać się na dwa komentarze napisane przez matkę Hannę, której syn chory jest na schizofrenię. Znalazły się one pod postem pt."Sami i samotni". Wiem, że sporo osób pomija komentarze, stąd przytaczam je prawie że w całości, ponieważ osoba, które je napisała jest jeszcze bardziej wiarygodna, ode mnie. Na co dzień zmaga się z problemami, które nie są obce tysiącom rodzin, a których bliscy chorują na zaburzenia psychiczne. Od zawsze były kłopoty natury finansowej, bo jak wspomniałam w ostatnim poście, renty z tytułu niezdolności do pracy najczęściej są bardzo niskie, gdyż młodzi ludzie, zapadając na chorobę nie mają jeszcze wypracowanych odpowiednich lat pracy.

Przeczytajcie, proszę: "Poruszyłaś bardzo istotny problem samotności chorych na schizofrenię, ale też ich rodzin: matek, żon, dzieci. Ja też przeżyłam długi czas totalnej bezradności - kolejne wizyty u lekarza, oczywiście w gabinecie prywatnym, bo syn stracił uprawnienia do bezpłatnej opieki po długim okresie pozostawania bez pracy. Żadne działania nie przynosiły poprawy i nawet nie doprowadziły do postawienia właściwej diagnozy. Pani doktor o dobrym sercu, ordynator szpitala psychiatrycznego, dawała mi droższe leki ZA DARMO, wyjmując je po prostu z szuflady i wciąż powtarzała, że syna należy za wszelką cenę ubezpieczyć. Tylko, jak to zrobić, gdy kolejki po zamknięciu największego w naszym mieście zakładu pracy liczyły wtedy ok. 300 osób, a syn nie był w stanie wyjść z domu, nie mówiąc o staniu pod zamkniętym urzędem pracy od 3 rano! Dzięki kilku nieprzespanym nocom, moim i męża, za trzecim razem udało się synowi dostać przed oblicze urzędniczki, po czym wyleciał z wielkim hukiem za drzwi, bo jedno z zaświadczeń było niewłaściwie wypełnione przez zakład pracy. Dość powiedzieć, że po miesiącu starań całej rodziny, syn uzyskał upragnione zaświadczenie o zarejestrowaniu się, jako bezrobotny bez prawa do zasiłku. Nastąpiło to w samą porę, bo po zmianie lekarza, dostaliśmy skierowanie do szpitala, gdzie po trzymiesięcznym pobycie i wielu przetestowanych lekach, to temat na powieść grozy, ustalono właściwą kurację. Nigdy w życiu nie zapomnę chwili, gdy stałam w aptece przy kasie i patrzyłam na migające coraz wyższe kwoty, zupełnie dla mnie abstrakcyjne, bo w portfelu miałam nieco ponad trzysta złotych, drugie tyle na karcie, a w okienku kasowym wyświetliło się coś około dwa tysiące pięćset złotych! Był to koszt dwumiesięcznej kuracji, którą musiałby ponieść pacjent nie korzystający z refundacji leków. Ja zapłaciłam niecałe czterdzieści złotych i wyszłam z apteki na chwiejnych nogach, błogosławiąc panią doktor, która przy każdej wizycie krzyczała na mnie dlaczego syn nie jest jeszcze ubezpieczony?! Ponowne chwile grozy przeżyłam pod koniec roku, gdy okazało się, że nie ma na liście refundacyjnej Abilify, na szczęście po poprawkach, lek został tam umieszczony, a wiem, że wielu osobom pomaga. Przepraszam Cię Claro, że na Twoim blogu uprawiam prywatę i rozpisuję się tak drobiazgowo o swoich sprawach, lecz myślę, że może moje przeżycia pozwolą pomóc choć jednej matce, która dzisiaj jest zrozpaczona i nie widzi nadziei na lepsze życie dla swojego dziecka. Wierzcie mi kochane, przeżyłam wszystko, co matka przeżyć może i wciąż przeżywam na nowo, stąd wiem, że bez naszego wsparcia, opieki, pomocy, naszym dzieciom będzie niewyobrażalnie trudniej. Z tego przekonania czerpię siłę do zmagania się z tą straszną chorobą, ale też z własną niemocą, zmęczeniem, depresją. I tego też Wam życzę: siły i wytrwałości, i przekonania, że dla swoich dzieci jesteście opoką".

"Jeszcze raz o finansowej stronie walki o normalne życie... Na początek leki: niektóre dostawałam za przysłowiową złotówkę, a nawet za darmo w zależności od apteki. Na ogół cena dwumiesięcznej kuracji wynosiła około pięćdziesięciu złotych, oczywiście przy uwzględnieniu wszelkich możliwych zniżek. Raz na dwa miesiące wizyta u lekarza - sto pięćdziesiąt zł, przy czym pierwsza kosztuje dwieście złotych, co uwzględniając bardzo korzystną cenę przepisywanych przez niego leków jest wydatkiem, jak najbardziej do przyjęcia. Tym bardziej, że pan doktor okazał się skuteczny, jest zawsze dostępny pod telefonem i zawsze można do niego zadzwonić, służy radą i pomocą w staraniach o rentę lub nawet w podjęciu pracy. Minus - mieszka i przyjmuje ponad 300 km od naszego miejsca zamieszkania. Tam też umieścił syna w szpitalu, gdzie, jak już pisałam wyżej w warunkach ambulatoryjnych ustalono właściwą kurację, co trwało prawie 3 miesiące. W tym czasie pomieszkiwałam kątem u rodziny, odwiedzałam syna prawie codziennie, wyprowadzając go na spacer, jak małe dziecko i modliłam się, aby po kilku dniach lepszego samopoczucia nie nastąpił kolaps, co w tym czasie raczej było normą. W ciągu tych 12 tygodni, syn przytył 30 kg, parę razy zemdlał podczas rozmowy ze mną przy telefonie, wiszącym na oddziałowym korytarzu. Po niektórych lekach tętno słabło tak, że było prawie niewyczuwalne, ciśnienie spadało do wartości krytycznych, aż trzeba było go reanimować. Dość powiedzieć, że był najdłużej w tym czasie przebywającym pacjentem na oddziale psychiatrycznym Szpitala w Katowicach - Ochojcu. Wymieniam nazwę tego szpitala, bo wierzę głęboko, że to tam uratowano mojego syna, do końca życia będę wdzięczna lekarzom tam pracującym, cudownym ciepłym, przyjaznym pielęgniarkom. Nazwiska lekarza, który bardzo szybko postawił właściwą diagnozę i skierował syna do szpitala, nie podaję publicznie, ale służę tą informacją każdej osobie, która się do mnie zwróci. Wizyta kosztuje sto pięćdziesiąt złotych. W naszym, nie najmniejszym przecież mieście wojewódzkim, wizyty w poradni psychiatrycznej na NFZ są już wyczerpane na kilka miesięcy. W ubiegłym roku o tej porze, połowa stycznia, NFZ nie podpisał jeszcze umowy z żadnym gabinetem psychiatrycznym. W tym roku nawet nie podejmujemy prób dostania się do nich. I tak, zatoczywszy koło, dochodzę znowu do kwestii społecznych - kosztów schizofrenii, w których nasze państwo uczestniczy w sposób zawstydzająco mały, zwalając je na barki rodzin osób chorych, bo przecież żaden chory nie jest w stanie samodzielnie zapewnić sobie minimum godnej egzystencji i skutecznego leczenia. Jeśli człowiek zachorował w wieku 20 paru lat, to przecież jasne jest, że nie ma za sobą wielu lat pracy, nie zawsze też może się uczyć lub studiować, choćby nawet bardzo chciał. I takiemu człowiekowi państwo rzuca ochłap w postaci renty socjalnej. Zgadzam się, że w naszym kraju dużo jest rencistów, w tym wielu nieuprawnionych, ale przecież od tego są instytucje zasilane z naszych pieniędzy, aby weryfikować wszystkich, którzy się po pomoc zwracają. Renta nie może być wypłacana z łaski, tym którym się należy! Ktoś wyżej napisał, że należałoby nagłośnić temat... To oczywiste, tak samo na uwagę zasługują inni chorzy i odrzuceni, wykluczeni z naszego społeczeństwa z różnych względów, najczęściej od nich niezależnych. Ale nasze "niezależne" przecież media mają zupełnie inną misję do spełnienia i przypadkowe społeczeństwo jest im potrzebne o tyle, o ile zwiększy wyniki sprzedaży i podniesie słupki oglądalności. My, dotknięci schizofrenią - nie obchodzimy nikogo"!
                                                                                           
                                                                                                                   

                               
                                                                                                          

piątek, 6 stycznia 2012

Sami i samotni


Zawodowo nie zajmuję się polityką ani nie interesuję się nią zbyt przesadnie, ale chciałabym napisać o akcji dotyczącej refundacji leków i problemach z tym związanych, widzianych oczami rodzica, którego dziecko chore jest na schizofrenię. Nasuwa mi się spostrzeżenie, że o ile człowiek chorujący na cukrzycę, astmę, nowotwór oraz wiele innych poważnych chorób, często sam może zawalczyć o siebie, oczywiście nie zawsze, o tyle grupa osób chorujących na choroby psychiczne pozostaje na tym polu walki SAMA I SAMOTNA. Takie są moje osobiste spostrzeżenia i doświadczenia, zgadzam się też, że osoby chore miewają problemy natury emocjonalnej. Choroba spada na nich i ich bliskich, jak grom z jasnego nieba. Budzi to szereg negatywnych, emocji, często z depresją włącznie, ale pozostaje jeszcze grupa ludzi zaburzonych psychicznie, którym sama choroba nie pozwala na wiele, albo na nic. Dlaczego? Bo właśnie tak objawia się dana choroba.

W niczym nie można generalizować, wszystko zależy od stopnia samej choroby, jej objawów i sił obronnych organizmu. Pod jednym z moich postów, komentarz napisał 40 letni mężczyzna, chorujący od dwunastu lat na schizofrenię. Bierze leki sporadycznie, pracuje dorywczo, miał jakiś epizod choroby i z jego wypowiedzi wynika, że czuje się dobrze. Ale znam rzesze młodych ludzi, skazanych na pomoc bliskich, a chorujących na schizofrenię, którzy bywają bezradni w swoim życiu właśnie z powodu tej choroby. Nic ich nie interesuje, są wycofani z życia społecznego, nic im się nie chce - najchętniej szeroko pojęty minimalizm, typu spanie i leżenie na kanapie. Tym stwierdzeniem nie chciałabym nikogo dotknąć, ale tak działo się z moim synem, pisałam o tym w poprzednich postach. Tak w jego przypadku objawiała się ta choroba, będąc przy tym lekooporną. Nie chcę być odebrana, jako matka cierpiącego syna, ze złotą aureolą nad głową, bez której on przepadłby, ale prawdą jest, że bez mojej pomocy ciężej by mu się żyło. To ja, załatwiałam mu przedłużanie leków, gdy on nie był w stanie czasami iść do lekarza, albo wysiedzieć dwie godziny pod gabinetem, mimo wizyty w gabinecie prywatnym. Gdyby nie moja perswazja, co do zadbania o siebie, (on wcześniej sprzed choroby), dbający o siebie, pedant, teraz miał na to wszystko "wywalone", tak mawiał. Przy okazji, gdyby nie moi rodzice, ich troska o niego, ciężko byłoby mu się odnaleźć w tej rzeczywistości - POZOSTAŁBY SAM I SAMOTNY!

Jak w sytuacji opisanej powyżej, chorujący np. na schizofrenię, ma zawalczyć o siebie?! Czy będzie w stanie biegać od apteki do apteki, aby sprawdzać ceny leków? Czy ceny do niedawna, tak wysokie na niektóre leki, byłyby na przysłowiową kieszeń młodego rencisty, który we wczesnym wieku zachorował i nie wypracował sobie odpowiednich lat? Czy jego świadczenie z ZUS-u, będzie na tyle wysokie, aby mógł spokojnie żyć? NIE, NIE, po wielokroć NIE!

A teraz coś, co chcę zatrzymać w pamięci - na przestrzeni kilku lat, od zdiagnozowania choroby, Filip przyjmował różne leki przepisywane przez lekarzy ze szpitali, akademii medycznych oraz prywatnych praktyk lekarskich. Z pewnością te nazwy wiele mówią samym zainteresowanym: FENACTIL, ZOLAFREN, FLUANXOL, TRILAFON ENANTHATE, ZYPREXA, TRILAFON PERPHENAZINUM, CLORANXEN, AKINETON, ENERBOL, FLONIDAN, AMIZEPIN (jako skutek uboczny innych leków, miał mimowolne ruchy języka, stąd ten lek), CLOPIXOL DEPOT, CLONAZEPANUM. To nie wszystkie leki, które przyjmował. Miało być dobrze, był pod opieką lekarską, a jednak choroba zwyciężyła!
                                                                                                                   
                                                                                                               


piątek, 7 października 2011

Wtedy też był piątek


Wszystko, co robiłam do tej pory, a było związane z pisaniem bloga, miało między innymi jedno przesłanie - ocalić od zapomnienia, utrwalić chwilę, która minęła, aby po latach wrócić i przypomnieć sobie fakty z własnego życia, coś na wzór pamiętnika.

Do tej pory celowo nie pisałam o moim mężu, Marku. Jeśli już wspominałam, to pierwsze lata małżeństwa, a potem były tylko krótkie wzmianki. Z pewnością parę miesięcy temu, nie byłam jeszcze gotowa, aby poświęcić mu choćby jeden post. Teraz nadeszła odpowiednia chwila, bo zbliża się kolejna rocznica śmierci mojego męża. Marek, ojciec Filipa i Poli, od czternastu lat nie żyje. Odszedł ode mnie, od nas do innego świata. Tak po cichutku, bezszelestnie, bez pożegnania... Gdy złowrogie chmury zbierały się nad naszą rodziną też była cudna jesień, też był piątek, tyle tylko, że trzeciego października, a nie, jak dziś siódmego. Tamtej jesieni polskie "babie lato" pełne było słońca, przetykane pajęczyną na gałęziach drzew i utkanym ze spadających liści, dywanem. Z dnia na dzień słońce ustępowało niepogodzie, była to taka swoista przeplatanka radości, nostalgii i smutku. Wielki w bezmiarze smutku i rozpaczy tydzień, bo tyle trwała walka mojego męża o życie, a przecież wcześniej nic nie zapowiadało tragedii, która za parę dni miała nadejść.

W zwykły piątkowy poranek, trzeciego października, mąż pojechał odebrać rakietę do tenisa z dworca kolejowego, którą miał przywieźć trener Poli. Wrócił do domu, zrobił sobie herbatę, której nie zdążył już wypić. Jeszcze na chwilę położył się w pokoju się Filipa, akurat tego dnia nie musiał wcześnie jechać do pracy. Mimo upływu lat, wszystko doskonale pamiętam tak, jakby działo się to wczoraj. Traf chciał, że umówiłam się z wychowawczynią Filipa. Byłam w łazience, gdy usłyszałam, jakieś dziwne odgłosy dochodzące z pokoju, w którym spał Marek. Weszłam i zobaczyłam, że śpi, ale było coś niepokojącego w jego śnie. Twarz pokryta stróżkami potu i jakieś charczenie, zamiast oddechu. Zaczęłam go budzić, był bezwładny, po prostu leciał mi przez ręce. Po kilkunastu minutach dobudziłam go i poprosiłam, aby przeszedł do drugiego pokoju i tam położył, bo ja wiedziona poczuciem rodzicielskiego obowiązku, musiałam jechać do szkoły Filipa. Oczywiście, że to co piszę o swojej obowiązkowości przepełnione jest autoironią! Trzeba było mi zostać w domu, a do szkoły przedzwonić. Pamiętam, że gdy wróciłam po godzinie, on nadal spał. Znowu obudziłam go, tym razem łatwiej, niż poprzednio. Marek, próbował coś do mnie powiedzieć, ale mówił tak niezrozumiale, że musiałam domyślać się, że chce napić się mleka. I od tego momentu, a właściwie już wcześniej, zaczynają obezwładniać mnie pytania - dlaczego? Dlaczego nie zauważyłam, dlaczego nie skojarzyłam, że z Markiem działo się coś nienaturalnego, coś złego?! Odpowiedź jest prosta: nie wiedziałam, że to jest coś, co może zagrażać jego zdrowiu czy życiu! Nigdy wcześniej nie byłam w takiej sytuacji. Wydawało mi się, że jest to tylko chwilowa niedyspozycja, która minie.

Przepraszam, za ten szczegółowy opis, który może jest zbędny, ale muszę utrwalić te chwile, klatka po klatce, jak na taśmie filmowej. Po kilku minutach Marek usiadł na kanapie i spojrzał w stronę drzwi, robiąc przy tym tak przerażoną minę, jakby coś strasznego zobaczył, a po sekundzie zaczęło wykręcać mu twarz i ręce. Wpadłam w panikę, zaczęłam krzyczeć, wołać pomocy. Marek osunął się na podłogę, dostał ataku padaczki. Gdy leżał nieprzytomny, ja wydzwaniałam na pogotowie prosząc, aby jak najszybciej przyjechali. Wykonałam cztery telefony zanim po okołu 40 minutach przyjechali. Pan doktor nie pozwolił mi jechać wraz z mężem w ambulansie, tylko kazał szukać jego legitymacji ubezpieczeniowej. Gdy w końcu dotarłam do szpitala, dowiedziałam się, że mój mąż został nafaszerowany silną dawką leków uspokajających, ponieważ w ambulansie odzyskał przytomność i był bardzo agresywny. Siedziałam przy nim przez jakieś trzy godziny, zanim na izbę przyjęć przyszedł lekarz i stwierdził, że mąż musi być odwieziony na inny oddział do drugiego szpitala.

Wtedy po raz pierwszy bezgranicznie zaufałam lekarzowi, później okazało się, że nie ostatni, ale chyba źle na tym zaufaniu wyszłam. Nie dopuściłam do głosu, choćby swojej intuicji - byłam tak "ugrzeczniona" w stosunku do pana doktora, którego bałam się nie urazić nadmiarem pytań! Na zasadzie nie pytany nie odpowiada, więc też nie opowiedziałam o tym, co stało się w domu, bo nie pytał! Nienawidziłam siebie wtedy, jak i teraz za to moje "ugrzecznienie" albo inaczej brak asertywności! To cholerne dobre wychowanie, te zasady wpojone w domu i w szkole, aby nie daj Boże, kogoś nie urazić zbytnią dociekliwością, zbędnymi pytaniami! A co zgotowałam samej sobie?! Wiem, że to jest chore, że to jest mój problem, ale tak niestety było! Właśnie ten pan doktor postawił złą diagnozę, która okazała się tragiczna w skutkach!

Kiedy na drugi dzień, w sobotę przyjechałam do Marka, do szpitala odległego o 30 km od naszego miejsca zamieszkania, dowiedziałam się, że zawieziono go właśnie tam, ponieważ pan doktor stwierdził u mojego męża objawy delirium i według niego, tylko w tamtym szpitalu powinien był się znaleźć! Pytałam wtedy na jakiej podstawie wydał taką diagnozę, skoro mąż był bez kontaktu, naszpikowany środkami uspokajającymi?! Powinien był trafić na neurologię, a zawieziono go na detox oddziału psychiatrycznego! Kiedy zobaczyłam Marka leżącego na korytarzu (brak wolnych łóżek na salach), bez kontaktu, nie wytrzymałam! Leżał, jak roślina bez czucia i emocji. Mówiłam do niego, a on nie reagował, jedynie ruszał dłońmi. Próbował, co chwila przykrywać się kołdrą, tak jakby wstydził się, że jest nagi. Był całkowicie bezbronny, jak małe dziecko, zdany na innych ludzi, którzy podejmowali najważniejsze decyzje dotyczące jego życia. Dopiero po dwóch dniach, jakiś młody lekarz na niedzielnym dyżurze, zatrzymał się przy Marku na dłużej. Nie pasowały mu objawy do wcześniej postawionej diagnozy. Z powrotem przewieziono go do szpitala w naszym miejscu zamieszkania, przy czym nikt mnie o tym nie poinformował. Kiedy razem z teściową, pojechałyśmy odwiedzić Marka, nie zastałyśmy go w tym szpitalu. Lekarz przekazał nam hiobową wieść - podejrzenie guza mózgu. Pamiętam, jak przez mgłę, że szłyśmy do gabinetu lekarskiego ciągnącymi się chyba ze 15 minut korytarzami i ten przeraźliwy dźwięk zamykanych i otwieranych, skrzypiących drzwi, został we mnie do dziś. To była moja najdłuższa droga, jaką przebyłam w szpitalu, to była droga skazańca, którego świat za chwilę miał przestać istnieć. Za chwilę bezpowrotnie runęły wszystkie plany i marzenia.

                                                                                                             

                                                                                     
                                                                                                             

poniedziałek, 12 września 2011

Nadzieja jest w nas


Czas, który spędziłam z Polą, całe pięć tygodni, od dziś należy już do przeszłości. Kiedy piszę tego posta, ona leci ponad chmurami do siebie, ale co tak naprawdę znaczy do siebie? Na razie Pola przebywa w Stanach, na czas trwania nauki ma tylko wizę studencką, kto wie, co będzie potem?! Na pewno do grudnia powinna skończyć studia, na pewno będzie próbowała zdawać ciężki egzamin na drugi kierunek studiów, o którym od dziecka marzyła, wreszcie ma sympatycznego chłopaka. Czy będą ze sobą, czas pokaże. Czy tam zostanie, też nie wiadomo?! Trochę trudno jest mi to wszystko ogarnąć. Nie takie były plany, kiedy pierwszy raz tam leciała. Zawsze, kiedy Pola wyjeżdża, ja popadam w stan maksymalnego odrętwienia i smutku. Z lotniska wracam do pustego mieszkania, gdzie nawet pies mnie już nie wita, bo przeniósł się biedak w zaświaty. Na szczęście ten stan permanentnego smutku trwa, tylko jakiś czas, bo potem rzucam się w wir codzienności.

Dziś, był niezwykle słoneczny i upalny dzień, a ja sprzątałam, mimo niedzieli, resztę rzeczy Poli. Ta konfrontacja z rzeczywistością była nie do zniesienia. Pościel, w której spała jeszcze parę godzin temu, teraz była tylko bezduszną materią, chociaż nieprawda, czułam jeszcze jej zapach na poduszce…

Czasami łapię się na tym, że gdzieś na końcu tunelu, widzę światełko, które zwie się NADZIEJA. Bez niej ciężko byłoby mi egzystować. Ostatnio, Pola też wiele razy używała tego słowa. Mówiła, że miała nadzieję, kiedy ostatni raz po świętach wyjeżdżała do szkoły, że za parę miesięcy wróci i zobaczy Filipa w lepszej kondycji. Wcześniej przebywał przez cztery miesiące w szpitalu. Faszerowany lekami, które w jego przypadku nie przynosiły poprawy. Akurat w ostatnich dniach jej pobytu, przyplątało się do Filipa jakieś przeziębienie, kaszlał od kilku dni i tej nocy, kiedy Pola wyjeżdżała, usnął dopiero nad ranem. Ona szła do jego pokoju, gdy zatrzymałam ją, mówiąc, że nie ma sensu budzić go, bo przecież zaraz, za parę miesięcy, przyjedzie. Czy wtedy tliła się we mnie nadzieja na jej rychły powrót? Chyba tak, tyle tylko, że dalej tkwi we mnie, jak zadra poczucie winy, że nie chciałam, aby budziła brata na pożegnanie. Mówiła, że coś kazało jej wejść do pokoju i przytulić się do niego, i PRZEPROSIĆ za to, że bywała dla niego przykra. Pola, nie zawsze radziła sobie z chorobą brata. Filip pod koniec miewał momenty, że musiał przeczytać jakiś tekst czy to u dołu ekranu w telewizorze, czy jakąś reklamę, gdy jechaliśmy samochodem, czy np. jakiś wyraz na koszulce, którą akurat Pola miała na sobie. Te sytuacje były potwornie męczące przede wszystkim dla niego, jak i dla nas, był to tzw. przymus czytania. Jeśli jechałam z nim samochodem, a on nie zdążył przeczytać reklamy lub tekstu na samochodzie, lub numeru rejestracji - od razu denerwował się do tego stopnia, iż wymuszał na mnie, żebym zakręciła, aby mógł dany tekst spokojnie przeczytać. W ten sposób rozładowywał napięcie, które w nim narastało, potem wyciszał się. Często bardzo źle się czuł i wówczas nie chciał nigdzie wychodzić z domu. Potrafił, jadąc ze mną samochodem, nałożyć sobie kaptur na głowę, zamknąć oczy lub położyć się na tylnym siedzeniu, aby tylko nic nie widzieć i nie czytać. Kiedy Pola zakładała jakąś sportową koszulkę i nie daj Boże, był na niej napis, logo lub cokolwiek innego, wtedy musiała stać przed nim do czasu, dopóki on tego tekstu nie przeczytał, inaczej była awantura. Stawiał ją na "baczność" parę razy dziennie, to było silniejsze od niego. Leki, które miały obniżać napięcie, niewiele bądź wcale nie pomagały. Pola, płakała, wściekała się, ale stała, aż on przeczyta. Obie dobrze wiedziałyśmy, że to "robi" choroba, ale nie zawsze potrafiłyśmy zareagować spokojnie, były wybuchy złości, płaczu. Za chwilę pojawiało się w nas poczucie winy, że przecież Filip jest chory i nie radzi sobie z pewnymi reakcjami, emocjami, a my, nie reagujemy spokojem, tylko irytacją, nerwami. Gdzieś to błędne koło zataczało coraz większe kręgi naszego chorego, irracjonalnego zachowania. Czułyśmy się jak w matni, uwikłane w problem, z którym same nie radziłyśmy sobie. Choroba wygrywała! Moment wahania się przed wyjazdem Poli wystarczył, żeby odeszła od drzwi, do tej pory nie może sobie tego wybaczyć. To nasze zachowanie wynikało z troski o niego, a dla nas stało się traumą.

Tę nadzieję na kolejne spotkanie z Filipem miała też moja siostra, która żegnała się z nim, odjeżdżając po urlopie spędzonym w Polsce. Mój syn, specjalnie na jej wyjazd wypisał się ze szpitala, co było jakąś niedorzecznością. Tak naprawdę jej wyjazd był dla niego, tylko pretekstem. Powiedział mi później, że nie mógł już znieść tego szpitala, czuł się w nim bardzo źle. Filip potrafił być bardzo miły dla Poli i do mnie, naprawdę cieszył się, że przyjechałyśmy do niego w odwiedziny (kolejny szpital odległy o 30 km), by zaraz potem być przykrym, momentami wulgarnym. "Po co przyjechałyście, nie potrzebuję waszych odwiedzin, nic od was nie chcę, a ty (wrzeszczał na Polę) zabieraj swój prezent (koszulkę, na której bardzo mu zależało)". On pozostawał roztrzęsiony po takiej akcji, a my z płaczem wlokłyśmy się po 10 minutowej wizycie, kolejne 30 km do domu. Przecież doskonale wiedziałam, że ta słowna agresja wynika z jego choroby, a mimo wszystko byłam rozżalona. Gdybym wtedy potrafiła zapanować nad swoimi nerwami, nie wyjeżdżałbym, nie zostawiałabym go samego, tylko przeczekałabym ten jego zły nastrój. On po chwili dzwonił do domu i przepraszał. TA HUŚTAWKA NASTROJÓW DOBIJAŁA NAS WSZYSTKICH! Byliśmy zmęczeni, w okolicy brakowało już szpitali, ale w nas ciągle była nadzieja, że będzie lepiej... Chyba dzięki tej nadziei mamy ochotę podnosić rękawicę i walczyć!

Czy nadzieję miała też moja siostra, żegnając się parę dni temu, ze starszymi już i schorowanymi rodzicami, że zastanie ich za kolejne dwa lata w dobrym zdrowiu? Czy moi rodzice mają nadzieję, że dożyją wesela własnej wnuczki? Podobno, nadzieja jest w nas...
                                                                                                             



        

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

W pajęczynie smutku


Parę dni temu przyleciała na wakacje, moja córka Pola po rocznej nie obecności w domu. Bardzo cieszę się z jej przyjazdu, mimo iż nie obyło się bez problemów typu: zmiana terminu wylotu o dzień później, ponieważ utknęła w korku na autostradzie, gdzie doszło do karambolu i nie zdążyła na samolot. Ofiary w ludziach, helikoptery, karetki pogotowia, straż pożarna, to co ogląda się w mrożących krew scenach w filmach, stało się nagle przykrą rzeczywistością. Cysterna z przyczepą wywróciła się i stanęła w poprzek trzech pasów autostrady, kierowca zasnął za kierownicą, a nadjeżdżające auta z impetem uderzały w ogromny samochód. Jeśli tak wygląda piekło, to ludzie stali u jego bram... Mój smutek usadowił się wtedy na delikatnej pajęczej nici...

Rzecz znamienna, że już na drugi dzień spotkałyśmy dwóch, a właściwie trzech chłopców, którzy są znajomymi, sąsiadami z dzielnicy, a chorują na schizofrenię. Czy to przypadek, czy te spotkania miały nam coś powiedzieć? Nie zrozumcie mnie źle, że chodzę i rozmyślam nad znaczeniem i powodem tych spotkań. Tyle tylko, że było to bardzo dziwne, a zarazem smutne...

Jeden z chłopców, Paweł, rówieśnik Poli, miły, przystojny chłopak, od kilku lat jest na rencie z powodu schizofrenii. Ma za sobą pobyty w szpitalach, ciężkie psychozy, przerwy w braniu leków i długą drogę do akceptacji choroby. Na dziś już wie, że bez leków nie może ogarnąć tej choroby. Ma też świadomość, że jego ciało zmieniło się pod wpływem brania psychotropów. Zrobił się otyły, ociężały w ruchach. Jest to cena, którą musi płacić za okiełznanie tego wroga. Dopóki organizm nie przyzwyczai się do leków, człowiek bywa otumaniony, senny, bez energii. Brak ruchu powoduje nadwagę i inne skutki uboczne. Bardzo przykre, ale nie można zrezygnować z brania leków, kierując się li tylko zmianą figury i sennością. To dokładnie tak, jakby kobieta chorująca na raka, powiedziała, że rezygnuje z brania chemioterapii, ponieważ z tego powodu wypadają jej włosy, a dla niej to atrybut kobiecości. Wybranie mniejszego zła, to może klucz do jakiegoś małego sukcesu, ale żeby takie wybory nastąpiły, czasami trzeba przejść "drogę cierniową". Ta pajęcza sieć okryła i ten smutek, Poli i mój. Było nam strasznie przykro, gdy Paweł mówił nam, że bardzo chciałby mieć dziewczynę. Przypominały nam się sceny, kiedy Filip z przed choroby, miał problemy ze znalezieniem dziewczyny w jej trakcie. Wprawdzie umawiał się z nimi, ale trwało to bardzo krótko, dopóty dopóki, dziewczyna nie zorientowała się, że czasami wygłaszał swoje mądrości nijak nie przystające do panujących w ówczesnym świecie norm. Huśtawka nastrojów, której podlegał, a z którą on sam nie mógł sobie poradzić, powodowała, że dziewczyna odpływała w siną dal. Wtedy i jego dosięgała pajęczyna smutku. Próbował szukać odpowiedzi, dlaczego tak się dzieje, ale odpowiedź nie nadchodziła, więc szukał dalej...

O, ten pająk smutku był zachłanny i zaborczy, swoją pajęczą sieć zarzucał i na mnie. Powoli wpuszczał swój jad w moje ciało, mózg, paraliżując emocje. Nie wiedziałam, jak pomóc synowi, co uczynić, aby choć trochę był szczęśliwy. Przecież nie mogłam złapać dziewczyny, jak barwnego motyla i usadowić ją na tej pajęczej sieci, byłoby to powolne konanie. Nie miałam moralnego prawa, aby tak postąpić, więc znowu miotałam się w swoim smutku... Czasami miałam wrażenie, że ta pajęczyna była drugą powłoką dla Filipa przez, którą on nie miał siły przedrzeć się, oplatała go niczym kokon, wręcz dusiła go.

Bartosz, drugi fajny chłopak też w szponach tej samej choroby. Przykre, bo oprócz leków bierze czasami narkotyki, jak sam mawia, żeby złagodzić skutki choroby. Jego "schizy" nie pozwalają mu funkcjonować. Przebywa w ośrodkach odwykowych przez parę miesięcy, po czym wychodzi i wraca do nałogu. Sympatyczny, uśmiechnięty, dobrze ubrany młody człowiek, zawsze gotowy do pomocy, a jednak... Ilekroć patrzę na nich, serce mi pęka, ale przystaję przy nich i rozmawiamy, czuję wtedy, że jestem bliżej Filipa. Smutno mi, Boże, po co, na co, dlaczego to wszystko? Wiem, że odpowiedzi nie znajdę, a pajęczyna smutku coraz bardziej mnie oplata...

Trzeci chłopak też Paweł, tym razem, rówieśnik Filipa, będąc na studiach, zachorował. Skończył z trudem licencjat i dalej nie mógł kontynuować nauki. Pamiętam go z przed wybuchu choroby: szczupły, uroda południowca, wysoki i smagły, teraz bardzo otyły. Ma za sobą ciężki epizod choroby - schizofrenii katatonicznej. Mógł siedzieć nieruchomo przez kilkanaście godzin w dziwacznej pozycji, prawie jak człowiek z kamienia. Kiedy ocknął się z tego odrętwienia, walił pięściami w drzwi oddziału psychiatrycznego, błagając matkę, aby zabrała go stamtąd. On, cierpiący psychiczne męki po jednej stronie drzwi i matka szalejąca z rozpaczy po drugiej stronie. Po wielu tygodniach okazało się, że te drzwi stały się bramą do spokojniejszego jutra. Został w szpitalu, psychoza minęła. Paweł, jest bardzo religijny, kiedy jestem w kościele, szukam go wzrokiem, modlę się za niego. Gdy wychodzi, czasami specjalnie idę za nim, patrzę ukradkiem. Rozmyślam, jak wyglądałby Filip, gdyby żył. Nienormalne, być może, ale nie zważam na to. Są dni, kiedy widuję go w autobusie, czy tramwaju. Siedzi, tempo patrzy w okno i mówi coś do siebie, a właściwie nie do siebie, tylko do kogoś kogo on tylko sam widzi...

Pola, powiedziała ostatnio, że to nie tak, iż ona nie chce z nimi rozmawiać, tylko strasznie jej smutno i ciężko, kiedy patrzy na nich i nic nie może zrobić. Wtedy myślę bojowo, jak to nic?! Może dać im cząstkę swojego czasu, swojej uwagi, swojej delikatnej czułości. Zerwać choć na chwilę te pajęcze nici smutku z nich i  samej siebie.
                                                                                                     


                                                                 

                                                                                                                  

sobota, 2 lipca 2011

Żałobo, w czarne koronki spowita


Wmawiamy sobie często, że śmierć nas nie dotyczy. Gdy ktoś gdzieś płacze, mijamy go w popłochu, żeby nie zarazić się jego smutkiem. My, chcemy żyć, potrzebujemy radości i zadowolenia. To ktoś obcy stracił bliską osobę, ale nie my. Gdzieś rozgrywa się dramat, ale na szczęście, to nie nasza tragedia. Dopiero, gdy smutek i rozpacz zapuka do naszych drzwi, czujemy się bezradni, bo przecież nie jesteśmy przygotowani na przyjęcie „gościa smutku”, odganiamy go jak packą na muchy, a on wciąż stoi i puka!

Wiem, że na najgorsze nie można się przygotować, mimo iż często są tego zwiastuny, coś zbliża się nieuchronnie. Jesteśmy pełni nadziei, że wszystko będzie dobrze, że Pan Bóg okaże miłosierdzie naszemu bliskiemu i nam samym. Żyjemy myślą, że to najgorsze czyha gdzieś za rogiem, jak złodziej, ale na nas nigdy nie napadnie lub też nie powinno napaść. Potem niejednokrotnie żałujemy przez całe życie, że nie zdążyliśmy się pożegnać.

Gdy jednak coś się wydarzy, nie możemy uwierzyć w tę śmierć. To nie możliwe, że już go nie ma, że nie zadzwoni, nie stanie we drzwiach, nie usłyszymy jego śmiechu albo płaczu. Czujemy rozdzierający ból w całym ciele. Będąc na cmentarzu zawsze mijam stary grób, na którym widnieje napis: "To nieprawda, że Ciebie już nie ma", jak widać nawet w kamieniu można wyryć słowa do końca zaprzeczające faktom. Umownie przyjęło się, że potrzebny jest rok czasu, aby pogodzić się ze stratą i samemu zacząć żyć. Czasami ludzie potrzebują pomocy, aby „oswoić” śmierć i zmierzyć się z żałobą. Napisałam ten wstęp i myślę sobie, ile osób z niechęcią pominie ów wpis, bo to smutne, bo nas nie dotyczy, bo na dworze piękne słońce, bo są wakacje, bo...

Kiedy nagle dochodzi do jakiejś tragedii, po fakcie zaczynamy analizować, zadawać sobie pytania: czy wcześniej mieliśmy np. jakieś przeczucia? Często bezradnie rozkładamy ręce, wszystko było w nas uśpione, nic nie zwróciło naszej uwagi, dokładnie tak, jakby te zdarzenia po sobie następujące układały się według misternie napisanego scenariusza. Nikt nie może wypaść z roli, przedstawienie nie może się opóźnić, wszystko przebiega zgodnie z planem. Chciałoby się zapytać, zgodnie z czyim planem, kto jest reżyserem danej tragedii?

Dla ludzi dramat zamyka się w momencie pogrzebu, a dla matki, która traci swoje dziecko on dopiero się zaczyna. Czujemy się odpowiedzialni za śmierć naszego dziecka i nikt ani nic nie jest w stanie tego zmienić, przynajmniej na początku. Dlatego dobrze, że powstają warsztaty prawidłowego przeżywania żałoby. Napisałam, to ostatnie zdanie i zastanawiam się czy prawidłowo przeżywam swoją żałobę, nie wiem, czy nie utknęłam na jakimś jej etapie?! Dla wielu nieprawidłowo przeżyta strata staje się źródłem głębokiej i długotrwałej depresji.

Na początku jest zaprzeczanie: to nie wydarzyło się naprawdę, to przecież niemożliwe, to jakaś pomyłka! Potem jest złość na zmarłego: on odszedł, zostawił mnie a ja cierpię, dalej jest złość na Boga, jak on mógł do tego dopuścić! Tuż za nią poczucie winy: mogłam/em coś więcej zrobić dla swojego dziecka. Dalej trzeba zmierzyć się z własną bezradnością wobec umierania. Jednak człowiek nigdy nie jest gotowy na śmierć drugiej osoby, mimo iż lekarze czasami przygotowują nas do tego. Nie przewidzimy naszych zachowań, tak jesteśmy zaprogramowani - to jest tylko moje zdanie w tej kwestii.

Ta żałoba przychodzi do nas falami, spowita na początku w czarne koronki. Musimy mieć tylko świadomość, że ze spotkania na spotkanie, będzie zmieniała kolor tych swoich misternie tkanych koronek. Może kiedyś zniknie z naszego życia albo chociaż przyoblecze się w jaśniejsze barwy, bo świat bez naszych dzieci nie jest i już nigdy nie będzie taki sam, ale nadal będzie istniał.

W następnym poście spróbuję napisać o tym, że każda dobrze przeżyta żałoba kończy się akceptacją śmierci, bo bliscy odeszli, a życie trwa dalej, tylko w jakich barwach... Na moje dziś, to wszystko jest bardzo trudne do zaakceptowania, wiem też, że jest to proces. Dlaczego o tym piszę? Spróbujmy popatrzeć wokół siebie, ja w swojej żałobie byłam sama i jestem sama, wśród bliskich mi osób.

                                                                                                             


                                                          

piątek, 15 kwietnia 2011

Czy przyjmiecie moje zaproszenie?


Napisałam tytuł tego posta i chciałabym zapytać Was czy przyjmiecie zaproszenie do współtworzenia ze mną tego bloga? Chodzi mi o pisanie przez Was komentarzy, choćby krótkich, jeśli poczujecie taka potrzebę. Czasami jedno zdanie dla kogoś czytającego może okazać się zbawienne, przynieść duchową ulgę. Mam na myśli sytuacje, kiedy przeczytaliście jakiś wpis lub inny komentarz i coś Was poruszyło, bądź macie odmienne zdanie od mojego, a może zauważyliście jakieś nieścisłości czy też błąd z mojej strony. Chętnie zamieszczę Wasze komentarze w tym blogu.

I druga sugestia - zapraszam Was do grona Obserwatorów tego bloga. Będzie mi niezwykle miło, jeśli przyjmiecie moje zaproszenie. Możecie wstawić tam swoje zdjęcie lub pozostać, jako Obserwatorzy Anonimowi. Ważne jest, żeby ten blog żył. Jeżeli ktoś go czyta, a przy okazji daje temu wyraz jakimś komentarzem to znaczy, że coś z tego mojego pisania i innych komentatorów bierze do siebie, a może pojawią się jakieś sugestie z Waszej strony, wszystko jest ważne, jeśli służy innym. Jedna z osób w swoim komentarzu napisała o szukaniu pomocy dla siebie w trudnych chwilach, np. pójściu do psychologa. Ważne, żeby czasami ktoś pomógł spojrzeć nam z dystansu na własne problemy tak, aby to życie mniej bolało. Inny młody człowiek przedstawił swoje racje co do klasyfikacji tego schorzenia, jakim jest schizofrenia, argumentując, że schizofrenia nie jest chorobą, tylko zaburzeniem i tu przytoczył cały swój wywód. Ma prawo, aby tak sądzić, szanuję jego wypowiedź, ale domagam się też, aby i ktoś inny uszanował moje stanowisko. Nie można nikomu nic na siłę narzucać! W mojej ocenie jest to choroba, takie dostawałam zewsząd informacje. Ktoś inny ma prawo mieć odmienne zdanie, tylko nie wywierajmy na siebie presji. Mój syn cierpiał na bardzo ciężką postać schizofrenii, która doprowadziła go do śmierci. Słyszał głosy, miewał myśli prześladowcze. Przy tej okazji nasuwa się szereg pytań: czy to znaczy, że skoro w/g oceny jednego z komentatorów, to tylko zaburzenie, a nie choroba, ja nie powinnam była leczyć syna w sensie pobytu w szpitalach lub nawet ignorować podawanie mu leków?! W tym momencie nie jest dla mnie ważne, jak to coś się nazywało, tylko co się z nim działo. Istotne było, żeby mu pomóc uśmierzyć jego psychiczny ból. I nie ważne też, skąd te objawy i zachowania się wzięły, czy z kłopotów środowiskowych, społecznych, rodzinnych czy innych. Ważne, że on strasznie męczył się w tym stanie, a to nie pozwalało mu normalnie żyć. Mało tego, to zaburzenie, według jednych, choroba według drugich, wyłączała go z tego życia w ogóle. To nie było życie, to była wegetacja. Dla mnie odpowiedź nasuwa się sama. Odwołuję się do niektórych komentarzy pod wpisami.

Wydaje mi się również, że o samej żałobie, czasie i sposobie jej przeżywania, właściwie nie powinno się dyskutować. Dlaczego? Bo każdy z nas przeżywa ją po swojemu i we własnym tempie. Między innymi, dlatego tak bardzo zależałoby mi na komentarzach osób, które straciły swoich bliskich. Ja od niedawna znalazłam swój kawałek miejsca na ziemi na dwóch forach. Czuję się tam, jak u "Pana Boga za piecem". Ci ludzie czasami emocjonalnie poranieni, wiedzą o czym piszę. Tam nikt nikogo nie ocenia, czuje się przy tym niesamowite ciepło i psychiczne wsparcie. Ale te grupy ludzi przebywają w swoim środowisku. Chciałoby się tak delikatnie poprosić na forum: Droga Mamo, napisz coś o swoim smutku, także pod moim postem - może przyniesie Ci to chwilową ulgę, a komuś otworzy oczy... Wiele razy czytałam, jak "smutna mama" pisze, iż jej syna nie ma już 500 dni, a ona dalej nie może zapanować nad żalem i cierpieniem. Pozostaje nadzieja, że komentarz zamieszczony w tym, czy innym blogu przez którąś z "zapłakanych mam" przeczyta ktoś, kto ma w swoim kręgu osoby pogrążone w żalu. Może nastąpi jakieś wewnętrzne przebudzenie, że nie na miejscu jest ciągłe szczebiotanie o swoich pociechach, kiedy ktoś inny cierpi. Być może akurat jakaś matka przeżywa żałobę po stracie dziecka bez względu na to, czy ono jeszcze się nie narodziło, czy przeżyło lat kilka, czy kilkanaście. Internet to potęga, ważne, aby uczynić z tego "instrument pokoju".


                                                                                                                 

środa, 13 kwietnia 2011

Kochamy wciąż za mało i stale za późno


Już parę razy zauważyłam u siebie pewien schemat w myśleniu i zachowaniu, jeśli wyjeżdżam poza miejsce zamieszkania, wówczas przestawiam się na inne tory działania. Powiedziałabym, że dzieje się to poza moją wolą i kontrolą. Tak, jakbym zamykała na chwilę drzwi do "ciemnej komnaty" i jakiś dobry duszek szeptał mi do ucha: zostaw za sobą smutek, problemy, cmentarz i tak tutaj powrócisz... Odbieram tę reakcję w kategoriach samoobrony własnego organizmu. Czuję wtedy, że moja psychika broni się przed ciężarem zmartwień i daje mi trochę odpocząć. Przecież za kilka dni znowu będziesz w swojej smutnej rzeczywistości, a teraz jedź, zregeneruj się, spróbuj trochę odpocząć, nie uciekniesz od tego. To wcale nie znaczy, iż zapominam o tym, co zostawiam, ale bywam zajęta wtedy bieżącymi sprawami. Oczywiście wracam, ale wówczas kołacze się we mnie inna "pokutna myśl", że nie było mnie przez kilka dni przy moim synu. Wiem, że to, co napisałam może być trudne w odbiorze, niezrozumiałe dla kogoś i mogę zaraz usłyszeć: kobieto, życie toczy się dalej, a ty nie możesz ciągle biegać na cmentarz, pewnych spraw już się nie cofnie, zacznij żyć tu i teraz! Być może w ramach troski, ktoś nawet zaproponuje mi wizytę u psychologa. Jestem dosyć dobrze obeznana ze sposobami przeżywaniem żałoby w sposób teoretyczny, ale gorzej wychodzi to w praktyce. Uważam, że i tak poczyniłam postępy, iż nie chodzę na cmentarz, jak miało to miejsce jeszcze niedawno, czyli codziennie. Parę tygodni temu były imieniny mojego syna. Byłam jednak tak zajęta, że dopiero teraz mam czas na spokojne pomyślenie o tym ważnym dniu. Nie ma mnie teraz w Polsce, ale gdybym była, na pewno ten dzień przeżywałabym inaczej, bardziej emocjonalnie, a tak jestem oddalona dziesiątki tysięcy kilometrów. Wiem też, że po powrocie zrobię dokładnie to, co zrobiłabym, gdybym w dzień imienin była blisko mojego syna. Z pewnością odbędzie się msza w jego intencji, powiadomię rodzinę i znajomych, pójdę na cmentarz, kupię jedną, długą karminową różę, taką jaką on zwykł dawać mi z okazji różnych uroczystości. Posiedzę nad jego grobem i powiem mu, jak za nim tęsknię i jak cieszę się z powrotu do domu. W domu zapalę świece, powyciągam trochę zdjęć i ustawię je na komodzie...

A tutaj, no cóż, dopadł mnie smutek, kupiłam bukiet kolorowych tulipanów, zapaliłam świecę i pomodliłam się. Ostatnie imieniny mojego syna, pamiętam tak, jakby były wczoraj i bardzo chciałabym pamiętać o nich już do końca. Smutek, dookoła mnie smutek...od samego początku coś dziwnego dzieje się z tą moją żałobą. Wiem już, że każdy człowiek przeżywa ją po swojemu w różnym tempie i o zachowaniu, emocjach nie powinno się dyskutować, czy też oceniać ich.

Momentami czuję się tak, jakbym była "emocjonalnie zamrożona" i wtedy kompletnie nic do mnie nie dociera. Jak to, mój syn nie żyje?! Co to znaczy, że jego nie ma i już nie będzie, jak mam przyjąć do wiadomości fakt, że on już nigdy nie wróci i powinnam zrobić coś z jego osobistymi rzeczami. Do tej pory, żeby jakoś egzystować "wkręcałam" sobie film o synu marnotrawnym, który gdzieś wyjechał, nie wiem dokąd, nie utrzymuje ze mną żadnego kontaktu, nie wiem kiedy i czy w ogóle wróci. Jak na razie takie życie w iluzji pomaga mi przetrwać, ta forma zaprzeczania powoduje, że nie mierzę się z rzeczywistością. Wiem też o konsekwencjach takiego postępowania, ale do tego czasu nie mogłam inaczej. BÓL ZMIERZENIA SIĘ Z PRAWDĄ, Z RZECZYWISTOŚCIĄ BYŁ DLA MNIE ZBYT SILNY! To była i jest nadal moja próba przeżycia w tym świecie. Pocieszające jest, że nie można reszty darowanego czasu przeżyć w ułudzie, ale mam nadzieję, że na wszystko przyjdzie pora.

Po powrocie do domu będę chciała w szczególności przeprosić moją mamę i powiedzieć jej, że dopiero teraz rozumiem jej ból i łzy po śmierci Filipa. Mój syn był dla niej pierworodnym wnukiem. Kiedy przyszedł na świat, moja mama była wtedy energiczną, zadbaną i elegancką kobietą sprawiającą wrażenie, że równie dobrze, to ona mogłaby być jego mamą. Ja w tym czasie studiowałam, więc mama bardzo pomagała mi w opiece nad dzieckiem. Pamiętam pierwszą kąpiel Filipa - ja umierałam ze strachu, że zrobię mu krzywdę, a mama z czułością myła mu główkę. Ja byłam przydatna tylko do polewania wodą jego ciałka, żeby nie zmarzł podczas kąpieli. To mama była moją najlepszą nauczycielką. Pokazała mi, jak zrobić masaż brzuszka, kiedy krzyczał z powodu kolki jelitowej. To ona nosiła go po nocach na rękach, kiedy czasami nie mogło mu się odbić po jedzeniu, a ja w tym czasie uczyłam się do egzaminów.

W czasie, kiedy piszę, w pokoju pali się świeca, jest taki miły nastrój i gdzieś tęsknota za czymś czego już nie ma i nigdy nie będzie... Dlatego "śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą". Dlatego też śpieszmy się ich przepraszać, jeśli czujemy taką potrzebę. Ja spróbuję przeprosić moją mamę za to, że nie mogłam znieść jej łez, kiedy tylko zaczynałyśmy mówić o Filipie, że nie mogłam wytrzymać tego napięcia, bo ona, jako babcia płakała, a ja dusiłam się w środku. Mimo rozrywającego bólu, trzy miesiące po jego śmierci, nie popłynęła mi nawet jedna łza. Czułam się odrętwiała, zamrożona od środka. Teraz jest u mnie 11 w nocy, siedem godzin różnicy, to u Ciebie mamo, jest szósta rano, wstaje nowy dzień. Znając Ciebie, z pewnością modlisz się już na różańcu o spokój duszy swojego wnuka, tak jak co dzień. Dlaczego, tak trudno czasami powiedzieć: kocham Cię mamo, przepraszam, że wtedy nie rozumiałam Twojej tak wielkiej rozpaczy, że momentami byłam zazdrosna o te Twoje "babcine łzy". Dopiero teraz to czuję, rozumiem i przepraszam. To Ty uczyłaś mnie miłości do moich dzieci. Dziękuję Ci za te lekcje życia, chociaż bywało, że buntowałam się przeciwko Twoim metodom, ale po latach przyznaję, że to Ty miałaś rację. Dziękuję, że Ty jesteś moją Mamą. Przepraszam, zrobiło się trochę łzawo, ale i taki nastrój czasami jest potrzebny. A tak do przemyślenia...

"Śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą
zostaną po nich buty i telefon głuchy (...)
potem cisza normalna więc całkiem nieznośna
jak czystość urodzona najprościej z rozpaczy
kiedy myślimy o kimś zostając bez niego.(...)
Kochamy wciąż za mało i stale za późno.
Śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą
i ci co nie odchodzą nie zawsze powrócą (...)"

ks. Jan Twardowski, tomik "Miłość za Bóg zapłać"

Dopala się świeca, pora spać... Dzięki tym wspomnieniom dane mi było chociaż przez chwilę pobyć z moimi bliskim. Synku, czy to znaczy, że już czas, by powiedzieć Ci do widzenia? Jeszcze nie, proszę...                                                                                      

                                                                                                          

piątek, 8 kwietnia 2011

Czy nadejdzie kiedyś dzień rozgrzeszenia?


Zastanawiam się, czy możliwe jest wyleczenie każdej emocjonalnej rany. Niektóre z nich mogą wyryć tak głęboki ślad w naszej psychice, podobnie jak doznane rany fizyczne, że pozostawią blizny, które towarzyszyć nam będą bardzo długo lub czasem zostaną na zawsze. Kiedy matka traci dziecko bez względu na to w jakim wieku było czy też jeszcze się nie narodziło, jest to rana, którą nosi w swoim sercu przez całe życie. Czytałam kiedyś, że "czasami celem uzdrowienia emocjonalnego nie jest całkowite wyleczenie". Patrząc na samą siebie jeszcze do niedawna nie chciałam robić zakupów w jakichś centrach handlowych, bo nie chciałam natknąć się na kolegów syna. Niektórzy z nich szli z dziewczynami, inni już dumnie pchali wózki przed sobą, bądź trzymali za rękę swoje partnerki, które były wysoko w ciąży. Takie obrazki z jednej strony wywoływały we mnie wzruszenie, a z drugiej strony ogromny ból i taką matczyną zazdrość. Mojemu synowi nie dane było zostać ojcem, a ja już nigdy nie zobaczę takiej sceny z nim w roli głównej. W takich sytuacjach pojawiał się ból w sercu i uciekałam do domu. Pamiętam, jak któregoś razu wybrałyśmy się z córką na zakupy. Miałyśmy miło spędzić czas, weszłyśmy do sklepu z ubraniami dla młodzieży, a z głośników sączyła się cicha muzyka. Wystarczyła chwila, aby przypomnieć sobie, że przecież skądś tę muzykę znam. Potrzebowałam, tylko potwierdzenia od córki, że tak, to jest muzyka, którą Filip ostatnio słuchał. Potem tę jego płytę przesłuchiwałam wielokrotnie, a tkwiła ona w discmanie, który otrzymałam ze szpitala wraz z jego rzeczami. Momentalnie, gdzieś nastrój spokoju rozpłynął się, jak bańka mydlana. Przed oczami stanęły mi sceny, które właśnie wryły się głęboko w pamięć. Jeszcze do niedawna takie sytuacje wywoływały we mnie straszny ból, a teraz uprzytomniłam sobie, że patrzę na nie zupełnie inaczej. Jak? Cieszę się, że pamiętam o nich, łapię się na tym, że chcę zatrzymać chwile z życia syna w takich prostych wspomnieniach. Podobno "człowiek żyje dopóty, dopóki pamięć trwa o nim", stąd ja chciałabym pamiętać, jak najdłużej i jak najwięcej szczegółów, ale wiem, że z biegiem lat obrazy te będą się zacierały. Teraz zareagowałbym inaczej, po prostu cieszyłabym się, że pamiętam takie sceny.

Zadaję sobie sporo pytań między innymi: dlaczego jedni ludzie szybciej, a drudzy wolniej przebaczają, od czego to zależy? Dlaczego po tych emocjonalnych ciosach inni podnoszą się szybciej i mimo bólu idą dalej, a drugim wychodzi to dość opornie? Ja, niestety, należę do tej drugiej grupy - wszystko idzie mi wolno, jak po grudzie!

Chcę przytoczyć taki siedmioetapowy przewodnik, na który natknęłam się, a dotyczy tzw. "strategii uzdrawiania emocjonalnego". Podobno, żeby nastąpiło skuteczne, długotrwałe uleczenie emocjonalne, powinno się przerobić pięć pierwszych kroków, a nagrodą będzie pokonanie jeszcze ostatnich dwóch.

"PIĘĆ NIEZBĘDNYCH KROKÓW

1) Wnikliwa analiza - zbadanie istoty poniesionej krzywdy
2) Ekspresja - wyrażenie niektórych uczuć wywołanych przez tę krzywdę
3) Komfort - przyjęcie wsparcia i zachęty ze środowiska
4) Pocieszenie się - znalezienie sposobów powetowania sobie doznanej krzywdy
5) Perspektywa - spojrzenie na krzywdę w jej szerszym kontekście.

DWA KROKI DODATKOWE

1) Działanie zastępcze - wykorzystanie bolesnego doświadczenia w sposób konstruktywny tak, by pomóc samemu sobie, ale też i innym potrzebującym.
2) Przebaczenie - udzielić rozgrzeszenia temu komuś lub czemuś, co cię zraniło i próbować pozostawić wszystko za sobą".

Tak, wszystko to bardzo mądrze napisane (przytoczony tekst wzięłam oczywiście w cudzysłów), ale jak to się ma np. do straty dziecka? Ile czasu potrzeba, aby do tego dojrzeć, aby zacząć wprowadzać takie działania w czyn? Jest wiele sposobów, metod pracy związanej z przebaczaniem. Można napisać list do osoby, która ciebie skrzywdziła lub ty możesz napisać list do osoby, którą uważasz, że skrzywdziłeś. Możesz napisać wiersz, piosenkę albo jakieś opowiadanie, tak abyś czuł, że wyraża to twoje przebaczenie.

Ja, przygotuję chyba dwa krzesła (jak sugeruje autorka) i ustawię je na przeciwko siebie. Na jednym z nich postawię zdjęcie syna i będę próbowała powiedzieć monolog, bo przecież nie mogę nazwać tego rozmową. Zaraz, a dlaczego nie mogę nazwać tego dialogiem z moim synem? Przecież, patrząc na jego zdjęcie, będę czuła w swoim sercu to, co on do mnie powie. Takie są moje marzenia na dziś... Bardzo chciałabym, aby syn wybaczył mi wiele z mojego zachowania w związku z jego chorobą. Gdybym wiedziała (dobrze wiem, że znowu włączam "gdybanie" ), że ta choroba zabierze mi jego, nigdy nie nastawałabym, aby tyle razy przebywał w szpitalu. Niestety w jego przypadku pobyty w szpitalu nie kończyły się żadną poprawą. Potem wiedzieli już o tym i sami lekarze. Zmiany leków, dawek, nic nie pomagało. Nie nakłaniałabym go, by tyle się uczył, zaliczał egzaminy. On biedak robił to dla tzw. "świętego spokoju", żebym nie czepiała się jego. Przecież dobrze wiedziałam, jak ciężko przychodziła mu nauka po braniu tych silnych leków. Kiedy po dużych dawkach leków leżał w swoim pokoju i ciągle spał (skutek uboczny), próbowałam wymuszać na nim jakąkolwiek aktywność, choćby dbałość o samego siebie, posłanie łóżka. Dla niego nic nie miało znaczenia, na wszystko był obojętny, oziębły uczuciowo. NIESTETY, TO WSZYSTKO CZYNIŁA CHOROBA! Przed nią był zupełnie innym chłopakiem. W chorobie nawet golenie się sprawiało mu wysiłek. JAK BARDZO NIENAWIDZĘ SIEBIE ZA TO WSZYSTKO, CO MU ZROBIŁAM! To niestety, tylko maleńka część tego, co chciałabym powiedzieć mojemu synowi, prosząc go o przebaczenie. Czuję, że teraz patrząc na moje zachowanie (ze swojego lepszego świata), może spróbuje mi wybaczyć, bo przecież chciałam dla niego, jak najlepiej. Wszystkie moje starania miały mu pomóc wyzdrowieć. Czasami po prostu nie zdawałam sobie sprawy ze skutków mojego działania. Dlatego będę próbowała szczerze przeprosić go, że nieświadomie przyczyniałam się do zadawania mu psychicznego bólu. A tak w ogóle, czy nadejdzie w moim życiu moment, kiedy będę mogła zasadzić gdzieś kwiat, drzewo lub krzew, jako znak mojego rozgrzeszenia względem syna?
                                                                                                     
                                                                                                         




                                                               
                                                                                                    

środa, 30 marca 2011

Życzę Wam pokoju, gdy czasy trudne są


Któregoś dnia, przez zupełny przypadek, weszłam na stronę internetową w języku angielskim poświęconą rodzinom osób, które były chore na schizofrenię i przegrały walkę z chorobą. Ucieszyłam się, iż taką stronę znalazłam, bo chyba podświadomie jej szukałam. Wiele kwestii zaskoczyło mnie pozytywnie np., że taka strona, z pewnością nie jedyna, w ogóle została utworzona, aby rodzina mogła wyrazić swój ból po stracie najbliższej osoby. Ktoś może zaoponować, mówiąc iż są inne rodzaje przeżywania żałoby, niekoniecznie na stronach internetowych. Oczywiście, ale może taka forma ma nieść jakieś przesłanie, pomoc i ukojenie w bólu.

Niedawno też weszłam na forum, gdzie matka nastoletniego chłopca, będąc zmęczona chorobą syna napisała, że ma wszystkiego dość, że ta choroba ją przerasta, że nie daje już rady. I wtedy pomyślałam sobie, że taka strona poświęcona ludziom, którzy odeszli przez tę czy inną chorobę ma ich (czytających) otrzeźwić, obudzić, powiedzieć STOP! Twoje dziecko, członek rodziny jest chory, szukaj dla siebie pomocy, wsparcia, ale popatrz też na smutek drugiego człowieka, który cierpi z powodu straty, ale przede wszystkim, popatrz na swoje dziecko i ciesz się, że je masz - DZIECKO JEST DAREM! Często nie zdajemy sobie sprawy z kruchości życia, nie widzimy drugiego człowieka, jego problemów bądź patrzymy tylko przez pryzmat choroby. Inna z matek napisała, że bardzo żałuje, iż nie widziała w swoim synu człowieka, tylko chorego człowieka. Dopiero, gdy go straciła, stwierdziła, że wolałaby życie z chorobą syna i samego syna, aniżeli tę psychiczną wegetację, jaką teraz prowadzi. Ja też bywałam zmęczona, wycieńczona chorobą syna, bo byłam i jestem, tylko człowiekiem. A na dzisiaj bardzo chciałabym powrotu do tej ciężkiej przeszłości, aby tylko on był ze mną...

Czytając wpisy na tej angielskojęzycznej stronie, obcych ludzi w stosunku do osoby piszącej o swojej tragedii, czułam jak wielką pociechę i wsparcie dają oni osobie cierpiącej. To było wspaniałe, czuło się moc tych słów. Pozwólcie, że przytoczę fragment wspomnień napisanych przez matkę, której syn przegrał walkę z chorobą. Tekst został przetłumaczony z j.angielskiego: "Zapraszamy do odwiedzenia strony internetowej poświęconej mojemu Synowi. Jego siostra Lora stworzyła ją dla niego ku jego czci i pamięci. Mój syn popełnił samobójstwo w wieku 23 lat w 2005 roku. Na przestrzeni tych lat miał rozpoznanie: schizofrenia dwubiegunowa, borderline. Lekarze nigdy nie mogli do końca postawić diagnozy, co do jego choroby psychicznej, mimo drogich testów, pobytów w szpitalach, leków i terapii. Żaden z jego psychiatrów tak do końca nie umiał postawić właściwej diagnozy. Nic jemu nie pomagało i to było bardzo frustrujące, smutne i straszne. My, jako rodzina też nie potrafiliśmy mu pomóc. Choroba psychiczna zaczęła go niszczyć w wieku 15 lat, ale on był nieugięty, nie poddawał się. Mój syn Joseph był świetnym, dobrym, młodym człowiekiem, który był "torturowany" cały czas przez tę chorobę. Próbował walczyć, robił wszystko, co było dla niego najlepsze, ale w końcu przegrał i musiał odejść. Mój syn odebrał sobie życie, ale walczył z chorobą - swoim największym wrogiem przez 8 lat. Kocham mojego syna i bardzo mi go brakuje. Tęsknię za nim bardzo. Dziękuję Wam wszystkim za słowa pociechy i współczucia. Miałam do końca nadzieję, że jest jakiś sposób na jego uzdrowienie. Jestem w głębokim smutku każdego dnia mojego życia. Moja córka, siostra Joseph'a też bardzo cierpi z powodu śmierci jedynego brata. Kochaliśmy go bardzo i próbowaliśmy w jakiś sposób mu pomóc. Chciałabym raz jeszcze zachęcić Was do odwiedzenia tej strony, żebyście poznali i zobaczyli jakim wspaniałym człowiekiem był mój syn. Mam nadzieję, że jeśli ktoś miałby zamiar popełnić samobójstwo, a przeczyta o moim synu, jak cierpiał i jak teraz nam go brakuje, to nie zrobi tego! Gdybym nie miała dzieci, a mam ich dwoje i reszty rodziny, chciałabym już teraz pójść za nim...

Będę rzecznikiem (pisze dalej matka Joseph'a) d/s intensyfikacji badań nad opracowaniem lepszych leków, będę walczyć przeciwko stygmatyzacji i upowszechnianiu wiedzy na temat tej choroby, będę walczyć o lepsze egzekwowanie systemów sprawdzających choroby psychiczne, aby uczynić to wszystko narzędziem do walki z chorobą.

Wiersz poniżej także znajdował się w tych wspomnieniach:


"Miłości dla Was wszystkich
Życzę Wam pokoju gdy zimne wiatry wieją
Ocieplane przez ognia blask
Życzę Ci spokoju podczas samotnych nocy
Kiedy ból rozrywa serce Twe

Życzę Ci nadziei kiedy wszystko idzie źle
miłych słów gdy czasy smutne są
Życzę Ci schronienia przed szalejącym wiatrem
Wody chłodzącej gorączkę na koniec dnia

Życzę Wam pokoju gdy czasy trudne są
Światła by poprowadziło Cię przez mrok
Nadziei gdy burze straszne a marzeń brak
Życzę Ci siły by Twoja miłość rosła
Życzę Ci siły byś pozwolił miłości płynąć

Życzę Wam pokoju gdy czasy trudne są
Światła by poprowadziło Cię przez życia mrok
Nadziei gdy burze straszne a marzeń brak
Życzę Ci siły byś dał miłości blask
Życzę Ci siły byś pozwolił miłości odejść"


                                                                                             

piątek, 25 marca 2011

Akceptacja, to zamknięcie oczu w modlitwie


Od dobrych kilku dni nie pisałam, a właściwie od ostatniej sobotniej nocy, gdy doszło do słownej polemiki na "kartkach" jednego z postów z moją przyjaciółką Lilą. Były nawet momenty, kiedy próba skłonienia mnie do wyjścia z ukrycia i pisania jawnie bez pseudonimów udała się, ale potem znowu nieprzespana noc i analizowanie jeszcze raz wszystkiego od początku. Kończąc rozważania na ten temat, który niejako został mi narzucony, stwierdzam, że nie jestem w stanie, żyjąc w Polsce, konkretnie w określonym środowisku, pisać jawnie, ponieważ spotkałabym się z niezrozumieniem, drwinami i być może z całą inną negatywną paletą zachowań. Dlatego też przepraszam i oczekuję w tym względzie Waszego wsparcia, a nie oceny mojej decyzji.

Tych parę dni upłynęło mi na wewnętrznej szarpaninie, stawianiu pytań i odpowiedzi. I wreszcie poczułam ulgę, ponieważ zdałam sobie sprawę, że zaakceptowałam sytuację opisaną powyżej. Tkwię w niej głęboko i nie mogę na ten moment jej zmienić. Właściwie czym tak naprawdę jest akceptacja? To magiczne słowo, które po czasie udręki przynosi ulgę. Katherine Mansfield w swoich mądrych wywodach napisała, że "wszystko, co w naszym życiu naprawdę zaakceptujemy, zmienia się". Według mnie akceptacja, to poddanie się okolicznościom, problemom, uczuciom, stanowi zdrowia i jeszcze wielu innym sytuacjom. Zanim cokolwiek będziemy mogli zmienić w swoim życiu, musimy najpierw zaakceptować to, że na ten czas sprawy mają się dokładnie tak, jak mają być na teraz. Nie chcę zadawać pytań o głębszy sens typu: co to za brednie, czy właśnie na tamto "teraz" mój syn miał być chory? Jakaś kompletna bzdura! Wiem tylko, że ja nie miałam wyboru - MUSIAŁAM PO WIELU MĘKACH PSYCHICZNYCH ZAAKCEPTOWAĆ CHOROBĘ MOJEGO SYNA!

Ktoś napisał, że "akceptacja, to westchnienie ulgi dla duszy, zamknięcie oczu w modlitwie, to ciche łzy spływające po policzkach". To też szept do samej siebie...w porządku jest tak, jak jest! To znaczy, że poddaję się sytuacji, bo nie wszystko zależy ode mnie, akceptuję to, co dzieje się w moim życiu, mimo, że czasami w ogóle pojąć tego nie mogę. Zaakceptowanie choroby syna przyniosło mi spokój, ulgę i ukojenie. Dało mi przy tym siły do walki z chorobą. Dokonałam przy tej okazji niesamowitego odkrycia, że jeśli mimo wszystko poddam się TEJ RZECZYWISTOŚCI, takiej jaką ona jest w danej chwili, kiedy zamiast opierać się i zmagać z jakimiś okolicznościami po prostu poddam się im i zaakceptuję je - MOJA DUSZA WTEDY ODPOCZNIE Z ULGĄ, a ja będę wyraźniej widziała swój następny krok.

W związku z tym, szukając analogii do przytoczonej wcześniej sytuacji akceptuję ją taką, jaka jest - mówię jej TAK. Uznaję, to co jest, co się dzieje, gdyż żyję w społeczeństwie, w którym chcąc żyć spokojnie, muszę pisać anonimowo i jak na razie nie ma widoków na zmiany. TAKA JEST MOJA RZECZYWISTOŚĆ W TYM MOMENCIE, CZASIE I PRZESTRZENI, JEST OK! TO JEST MOJE ŻYCIE TERAZ I ŚWIADOMIE REZYGNUJĘ Z WALKI W ŻYCIU BO PRZECIEŻ..."ŻYCIE NIE MIAŁO BYĆ WALKĄ" - Stuart Wilde


                                                                                                   
                                                                         
                                                                                

czwartek, 17 marca 2011

Czy schizofrenia jest kobietą?


Napisałam ten tytuł dość przewrotnie, gdyż raczej powinnam zapytać: czy schizofrenia jest rodzaju żeńskiego? Mówimy często ta schizofrenia, ta depresja, ta nostalgia, ta mania, ta psychoza, ta paranoja. Bez względu na to "kim" lub czym ona jest - jest chorobą, którą momentami próbuję przyrównać do pewnego rodzaju "kobiety bluszczu". Ten typ kobiet na początku sprytnie owija się, jak bluszcz wokół mężczyzny, pnie się w górę, oplata go niczym kokon i nie puszcza, sprawując cały czas kontrolę nad swoją ofiarą. Najczęściej jest z nim dopóty, dopóki nie wyssie z niego wszystkich "soków", czytaj korzyści, głównie materialnych. Potem nasycona odchodzi w poszukiwaniu kolejnej zdobyczy/ofiary. Z tą tylko różnicą, że schizofrenia, jeśli raz weźmie kogoś bez względu na wiek i płeć w swoje objęcia pozostaje mu wierna i trwa przy nim do końca. Ale to nie oznacza, że mamy być bierni i patrzeć spokojnie na to, co robi z naszym życiem, czy życiem bliskiej nam osoby. Należy pokazać jej drzwi, a wręcz za te drzwi systematycznie wyrzucać, nawet jeśli raz potraktowana, jak persona non grata, będzie próbowała używać swoich sztuczek, aby wejść w łaski z powrotem. Trzeba z nią walczyć na wszystkich frontach, bo ceną jest nasze życie. Według mnie, kobieta bluszcz wnosi prawie zawsze destrukcję do związku. Często wykazuje postawę egoistyczną, roszczeniową, tylko bierze, nie dając nic z siebie albo prawie nic.

Poniżej przedstawiam tylko niektóre symptomy schizofrenii i jednocześnie zakończę ten temat. Bardzo często chorobie tej towarzyszy między innymi depresja. Objawia się ona ciężkim, pesymistycznym nastrojem, niepokojem, brakiem zainteresowania otoczeniem, płaczliwością. Chory nie ma na nic ochoty, występuje u niego brak łaknienia, często wychudzenie, przygnębienie wynikające z trudnej sytuacji życiowej, które z czasem zanika. Depresja nerwicowa reaktywna, która jest nieproporcjonalną reakcją na jakąś wyjątkową sytuację życiową, to wszystko mogą być przyczyny depresji. Często objawia się ona nagle, bez konkretnej wewnętrznej czy zewnętrzne przyczyny i przebiega w różnym nasileniu. Trwa krótko lub długo, często przechodzi samoistnie, tak samo nagle, jak się pojawia. Może również nastąpić nawrót po upływie pewnego czasu po kilku miesiącach i po wielu latach.

Drugim symptomem może być mania - stanowi ona przeciwieństwo depresji. Objawy tej choroby to przede wszystkim: przyspieszony tok myślenia, chory ciągle jest podniecony ruchowo, przedsiębiorczy, uciążliwy dla otoczenia, wszędzie wywołuje sprzeczki, dopuszcza się grubiańskich, a nawet okrutnych żartów, niemal nie odczuwa potrzeby snu. Powiedzielibyśmy, że ciągle jest "nakręcony". Jego życie wygląda tak, jakby przebiegało w szybkim tempie lub płynęło wartkim strumieniem, może wplątać się w nieodpowiednie erotyczne przygody lub kłopoty finansowe. Mania tak, jak i depresja pojawia się niespodziewanie i może sama zaniknąć oraz wystąpić ponownie kilka razy w ciągu życia. Dość często regularnie następują po sobie okresy depresji po okresach manii. Mówimy wtedy o tak zwanej psychozie maniakalno-depresyjnej.

Kolejnym symptomem jest paranoja. Paranoików (ludzi cierpiących na paranoję), laicy najmniej podejrzewają o chorobę psychiczną. Często słyszymy pytanie: dlaczego wysyłacie go do zakładu, szpitala, przecież mówi zupełnie logicznie? Paranoicy są niekiedy tak logiczni, że moglibyśmy niektóre ich argumenty uważać za słuszne. Nie wykazują zaburzeń świadomości, potrafią zachowywać się prawidłowo wobec otoczenia, a jednak są chorzy. Na czym to polega? Występuje u nich usystematyzowany zespół urojeniowy, pod którego wpływem postępują, są albo chorobliwie zazdrośni, albo cierpią na urojenia (np. że zakochała się w nich osoba o wybitnej pozycji społecznej). Chorzy wyobrażają sobie, że dokonali jakiegoś wynalazku lub, że zbawią świat dzięki nowej filozofii, religii czy sekcie albo czują się stale prześladowani i nieustannie występują ze skargami sądowymi. Są bezkrytyczni i zarozumiali, dzięki zachowanej logice rozumowania, są zdolni osiągnąć swój cel. Nie występują u nich halucynacje i poza zespołem urojeniowym mogą myśleć zupełnie normalnie. Przez długi czas ukrywają się pod maską normalnego zachowania i powodują wiele szkód zanim zostanie stwierdzone, że są ludźmi chorymi. U chorych psychicznie spotykamy bardzo często najrozmaitsze stany zamącenia i deliryczne. Chory jest całkowicie zdezorientowany, nie wie kim jest, gdzie się znajduje, nie orientuje się także w czasie. Na ogół przeżywa swoje halucynacje w nastroju pełnym lęku. Biega tam i z powrotem, przeważnie silnie lękowo przeżywa halucynacje, które są różnorodne, ale w większości dotyczą zmysłów (występują np. halucynacje wzrokowe i słuchowe jednocześnie) i szybko się zmieniają. Niekiedy takie widziadła i głosy sprawiają choremu przyjemność. Z podobnymi stanami związanymi z większymi lub mniejszymi zaburzeniami przytomności spotykamy się najczęściej w chorobach bakteryjnych, którym towarzyszy wysoka gorączka, na początku innych psychoz, np. schizofrenii, przy zatruciach różnymi truciznami, w psychozach starczych i miażdżycowych, w epilepsji itp. Stan ten jest także typowy dla majaczenia alkoholowego w przewlekłym alkoholizmie (delirium).

W poprzednim poście nie wspomniałam, a powinnam była zacząć od tego, iż w okresie dojrzewania płciowego schizofrenia wyraża się czasami gburowatym zachowaniem , jałowym filozofowaniem, zainteresowaniami mistycznymi i okultystycznymi, grubiańskimi żartami i niewłaściwym, charakterystycznie przesadnym wysławianiem się. Oczywiście zachowań przynależnych wiekowi dojrzewania nie można od razu traktować jako objawy chorobowe, niemniej należy reagować na wszystko co budzi w nas niepokój. Więcej na temat tej choroby można znaleźć praktycznie wszędzie od internetu począwszy na księgarniach skończywszy. Kupowałam książki, gazety, czytałam broszury, nie odchodziłam od stron internetowych. Brałam wszystko, co uważałam, że pomoże mi w zrozumieniu i poznaniu tej choroby. Starałam dowiedzieć się jak najwięcej, żeby pomóc samej sobie, a przede wszystkim mojemu synowi. Chciałam poznać wroga, żeby wiedzieć, jak przygotować się do walki. Te wiadomości, wiedza, której nie chciałam przyjąć, a którą musiałam sobie przyswoić w konsekwencji przynosiła mi spokój i ulgę. Na zasadzie już wiem, jak rozprawić się z tobą, już wiem, czego mogę się po tobie spodziewać.

I na koniec: "Nie można pomóc wszystkim, ale każdy może pomóc komuś", a może tym pisaniem i ja komuś pomogę...


                                                                                                   

niedziela, 13 marca 2011

Skrzydła Aniołów nie zawsze są widoczne


Jest sobotni wieczór, kiedy zaczynam pisać, będąc po ciężkiej rozmowie z przyjaciółką Lilą. Wszystko zaczęło się dosyć niewinnie, rozmowa z nią przez telefon, na zasadzie nie ma to, jak wylanie kubła łez na mankiet koleżanki czy innej przyjaciółki. Nie wiem nawet, jak doszło do tego, iż wtajemniczyłam ją mówiąc, iż piszę bloga na temat choroby mojego syna. I w tym momencie wszystko się zaczęło..., bo po tej rozmowie, to akurat ja mam doła! Podałam jej adres strony sugerując, że niestety, posługuję się pseudonimem, nie chcąc być rozpoznawaną w swoim środowisku. Pisząc te słowa mam autentyczny ból w okolicy serca. Kiedy spokojnie przytaczałam argumenty, dla których nie jestem w stanie jeszcze się ujawnić, czułam jak w mojej przyjaciółce narasta zdenerwowanie. W jej pojęciu, w jej Kodeksie Postępowania nie mieści się, że można ukrywać się za czy pod pseudonimem, pisząc o chorobie dziecka. Przecież ona czytała tyle blogów, które piszą rodzice chorych dzieci i każdy pisze o tym jawnie! Tak to prawda, tylko Lila, przepraszam, nie uświadamia sobie delikatnej różnicy, że tak jest w Ameryce, gdzie obecnie mieszka, że to jest normalne (ta jawność), ale jeszcze nie w Polsce! W naszym kraju nie mówi się wprost o chorobach psychicznych. Do pewnego momentu nawet się z nią zgadzam, ale moja przyjaciółka mieszka na stałe w Stanach, gdzie na co dzień ma do czynienia z inną kulturą, innym podejściem do wielu spraw i przesiąkła już ich stylem życia, pracy i myślenia. Niestety, to ja widzę i czuję te różnice w interpretacji wielu kwestii (Polska - Ameryka). Nie mnie teraz rozstrzygać o lepszych czy gorszych prawach, obyczajach etc. Prawdą jest, że choroby psychiczne to jeszcze temat tabu, wstydliwy w Polsce, wszystkie bądź prawie wszystkie choroby jesteśmy w stanie, jako społeczeństwo zaakceptować, tylko nie tę grupę chorób. Boimy się (czego?), wstydzimy się (dlaczego?) mówić o tym głośno. Muszą przeminąć w naszym państwie pokolenia, aby coś się zmieniło - chyba, że jest to nasza skaza narodowa?! Mnie też jest przykro z tego powodu, ale w pojedynkę nie da się nic zrobić! Może właśnie tym blogiem (jego treścią) wyjdę do ludzi. Nie wiem, czas pokaże czy podjęłam słuszną decyzję. Pamiętam, że pisałam już wcześniej na ten temat, przepraszam, że się powtarzam, ale jest to świeża reakcja na wspomnianą rozmowę.

Także, Droga Moja Przyjaciółko Lilu, (te słowa mogłabym równie dobrze skierować do rodziny, znajomych, sąsiadów), jest mi strasznie przykro, źle i ciężko na duszy, że przez tyle czasu okłamywałam Ciebie, a inni dalej tkwią w niewiedzy, że Filip chorował na schizofrenię. Ilekroć mówiłyśmy o moim synu zawsze miałam jakieś ogromne poczucie winy, strachu, że okłamuję Ciebie i innych. Przepraszam, ale musiałam wybierać mniejsze zło dla siebie i mojego syna, bo on też wiedział i czuł presję środowiska. POSTĘPOWAŁAM TAK PRZEZ SZACUNEK I OGROMNĄ MIŁOŚĆ DO NIEGO I DO MOJEJ CÓRKI. Droga Przyjaciółko, też jesteś matką i liczę, że zrozumiesz mnie, jeśli nie teraz to w przyszłości. Chcę jednocześnie podziękować Ci za te miłe gesty jakie okazałaś Poli i mnie, kiedy wspomniałam o rocznicy śmierci mojego syna. Dałaś taki ciepły komentarz, to są właśnie te momenty, które pozostają z nami na zawsze. Na Twój odzew nie musiałam długo czekać, poszperałaś troszkę w internecie i przesłałaś mi piękny wiersz - piosenkę. Nie wiem, jak to odgadłaś, wyczułaś, że dedykując ten utwór przez jego słowa i melodię mogę pobyć blisko niego. Piękne słowa, piękna muzyka, chciałoby się przy niej zasnąć, trzymając dziecko w objęciach, tak jak przy kołysance właśnie, a utwór nosi tytuł "Kołysanka dla synka" w wykonaniu Krystyny Prońko, dziękuję... Wiem, że to co teraz piszę, mogę równie dobrze przekazać Ci przez telefon, ale dla mnie nie będzie miało wtedy takiego znaczenia. Zapewne znasz powiedzenie, że papier wszystko przyjmie. To jest właśnie ten papier, ten moment przeprosin i podziękowania zarazem. Obydwie wiemy, że nasze drogi dziwnym trafem krzyżują się za każdym razem, kiedy przylatuję do Stanów. Obydwie mamy poczucie, że wychodzimy sobie na przeciw. Do końca życia będę starała się pamiętać, że "skrzydła Aniołów nie zawsze są widoczne", a Tobie dedykuję ten tekst:

"Każdy z nas jest Aniołem, który ma tylko jedno skrzydło. Jeżeli chcemy wzbić się ponad ziemię, musimy wziąć się w objęcia." - Luciano de Crescenzo
                                                                                             


                                                                                             



wtorek, 8 marca 2011

Każdy ma swoją schizofrenię


Na wstępie chcę się wytłumaczyć z kilku podstawowych kwestii. Najważniejsza z nich, iż próbując pisać swojego bloga nie chcę siać grozy i przerażenia zarówno w stosunku do osób chorych, jak i ich rodzin. Nie chcę wywoływać złych emocji u samych zainteresowanych, jak i paniki z powodu tego, że choroba musi się źle kończyć - wcale nie musi! ZAWSZE TRZEBA PODJĄĆ LECZENIE I NIE POZWALAĆ JEJ, ABY "PANOSZYŁA SIĘ" W NASZYM ŻYCIU! Nie powinnam za dużo rozpisywać się na temat samej choroby, bo nie jestem lekarzem, ale spróbuję przedstawić krótki jej opis, korzystając z różnych materiałów.

Chciałabym, aby to moje pisanie było tylko przekazem delikatnych wspomnień, sytuacji wziętych z życia zarówno mojego jak i syna, który był chory na schizofrenię. Mam nadzieję, że ktoś to przeczyta i weźmie choćby cząstkę informacji dla siebie.

W tytule dzisiejszego posta napisałam, że każdy ma swoją schizofrenię. Należałoby dodać, że każdy kto choruje na schizofrenię ma swoją własną schizofrenię w sensie objawów, zachowań, sposobów leczenia i prognoz na przyszłość. Jest oczywiście wiele objawów podobnych (osiowych), ale każdy przypadek choroby jest inny. Żyjemy w dobie internetu, wystarczy wejść na jakąś stronę i mamy gotowe informacje. Korzystając z okazji chcę przybliżyć Wam pewne jej symptomy.

My, jako społeczeństwo nie zdajemy sobie sprawy, jak powszechną chorobą psychiczną jest schizofrenia. Około 1/3 chorych na oddziałach psychiatrycznych to właśnie osoby chore na schizofrenię. Podobno, co siódmy człowiek na tysiąc cierpi na tę chorobę. Nazwa jej pochodzi z języka greckiego i w prostym rozumieniu oznacza rozpad czynności psychicznych, ale nie ich rozszczepienie, tak jak kiedyś mylnie sądzono. Choroba ta przybiera różne formy, dlatego celowo dałam taki tytuł posta. Przyczyny jej są do tej pory nieznane. Na schizofrenię cierpią przeważnie ludzie młodzi, zapadają na nią najczęściej między 16 a 30 rokiem życia. Zdarza się też, że choroba atakuje ludzi w wieku dojrzałym. Chorują na nią między innymi ludzie bardzo wrażliwi, inteligentni o tzw. bogatej osobowości.

Najczęściej spotykamy się z powolnym początkiem choroby. Nie jesteśmy w stanie uchwycić momentu kiedy to wszystko się zaczyna. Jak zawsze choroba działa podstępnie. Pierwotnie pojawiające się objawy nie muszą być od razu alarmujące. Mogą być to: długo trwająca depresja, chwiejność nastroju, zapalczywość zwłaszcza u osób, które dotąd brały wszystko lekko, uderzająca potrzeba samotności, która przedtem nie występowała, postępująca zgorzkniałość, nieufność w stosunku do ludzi, stwierdzenie przez chorego, że każdy jest przeciw niemu, że nikt go nie kocha, grożenie gwałtem sobie i innym osobom lub wprowadzenie tego w czyn. Chory może usiłować popełnić samobójstwo, przestaje interesować się pracą i rodziną, zajmuje się zanadto swymi marzeniami, nie potrafi zająć się przez dłuższy czas jedną sprawą zachowuje się i mówi bezsensownie, postępuje tylko według swoich myśli, które nie mają związku z rzeczywistością, nie poznaje przyjaciół, nie wie gdzie jest, nie orientuje się w czasie, podaje nie prawdziwe informacje o sobie, może twierdzić, że przeznaczony jest do specjalnej misji, przywiązuje niezwykłą wagę do religijnych rozmyślań, chociaż przedtem nie interesował się sprawami religii, przybiera postawę nasłuchującą, przejawia zaburzenia pamięci. Oczywiście, to nie wszystkie objawy choroby. Musimy wiedzieć, że poważna choroba psychiczna może być długi czas nie zauważana wskutek pozornie normalnego zachowania się osobnika dotkniętego chorobą. Wiele chorób psychicznych charakteryzuje się na początku objawami fizycznymi. Bardzo często zdarza się, że pacjent zmienia wielu lekarzy, leczy się najpierw na niedokrwistość, wątrobę, nerwy, a dopiero potem proszony jest o pomoc psychiatra. Wiem, że to wszystko brzmi bardzo książkowo, ale w charakteryzowaniu tej czy każdej innej choroby nie można inaczej.

Schizofrenik może być pod wpływem swych halucynacji najczęściej słuchowych, ale również innych np. cielesnych, wzrokowych. Słyszy głosy, które mu grożą, złorzeczą, rozkazują. Chory nie znajduje dla nich wytłumaczenia. Dlatego błędnie komentuje owe głosy twierdząc, że jest prześladowany. Przez kogo lub co? Treść tych błędnych komentarzy zależna jest od poziomu wiedzy i postępu technicznego w dobie, w której chory żyje. W średniowieczu było to "opętanie przez diabła", dziś podchodzi się do tej choroby bez pierwiastka religijnego. Inny schizofrenik wprawdzie nie słyszy głosów, ale popada na okres dni i tygodni w stan zupełnego odrętwienia fizycznego i psychicznego, potrafi całymi godzinami siedzieć lub stać w najbardziej niewygodnej pozycji (schizofrenia katatoniczna). U jeszcze innego zaczynają występować zmiany charakterologiczne: chory nie zwraca uwagi na otoczenie, staje się otępiały w swoich uczuciach i woli.

Chorzy będący w psychozie nieprawidłowo oceniają otoczenie, mogą cierpieć na halucynacje i urojenia, niewłaściwie oceniają siebie, fałszywie siebie obwiniając lub na odwrót cierpią na urojenia wielkościowe, bezkrytycznie osądzając swój stan i swoje stosunki z otoczeniem. Na ogół sami nie zwracają się o pomoc do lekarza, ponieważ uważają się za zdrowych. Swoje trudności potrafią z reguły umiejętnie ukrywać. Chory zostaje przyprowadzony do psychiatry dopiero wówczas, gdy jego dziwne zachowanie bardzo zwraca uwagę lub jest nie do zniesienia dla otoczenia. Oprócz przypadków głębokich zaburzeń świadomości, chory na psychozę nie jest tak głęboko zamroczony, aby o niczym nie pamiętał. Należy to wziąć pod uwagę w czasie obcowania z nim. W większości przypadków chorzy będący w psychozie bardzo cierpią, ale nie są niebezpieczni, jak się powszechnie sądzi. Objawy zaburzeń mogą wystąpić zupełnie nagle ostro lub powoli. Nagły początek psychozy może przejawić się wybuchem bezsensownego i nieodpowiedniego zachowania, tzw. splątaniem myśli, nagle powstałą depresją lub podnieceniem, napadem związanym z zamroczeniem świadomości, niezrozumiałym sądem, wyjątkowym czynem itd. W chorobie tej występują w różnych okresach lub epizodycznie: depresja, mania i paranoja. W kolejnym poście krótko dokończę ten temat.

Kiedy teraz piszę na temat schizofrenii, przychodzi mi taka sugestia: jak bardzo nasz organizm może bronić się przed dewastacją psychiki?! Mam wrażenie, jakbym coś relacjonowała na zimno, a przecież jeszcze niedawno, to wszystko było moim i nie tylko moim udziałem. Przez pięć lat, od odejścia syna, nie wchodziłam na strony internetowe poświęcone schizofrenii, nie czytałam żadnych wypowiedzi na forach o tej tematyce. Musiałam zrobić STOP, żeby trochę odpocząć. To tak, jakby ktoś mi powiedział: dotąd możesz biec, ale odtąd zrób sobie przerwę, by potem iść. Problem w tym, że czasami dalej nie wiem, co się dzieje z moim życiem, na jakim etapie jestem, odkąd mojego syna nie ma. Jeszcze kilka lat temu, gdy nie radziłam sobie z jego chorobą, wydawało mi się, że nie jestem w stanie przeczytać już więcej żadnego artykułu na temat choroby, bo sama dostanę obłędu z tego "przeinformowania". Jest już późno, więc żegnam się z Wami do następnego razu.


                                                                                                            

piątek, 4 marca 2011

Czy mamy prawo obrażać ludzi?


Minęła prawie godzina, odkąd otrzymałam wpis na moim profilu... "Wreszcie masz spokój od tego wariata, debila" - cytuję dokładnie. Tak mi się wydaje, że ten komentarz napisała kobieta, gdyż podpisała się "Lady". Pierwszą reakcją było niedowierzanie, potem przyszło zdenerwowanie, a dopiero na końcu trzeźwe spojrzenie na sprawę, bo niby dlaczego nie mogła tak napisać?! MOGŁA, PRZECIEŻ MIAŁA PRAWO! Zastanawiałam się, czy w ogóle odnosić się do tego komentarza, wszak jest wolność słowa i wypowiedzi. Pisać każdy może, a przy okazji im bardziej "dowali" tym większa satysfakcja.

Chyba na początek powinnam tej pani - "Lady" odpowiedzieć, że jeśli swoim wpisem chciała mnie celowo zranić to twierdzę, że udało jej się dokonać tego nadspodziewanie szybko - to był nokaut! Tym samym przyznaję jej Laur Zwycięstwa. Z drugiej strony, przecież w każdej sytuacji są ludzie i ludziska, a to ja, niestety, jestem naiwna w swoim postrzeganiu świata. Jak sądzę pani napisała akurat to, co na dany moment myślała. W końcu ma prawo pisać co jej się rzewnie podoba, ale czy ma prawo obrażać ludzi?! I bynajmniej nie mam na myśli, tylko siebie. Gdzie i kiedy kończy się granica kultury osobistej, ludzkiej wrażliwości, taktu, ogłady i jeszcze wielu innych przymiotów ducha? W przypadku tej pani - "Lady" również i wiedzy!

Żeby określać kogoś mianem wariata, debila wypadałoby mieć podstawową wiedzę z zakresu psychiatrii. Niestety, ale pani ta myli pojęcia, kiedy trzeba rozgraniczyć, a za tym idzie wiedza pojęcie schizofrenii od upośledzenia umysłowego. Akurat słowo wariat najczęściej przypisuje się temu drugiemu określeniu. Upośledzeniem umysłowym określamy między innymi niepełnosprawność intelektualną. Medycyna wyróżnia, aż 4 jej stopnie.
Upośledzenie umysłowe w stopniu:
- lekkim, dawniej debilizm charakterystyczne jest do 12 roku życia,
- umiarkowanym, dawniej imbecylizm - funkcje intelektualne na poziomie 9 roku życia,
- znacznym, dawniej idiotyzm - rozwój na poziomie 6 roku życia,
- głębokim - odpowiednik rozwoju człowieka na poziomie 3 roku życia i niższym.

W żaden więc sposób nie pasuje mi ten debil, wariat do objawów schizofrenii, o której napiszę w następnym poście. Dlaczego, jako społeczeństwo jesteśmy okrutni w traktowaniu, nazywaniu ludzi chorujących na choroby psychiczne?! Pochylamy się z gestem współczucia nad chorymi na raka, bądź innymi chorobami, a nie potrafimy być LUDŹMI w pełnym tego słowa znaczeniu dla chorujących psychicznie. Czy ta pani lub inna rzuciłaby garść obraźliwych epitetów pod adresem kobiety chorej na raka piersi sadzę, że nie! Dalej utwierdzam się w przekonaniu, że grupa tego rodzaju chorych i ich rodzin powinna jeszcze długo pozostać w "podziemiu" (dla własnego dobra), żeby w miarę spokojnie żyć i nie narażać się na szykany ze strony środowiska.

Powiedzenie: jestem psychicznie chory, dyskryminuje takiego człowieka na wielu poziomach. Zamyka mu prawie że wszystkie drzwi do pracy, miłości, założenia własnej rodziny. Chciałoby się rzec, iż jeśli chory ma poczucie choroby, cierpi jeszcze bardziej przy "waleniu w te wrota". Przyglądałam się poszczególnym etapom osobiście: pierwsze delikatne pukanie, może ktoś usłyszy... jestem chory, ale chcę skończyć szkołę! Jestem chory, ale chcę kochać! Jestem chory, ale może ktoś przyjmie mnie do pracy! Jestem chory, ale chciałbym mieć żonę i dziecko! Wrota, niestety, pozostawały głuche na to pukanie, potem było już tylko walenie pięściami. W którymś momencie dochodził krzyk, rozpacz i wołanie do pustych drzwi: czy to znaczy, że jeśli jestem chory, to nie mam prawa do niczego?! Skoro tak, to ja dziękuję bardzo za takie życie, nie chce mi się dłużej żyć, nie mam siły na kolejne bitwy. Po tej walce przychodził moment zmęczenia wręcz wyczerpania, aby znowu za chwilę stanąć do boju, a może tym razem zwyciężę?! Ile razy widziałam te zaryglowane drzwi przed moim synem oraz jego i moją bezsilność.

Nie mam ochoty dłużej pisać na ten temat. Nie pasuje mi ta maxyma: "Czasy się zmieniają, a ludzie wraz z nimi". W tym wypadku chcę powiedzieć, że czasy się zmieniają, a ludzie pozostają wciąż tacy sami ze swoimi emocjami, wrażliwością bądź jej brakiem.