Po długiej przerwie, wracam do właściwego tematu bloga. Dziś chciałabym opisać moje wędrówki po gabinetach psychologów i perypetie z tym związane. W poprzednich postach, o ile było zgodne to z ich tematyką, czasami przewijał się wątek psychologa. Niestety, mój syn i ja, nie byliśmy zadowoleni z kontaktów z nimi. Do dziś nie umiem odpowiedzieć na pytanie, dlaczego nie trafiliśmy na psychologa, o którym powiedzielibyśmy, że był naprawdę dobry.
Kiedyś napisałam, iż Filip sięgał po narkotyki i bez znaczenia było, że to tylko amfetamina. To także narkotyk i nieważne, że łagodny. Każdy narkotyk powoduje uzależnienie jest to tylko kwestią czasu, dawek i odporności samego biorcy. W tej sytuacji w początkowych wypisach ze szpitali lekarze dawali informację - pacjent z podwójną diagnozą. W wielkim skrócie oznaczało to, że oprócz choroby podstawowej schizofrenii występowało uzależnienie od narkotyków. Wtedy wydawało mi się, że oprócz leczenia farmakologicznego, Filip powinien chodzić do psychologa. Dzięki terapii popracowałby nad emocjami i może w końcowej fazie zaakceptował chorobę, co wcale nie było łatwe. Zresztą każdy psychiatra mówił to samo: leki lekami, a rozmowa z psychologiem to dodatkowa pomoc, nie tylko dla samego chorego, ale i jego rodziny. W związku z tym, zaczęłam uczęszczać na spotkania grupy wsparcia dla rodziców, których dzieci mają problem z narkotykami, bo innych grup w moim mieście akurat nie było. Dowiadywałam się, że to świetna placówka, prowadzona przez księdza i zespół psychologów. Był i jest to w dalszym ciągu ośrodek stacjonarny dla młodzieży - nie tylko sam detox, ale i psychoterapia. Z pewnością tego typu działalność - praca z uzależnioną młodzieżą i ich rodzicami przynosi efekty, bo o miejsce tam jest bardzo trudno po dziś dzień. Jako że Filip miał podwójną diagnozę, pytałam na wstępie czy jest to aby właściwe miejsce dla niego i dla mnie. Odpowiedź zawsze była twierdząca. Zaczęliśmy równocześnie chodzić na spotkania - Filip na indywidualne, a ja na grupowe. Już po pierwszych kilku sesjach, Filip powiedział mi, że źle się tam czuje i kategorycznie odmawia dalszych spotkań. Dawał do zrozumienia, że to, co mówił prowadzący dotyczyło głównie problemu narkotykowego i w ogóle nie były poruszane tematy związane ze schizofrenią. Mówił wiele razy, że ci psycholodzy, nie bardzo orientują się w temacie, nie "kumają bazy" i sprowadzają wszystko do jednego - narkotyków! Sądziłam wówczas, że Filip bardzo izoluje się od kontaktów z ludźmi i przed każdym napotkanym psychologiem będzie mu ciężko się otworzyć. W takiej sytuacji, żaden nie będzie mu pasował.
W schizofrenii między innymi zaburzone są relacje międzyludzkie, spłaszczone emocje, uczucia, stąd stanowią one dodatkowe obciążenie w życiu. Dlatego nie zmuszałam Filipa do chodzenia na terapię. Ja uczęszczałam, gdyż chciałam zobaczyć jak dalej będzie prowadzona terapia dla rodziców. I w tym miejscu powinnam przyznać się do popełnionego błędu. Okazało się bowiem, że mój chory syn, potrafił bezbłędnie ocenić sytuację, a to ja gdzieś się pogubiłam. Dlaczego? O, BOSKA NAIWNOŚCI, BO BEZMYŚLNIE PODDAWAŁAM SIĘ TEMU, CO SŁYSZAŁAM NA SPOTKANIACH I ŚLEPO ZAUFAŁAM SPECJALISTOM, WYŁĄCZAJĄC WŁASNY ROZUM I INTUICJĘ! Wcale nie twierdzę, że ci ludzie (psycholodzy tudzież ksiądz, mający wieloletnie doświadczenie w pracy z uzależnioną młodzieżą), robili jakąś złą robotę. Wręcz przeciwnie, byli bardzo dobrzy, ale w tym, co dotyczyło narkotyków, a nie schizofrenii i narkotyków. Tak naprawdę to oni pierwsi popełnili błąd względem mnie, wcale nie przyznając się do niego. Oczywiście, że wszystkim nam chodziło o dobro Filipa. Taki był cel tej terapii, ale ona wyrządziła sporo zła. Do dziś z różnym skutkiem próbuję zagłuszyć w sobie wyrzuty sumienia. Profil pracy z osobami uzależnionym od narkotyków podobny jest do pracy z uzależnionymi od alkoholu. Podobne zagadnienia, przerabianie "Dwunastu Kroków", praca z rodziną jako osobami współuzależnionymi emocjonalnie itd. Gdzie zatem jest to moje poddanie się i na czym poległam? W większości wypadków wprowadzałam w czyn to, co usłyszałam, przeczytałam i przedyskutowałam na terapiach. I to był mój błąd! Bo sugestie te, zalecenia, nakazy dotyczyły zachowań w stosunku do ludzi uzależnionych od narkotyków, a nie osób z podwójną diagnozą! Tak więc był okres, kiedy nie gotowałam, nie prałam synowi, gdy przychodził do domu po jakiejś dawce narkotyku. Serce pękało mi z żalu, gdy walczył ze mną o swoją "nędzną ręcinę", którą miałam oddać mu w całości, ponieważ chciał się sam utrzymywać. Wiadomo było, że i tak przepuści te pieniądze. Według psychologów, podręczników, to ja miałam być twarda i powinnam zamykać przed nim jedzenie na klucz. On miał odczuć dyskomfort związany z braniem narkotyków. Skoro bierzesz, nie licz u mnie na nic! Walnij głową o beton i poczuj ból istnienia, poczuj to szambo, w które wdepnąłeś! Dopóki nie zobaczysz, w jakim bagnie żyjesz, a za to odpowiadają narkotyki - nie łudź się, że coś u mnie ugrasz! Ja, nie jestem twoją praczką, sprzątaczką i kucharką! Nie godzę się na branie narkotyków w moim domu i przychodzeniem do niego pod ich wpływem! Dom, to nie hotel! Niestety, ale wiele razy tak na niego wrzeszczałam, bo nie wytrzymałam nerwowo! O wstydzie przed sąsiadami nawet nie wspomnę. Byłam wściekła, rozgoryczona na niego i siebie! Czułam się totalnie rozbita, bezsilna i nie wiedziałam co robić, gdzie szukać ratunku! Z dalszej części instruktażu, dowiadywałam się, że mogę jeszcze w razie potrzeby zmienić zamki we drzwiach, gdy mój synek wróci naćpany! Potwornie bałam się tego kroku, paraliżował mnie strach, co się z nim stanie, gdy nie wpuszczę go do domu, a cała sytuacja rozegra się np. w nocy!
Pewnego wieczoru (miałam już wtedy zmienione zamki) syn zapukał do drzwi. Po pierwszych słowach zorientowałam się, że jest pod wpływem narkotyków, a może i alkoholu. Czułam, że za chwilę rozegra się scena, którą na długo zapamiętam. Im dłużej prosił mnie, żebym wpuściła go, tym bardziej byłam nieugięta! Przecież byliśmy dwojgiem najbliższych sobie ludzi - matka i syn, a zachowywaliśmy się jak najgorsi wrogowie! Walczyliśmy na słowa po dwóch stronach barykady, bo tak trzeba było! Ja znowu krzyczałam przez zaryglowane drzwi, że ma się wynosić i rzucałam słowa, które miały nim wstrząsnąć! A on pukał coraz delikataniej, coraz ciszej i łagodniej mówił do mnie: mamo, wpuść mnie..., aż wreszcie zamilkł i gdzieś odszedł. Chciałam otworzyć te cholerne drzwi i biec za nim, ale nie powinnam była tego robić, przecież tak mnie uświadamiano na spotkaniach!
Była ciemna noc, a ja nie wpuściłam mojego syna do domu, mój Boże! Może, gdyby Filip był tylko narkomanem, łatwiej byłoby mi zaakceptować moje zachowanie, które sugerowano mi w ośrodku. Działało ono na inne dzieci i ćwiczone było przez innych rodziców. Niech walnie łbem o beton, niech pojmie, że nie da się funkcjonować w życiu, będąc naćpanym - takie słowa dźwięczały mi w uszach! On odszedł spod tych drzwi, a ja siedziałm pod nimi i wyłam z rozpaczy. Czułam, że podążam złą drogą, to nie to zachowanie, nie w jego przypadku! Kiedy po kilku godzinach, Filip zastukał ponownie, wpuściłam go bez słowa. Moi rodzice, ludzie bez tytułów naukowych, ale mający doświadczenie życiowe, mówili: NIE SŁUCHAJ ICH! TWÓJ SYN JEST CHORY! NAJPIERW PATRZ NA NIEGO JAK NA CZŁOWIEKA CHOREGO, A DOPIERO PÓŹNIEJ JAK NA NARKOMANA, O ILE JEST NIM NAPRAWDĘ! Moją wielką winą było to, że na początku nie chciałam słuchać rodziców. Przecież mówią do mnie psycholodzy, specjaliści, ludzie z doświadczenie, tylko takie myśli zakotwiczyły się w mojej głowie!
Może kilka razy, Filip poszedł do jeszcze innej pani psycholog, znowu trafił do poradni uzależnień i historia się powtórzyła. Pani poradziła mu, aby szukał dla siebie czegoś innego, bo ona zajmuje się tylko uzależnieniem od narkotyków. Przynajmniej była szczera i ceniła swój i Filipa czas. Znowu kolejna pani psycholog (dojeżdżałam do drugiego miasta), wyznawała taką samą teorię jak opisana powyżej - dokładnie ten sam schemat myślenia i działania. Pomagała wychodzić dzieciom z narkotyków z dużym skutkiem zresztą. Dopiero, gdy spotkałam się z nią po śmierci syna, powiedziała mi, że popełniła błąd, w stosunku do nas. Pacjenta chorego na schizofrenię i biorącego narkotyki nie powinna była traktować jak człowieka tylko z uzależnieniem! W takiej sytuacji wprowadza się inne techniki pracy z pacjentem. No cóż, widocznie mało mamy specjalistów w tej dziedzinie. Chcą pomagać, a nie zawsze tę pomoc niosą.Wierzcie mi, że piszę te słowa bez cienia złośliwości pod ich adresem. Tylko tak się jakoś zawsze dziwnie składało, że nie spotkaliśmy na swojej drodze, choćby tego jednego, wymarzonego lekarza od chorej duszy.
I jeszcze na koniec, Filip brał narkotyki (amfetaminę) na początku, czyli przed pierwszym epizodem choroby. Było to takie branie okazjonalne, typu impreza, tak bynajmniej mówił mi po latach. Później, gdy był już chory na schizofrenię, zdarzało się, że jeszcze czasami brał amfetaminę. Mówił, że dzięki niej czuje się lepiej, nie ma takich urojeń jak w realu. W końcowej fazie choroby urojenia te "chore filmy" jak je nazywał, miał codziennie. Narkotyk, znosił w jakimś stopniu te urojenia, które męczyły go potwornie. Co było gorsze w tej sytuacji? Czy branie narkotyku, który był i jest złem samym w sobie, czy urojenia, które w ostateczności doprowadziły do tragedii!