Ale w ubiegłą sobotę kupiłam sobie bukiecik dalii. Przedtem naoglądałam się u lavendelblau włóczek cudnie farbowanych daliami. No to skoro "wszyscy mają.... dalie, mam i ja".
Dalie zaczęły więdnąć już w poniedziałek wieczorem. Trzeba się było szybko przygotować do wykorzystania ich jako surowiec wtórny farbiarski. Wstałam więc we wtorek rano i już we środę wyschnięte efekty wyglądały tak:
Icelandic po 50 g w każdym kolorze |
Shropshire po 50 g w każdym kolorze |
Potem doszłam do wniosku, że jak mam wełnę pod to bejcować, to może jeszcze liście brzozy wstawię do gotowania.
No ale co ja będę 10 deko tego Icelandica bejcować, zabejcuję 25 deko i wyciągnę z rozlicznych kartonów jeszcze drzewo kampeszowe, brezylkę brazylijską i marzannę barwierską. Dam radę, co mam nie dać!
Jak pomyślałam, tak - niestety - zrobiłam. Zaprawę zrobiłam z łyżki ałunu i szczypty kwaśnego winianu potasu na 3 litry wody w obitym emaliowanym garnku (to zamiast żelaza, które miało wzmocnić kolor) i wraz z wełną wstawiłam do piekarnika na godzinę.
Icelandic w przecedzonym wywarze z dalii wyglądał bosko i zapowiadał się tak pięknie jak u lavendelblau:
Po godzinie gotowania w temperaturze 80 st. w piekarniku już ani ten Icelandic z dalii, ani ten z brzozy nie zapowiadał się tak dobrze.
Kiedy dalie już naciągały w piekarniku, na gazie gotowała się najpierw brezylka, która po godzinie z wełną trafiła do piekarnika, potem drzewo kampeszowe i marzanna barwierska. To wszystko trza było przecedzić! Nie pomyślałam, że potrzebuję dużo żaroodpornych naczyń!
Byłam przekonana, że pierwszy wywar z drzewa kampeszowego zmarnowałam, bo po przecedzeniu wlałam do niego ocet i intensywnie niebieski wywar zmienił się w... jasnobrązowy. Dramat! Wstawiłam do gotowania następny. I pomyślałam sobie, że właściwie ciekawe, jak by wyszedł kolor z drugiej kąpieli na przykład w marzannie, czy tym drzewie kampeszowym. Pognałam więc tym razem po 20 deko Shropshire, podzieliłam na kawałki po 50 g, wrzuciłam do bejcy i wstawiłam gar do piekarnika, gdzie już gotowała się wełna w brezylce.
Potem jeszcze gotowanie w nowej kąpieli z drzewa kampeszowego i marzanny oraz... zepsutej octem kąpieli kampeszowej, która pod wpływem temperatury zaczęła gwałtownie ciemnieć i... nabrała koloru bakłażana (ta z przodu).
I, żeby nie przedłużać, ugotowałam jeszcze po 50 g Shropshire w 2. kąpieli z drzewa kampeszowego, w 2. kąpieli z marzanny barwierskiej i wygotowałam resztki barwnika z brezylki i drzewa kampeszowego i w to wrzuciłam ostatnie 50 g .
Efekty:
Powyżej Icelandic, od góry: dalia, liście brzozy, brezylka brazylijska, drzewo kampeszowe - 1. kąpiel, marzanna barwierska - 1. kąpiel.
Shropshire, od prawa: "zmarnowane" octem drzewo kampeszowe (ha, ha!), drzewo kampeszowe niezmarnowane - 2. kąpiel, wygotowane resztki barwnika z drzewa kampeszowego i brezylki, 2. kąpiel z marzanny barwierskiej.
Wszystkie były po farbowaniu prane, nie tylko płukane, ale i tak pewnie będą płowieć i puszczać, jak to "ekologiczne" wynalazki.
I to wszystko, mimo że barwniki do każdego (9 sztuk) trzeba było godzinę gotować, godzinę wełnę w nich gotować, a do tego wełnę do nich uprać i zabejcować, a potem jeszcze każde 50 g z osobna uprać i wypłukać, "rozpuszyć" paluchami, żeby szybciej schła, to wszystko w ciągu jednego dnia. Ale nie to było mistrzostwem świata. Ja, proszę państwa, punktualnie o 18.45 jak co dnia, wydałam na obiad gicz cielęcą ugotowaną i zapieczoną pod boczkiem, a do tego jarzynkę z fasolki szparagowej, młodej cukinki i cebulki w sosie ze świeżych pomidorów. Część wytworów farbiarskich stygła jeszcze na balkonie (balkonie wielkości chusteczki do nosa). I kiedy już uprałam ostatnie 50 g wełny, zmyłam gary, usiadłam i nalałam sobie kieliszek wina, pomyślałam, że to perwersja. Perwersja! Nie farbowanie znaczy, tylko ta gicz!
I to prawie tyle na dziś, bo padam na dziób, i o dzisiejszych przygodach "marchewkowych" opowiem może jutro. Jeszcze tylko pokażę, co mi dziś kurier paczkowy (nie pukał, zadzwonił domofonem!) przyniósł.
Ta tam! Ta ta ta tam!
Szpulki przyszły! Teraz mam siedem i będę miała w sprawie przędzenia tak samo jak na drutach: wszystko pozaczynane i nic nie skończone! Wspaniale! Sama sobie gratuluję!