Pogoda jaka jest, każdy widzi, jednak nie mamy czasu się nią martwić.
Przeanalizowaliśmy ostatnio nasze remontowo-budowlane położenie i okazało się, że w ciągu
minionych ośmiu lat nigdy jeszcze nie byliśmy tak blisko przeprowadzki.
Można by oczywiście stwierdzić, że wróciliśmy do punktu wyjścia,
zdecydowanie jednak wolimy myśleć, że ów został już przekroczony -
pakując się w to przedsięwzięcie mieliśmy wszak dom z szafami pełnymi
cudzych butów, w tej chwili nr 8 wygląda jak po gruntownych (wręcz radykalnych) porządkach,
gotowy na remont. Hurrra!
Zastanawiamy się tylko, którą teraz pójść drogą, a do wyboru mamy dwie.
Możemy zabić dechami co się da, wstawić kilka okien, kozę i skończyć częściowo całą masę innych rzeczy, zamieszkać w kuchni z balią na betonie i dłubać, żyjąc i pracując w oparach remontowego kurzu z dwójką dzieci.
Możemy też zabić dechami wszystko i czekać na wiosnę, dając sobie oddech, a następnie...zamieszkać w namiocie u stóp Staruszka, żyjąc i pracując w oparach remontowego kurzu z dwójka dzieci.
Przewaga planu numer jeden nad planem numer dwa jest taka, że moglibyśmy zamienić nasze mirskie mieszkanie na środki na remont.
Przewaga planu numer dwa nad planem numer jeden jest taka, że moglibyśmy nie mieszkać w oparach remontowego kurzu zimą, co ułatwiłoby życie dzieciom (no dobra, może nam ułatwiłoby nawet bardziej).
Trzecia droga wydaje się być pójściem na manowce. Moglibyśmy przecież prowadzić prace tak, jak do tej pory, patrolując włości kilka razy dziennie, tyle, że kable już raz samoczynnie opuściły nasza posesję, będąc wcześniej zamontowanymi, i nie mamy złudzeń, że nowe także mogłyby udać się ich śladem. Rur wcześniej za bardzo nie było, trudno nam więc powiedzieć, jakie mają zwyczaje w zakresie zagrzewania miejsca u jednego właściciela.
Zdecydowanie jednak i niezaprzeczalnie musimy obecnie zrobić jedną rzecz - udać się po wycenę do wykonawcy okien (32 sztuki...chyba, bo coś nie możemy się doliczyć) i drzwi (8 sztuk).