Monday, May 31, 2021

Zimny maj!

Maj dobiegł końca i dobrze, bo nie będę go szczególnie miło wspominać. 

 


 

Po pierwsze, zeszłoroczny majowy wyjazd do Japonii przełożyliśmy na maj 2021, i niestety znowu nic z tego nie wyszło... Pandemia się ciągnie jak flaki z olejem, granice (które nas interesują) wciąż pozamykane dla turystów, a co najgorsze - sama Japonia, stawiana w zeszłym roku za przykład kraju, który tak świetnie radzi sobie z koronawirusem, bo ma mało zachorowań, i w ogóle, okazuje się kompletnie nieogarnięta jeśli chodzi o zaszczepienie Japończyków (brak sprawnie działającej infrastruktury) czy organizację służby zdrowia. Do tego zbliżają się przełożone o rok Igrzyska Olimpijskie, wobec których narasta coraz większy sprzeciw społeczny (nawet do 80% pytanych jest na "nie") - czemu się specjalnie nie dziwię, skoro obecnie zaszczepionych jest ok. 5% Japończyków i to z grupy 65+, a co z kolejnymi rocznikami nie wiadomo. Podczas, gdy wycofują się wolontariusze i brak jest wystarczającej ilości personelu medycznego do zabezpieczenia potrzeb okołoolimpijskich, władze miotają się, żeby ogarnąć wszystko i jednak zorganizować te Igrzyska, bo w grę wchodzą olbrzymie pieniądze, a wypowiedzi padające z ust władz MKO-lu w rodzaju "Igrzyska się na pewno odbędą! Wszyscy musimy coś poświęcić dla zorganizowania igrzysk w tym roku za wszelką cenę!" wywołują tylko kolejne fale protestów ze strony obywateli Japonii, którzy pytają pana Bacha co na przykład on osobiście zamierza poświęcić, bo w ich przypadku może to być zdrowie albo życie, kiedy do nie zaszczepionej Japonii bez wystarczającego zaplecza szpitalnego przyjedzie 15 000 sportowców i 90 000 ludzi z ekip/sędziów/itd z najróżniejszych krajów... Inna sprawa, że myślę sobie, że te Igrzyska będą niesamowicie smutne, to zawsze był festiwal sportu ale też kultury danego kraju, a już wiadomo, że Japonia nie wpuści do kraju widzów zagranicznych, w czerwcu zdecydują, czy pozwolić miejscowym widzom wejść na trybuny stadionów, a sportowcy dostali już wytyczne, że będą się poruszać wyłącznie między Wioską Olimpijską a obiektami sportowymi bez możliwości wyjścia na miasto, zwiedzenia czegokolwiek, i bez kontaktów z innymi ekipami. No i tak...

Poza tym, to był wyjątkowo zimny maj! Zwiedziona którymś cieplejszym dniem zmieniłam nam kołdrę na letnią i to był błąd, bo kaloryfery już nie grzeją a ja w nocy marznę, dorzucając na cieniutką kołderkę grubości prześcieradła narzutę (i jak tak dalej pójdzie, to rozważę jeszcze wełniany koc!...) Rowerowo maj nie był tak bogaty jak kwiecień, jeździłam w zasadzie tylko wtedy, kiedy musiałam coś załatwiać na mieście czy zrobić zakupy, mało robiliśmy wycieczek krajobrazowych. Pierwszy tydzień był zimny, mokry i wietrzny, a ponieważ 6 i 9 maja mieliśmy pierwsze dawki szczepionki, to nie chcieliśmy się pozaziębiać przed szczepieniem i odpuściliśmy rower. Potem do końca miesiąca "chodziły" po nas mniejsze i większe katary, i tylko Robert cisnął, żeby znowu zrobić 400 km, ja nie byłam taka twarda. W ogóle, kwiecień i maj pokazały nam jedną rzecz - jeżdżenie na rowerze jest super, można pojechać na wycieczki w piękne miejsca i załatwić dużo spraw bez korzystania z komunikacji miejskiej/samochodu, ale 400 km/miesiąc to nasza górna granica do przejechania. Rower jest fajny, ale jeżdżenie zabiera dużo czasu, a my nie jesteśmy rowerowymi fanatykami, nie budzimy się z nadzieją na jeżdżenie na rowerze i nie kładziemy spać planując kolejne trasy. Mamy też inne zainteresowania, na które chcemy poświęcać czas, a przecież pojechanie na wycieczkę rowerową to nie tylko czas na siodełku - to przygotowania sprzętu i wybór trasy, ubranie się i wyposażenie, a po jeździe - zadbanie o rower (czyszczenie, oliwienie łańcucha, itp), pranie, prysznic. 

Projekt remont zaczyna wchodzić w fazę realizacji - dostaliśmy już wstępną wycenę podstawowych prac remontowych, teraz musimy spotkać się z naszą firmą, ustalić konkrety (chcemy dokonać kilku zmian w kosztorysie) i podpisać umowę. I oczywiście przekazać klucze, żeby prace się rozpoczęły! To jeszcze nie jest ten fajny etap wybierania czegokolwiek (oprócz okien, które też wymieniamy), na razie będzie burzenie ścian, zrywanie starych podłóg, skuwanie kafelków, usuwanie kuchni i łazienki. 

Z innych wiadomości - piekarnik Amica na razie nadal działa. Nie wiem, czy się cieszyć, bo po dłuższym użytkowaniu wiem, że dokonałam złego wyboru - po prostu ten piekarnik nie jest wygodny w obsłudze! Ma dwa pokrętła - jednym wybiera się rodzaj grzania - drugim ustawia temperaturę albo czas pracy. Żeby ustawić temperaturę, trzeba dość długo przyciskać przycisk z symbolem termometru, żeby na wyświetlaczu wartość temperatury zaczęła migać i wtedy pokrętłem możemy ją zwiększyć/zmniejszyć. Tak samo z czasem - mocno i dość długo naciskamy przycisk z symbolem zegara aż wartość zacznie migać, wtedy pokrętłem ustawiamy czas. I kiedy piszę "długo naciskamy" to nie jest to moje marudzenie, tylko jest to naprawdę zauważalnie długo, nie pyk! i już, tylko trzeba docisnąć i poczekać z 5 sekund, a jeszcze są chwile, kiedy najwyraźniej nie trafiam idealnie w pole przycisku i nic się nie dzieje, muszę naciskać ponownie... (mam porównanie z pralko-suszarką marki Haier z podobnym dotykowym wyświetlaczem, tam jest tylko muśnięcie i pralka włączona, funkcja wybrana, tutaj trzeba mieć ciężką rękę!...) Gdy ustawimy rozgrzanie piekarnika do danej temperatury, na wyświetlaczu pojawi się kropka oznaczająca, że piecyk się nagrzewa. Gdy dojdzie do zadanej temperatury, kropka gaśnie. Czego się tu czepiam? A tego, że nie daje żadnego sygnału dźwiękowego!!! Włączam piekarnik, krzątam się po kuchni, coś gotuję albo dokańczam danie do wstawienia do piecyka i co chwilę muszę patrzeć czy piekarnik już mi się rozgrzał!... Ostatnio Robert poczuł się nieswojo, bo usiadłam obok niego na kanapie i co chwilę zerkałam mu przez ramię do kuchni, a ja po prostu pilnowałam, czy piecyk już się nagrzał i czy mogę wstawiać precle!...

 

Pizza pieczona w 280 stopniach. To znaczy, do takiej temperatury rozgrzał się piekarnik, a kiedy otworzyłam drzwi, żeby błyskawicznie wsunąć pizzę do środka, schłodził się do 254 C i zajęło mu dobre kilka minut, żeby znowu dociągnąć do tych 280 stopni.....


No i kwestia wyświetlacza - potrafi on wyświetlić tylko jedną rzecz na raz - albo aktualną godzinę albo temperaturę w piekarniku. Jeśli chcemy sprawdzić, ile zostało czasu do końca pieczenia, trzeba nacisnąć przycisk z zegarem - wtedy na chwilę pokaże się czas pieczenia jaki pozostał, ALE zaraz z powrotem zmienia się na temperaturę albo aktualną godzinę, co tam mieliśmy akurat wybrane. I to jest dla mnie niewygodne, wolałabym widzieć kilka parametrów na raz, a nie co jakiś czas sprawdzać, ile mi zostało do końca pieczenia! Jest jeszcze jedna funkcja, którą jak ten głupek zachwyciłam się przed zakupem, ale poznałam jej wadę - piekarnik ma opcję "otwieranie drzwi łokciem" i to rzeczywiście działa, zamiast ciągnąć za rączkę stuka się lekko łokciem w uchwyt i drzwi same się otwierają na oścież. Nie musimy otwierać piekarnika dłonią a dopiero potem sięgać po blachę do wstawienia. Jednak... żeby taka funkcja działała, drzwi nie mają zawiasów, które można zblokować w dowolnym ustawieniu, bo przecież by się same nie otwierały! Więc nie ma mowy o pozostawieniu czegoś do wystygnięcia (np.: Pawłowej) w uchylonym piekarniku, bo nie da się tych drzwi trochę uchylić, można je tylko zamknąć albo całkowicie otworzyć.

Także tak to wygląda.... Oczywiście do nowego mieszkania mam już wybrany nowy piekarnik z zupełnie innej firmy!!! *^w^*

 

 ***

Mam dla Was nowy przepis na chleb słodowy od niezawodnej Vildy Surdegen. Chleb jest łatwy, w smaku treściwy, słodkawy, bardzo ciekawa alternatywa dla zwyczajnego razowca. 

 



Na 3 bochenki

Rano dokarm zakwas żeby mieć gotowe 300g aktywnego zakwasu.

300g słodu żytniego (użyłam jęczmiennego, bo taki miałam w domu)
120g płatków owsianych
60g mąki pszennej pełnoziarnistej 2000
160g mąki żytniej pełnoziarnistej
600g mąki pszennej chlebowej 750
1tbsp soli

- wymieszaj suche składniki w dużej misce.

1000g wody w temp. pokojowej
450g melasy (użyłam tej z morwy)
300g zakwasu
- w drugiej misce wymieszaj wodę z melasą i zakwasem.


Dodaj mieszankę płynną do suchych składników, wymieszaj porządnie szpatułką. Wyłóż trzy podłużne foremki papierem do pieczenia.

Wlej ciasto do foremek, ok. 1kg do każdej, przykryj i odstaw do wyrastania/dojrzewania w ciepłe miejsce (27°C na 8 godz. lub 24°C 12 godz.) 

Piecz 15 min w 200°C, zmniejsz temperaturę do 175°C i dopiekaj chleb jeszcze przez ok. 1 godz. 15 minut.


3 Ł melasy/miodu
3 Ł wody

Wymieszaj melasę z wodą, posmaruj wyjęte z piekarnika bochenki. Przykryj i pozwól im stygnąć 2 godziny w formach, następnie wyjmij chleb na kratkę i wystudź do końca. 

 


 

***

W czerwcu czeka nas początek prac remontowych, na ten miesiąc przypada też nasza rocznica ślubu i z tej okazji postanowiliśmy wyjechać na weekend do miejsca, które jest superturystyczne a ja jeszcze nigdy tam nie byłam! *^o^* Ale to w drugiej połowie miesiąca, a najpierw druga dawka szczepionek, pogoda mam nadzieję się poprawi i będzie więcej rowerowania dla przyjemności i pikników z przyjaciółmi! (jeden już był w maju) *^v^* Oraz czekam na truskawki! Bo szparagi już są! *^V^*


Thursday, May 20, 2021

Projekt:remont I, i fińskie chlebki


 

Nowy duży projekt powoli rusza! *^v^*

 

 

To co widzicie powyżej, to widok z naszego nowego pokoju dziennego. Podjęliśmy decyzję o przeprowadzce do mieszkania po moich rodzicach. ^^*~~

 


 

Mieszkanie do tej pory było wynajęte, ale lokator się wyprowadził i stanęliśmy przed wyborem, co dalej zrobić. Na pewno nie planowaliśmy sprzedaży. Żeby dalej je wynajmować, należało zrobić przynajmniej niewielki remont, ale teraz podobno jest słaby rynek na wynajem. I zaczęliśmy się zastanawiać... To mieszkanie jest trochę większe niż nasze, mielibyśmy osobną sypialnię i pracownię, dużą kuchnię z pokojem dziennym w którym zmieści się stół z krzesłami, jest dużo szaf i pawlacz. Okolica jest super - świetnie skomunikowana, sklepy i duży bazar, dużo zieleni. Nie przeniesiemy się daleko bo nie chcemy opuszczać naszego ukochanego Ursynowa, pozostaniemy na jego progu, że tak powiem. *^v^* Z parteru wzniesiemy się na ósme piętro, co dla Roberta jest nowością a dla mnie powrotem do miejsca, w którym spędziłam pierwsze 26 lat swojego życia. Gdyby nam się nie spodobało, to zawsze będziemy mogli odświeżyć nasze ursynowskie mieszkanko i tu powrócić, a tamto wynająć w nowoczesnym standardzie.


Powyżej widok z sypialni, kto widzi Pałac Kultury? ^^*~~

 

Oczywiście najpierw nastąpi etap gruntownego remontu, we wtorek spotkaliśmy się z panem z firmy remontowej (poleconej nam przez naszego lokatora któremu ta firma wykańczała jego własne kupione mieszkanie), obgadaliśmy wstępne szczegóły i czekamy na kosztorys. Najfajniejszy będzie etap wybierania poszczególnych elementów - kafelków, zabudowy kuchni, łazienki, mebli!... Ale do tego momentu jeszcze daleko, na razie będzie kucie, rycie, burzenie ścian, wymiana okien i drzwi, być może ogrzewanie podłogowe, klimatyzacja, i zobaczymy co jeszcze!... Kciuki mile widziane. *^-^*~~~

Dlaczego nie zrobiliśmy tego kroku w 2018 roku zaraz po śmierci mojej mamy? W sumie nie wiem, nie było konkretnego powodu... Mam z tym mieszkaniem i osiedlem bardzo dobre wspomnienia, spędziłam tam szczęśliwie dzieciństwo, jest świetnie skomunikowane (metro, autobusy, tramwaje), ma dużo sklepów wszelakich i dwa duże bazary, jest bardzo zielono między szeroko rozstawionymi blokami (sąsiedzi nie zaglądają sobie do okien! zalety budownictwa z lat 70-tych *^v^*), osiedle graniczy z wielkim częściowo dzikim parkiem.

Najpierw po prostu musiałam odpocząć i przewietrzyć głowę, w październiku 2018 wyjechaliśmy do Japonii na miesiąc zebrać siły na sprzątanie mieszkania które potem zabrało nam kilka miesięcy - człowiek nie zdaje sobie sprawy, jakim przez lata staje się chomikiem, ile rzeczy potrzebnych i niepotrzebnych gromadzi! I dodatkowo, sprzątanie rzeczy po zmarłej bliskiej osobie to ciężka praca psychiczna. A kiedy już uporaliśmy się z usunięciem rzeczy po mamie, w marcu 2019 roku znalazł się lokator chętny do wynajęcia mieszkania od zaraz, w takim stanie w jakim było (po odmalowaniu ścian). Szkoda było nie skorzystać z tej okazji. I gdyby nadal tam mieszkał, to pewnie wszystko pozostałoby tak jak jest, ale wyprowadził się do własnego mieszkania, a my musieliśmy podjąć decyzję co zrobić.

 

 

Jak tylko prace ruszą, to postaram się dzielić z Wami kolejnymi etapami i naszym przemyśleniami na temat firmy remontowej, z którą podejmujemy współpracę, być może komuś to się przyda w przyszłości!

 

*** 


Z innych wieści - piekarnik wciąż działa, chociaż mam zastrzeżenia do jego działania - ustawiam temperaturę, on się rozgrzewa a potem stygnie... Potrafi po 10 minutach pieczenia zejść z 250 stopni do 230 i widać, że stara się nagrzać z powrotem do 250, ale mu nie bardzo idzie... Chyba czeka nas kolejna rozmowa z serwisem!

Przeczytałam ostatnio fajną książkę o Finlandii i postanowiłam wypróbować przepis (znaleziony w Sieci) na szybkie żytnie chlebki fińskie.

 


 

- wymieszać 900 ml ciepłej wody i 12 g suchych drożdży

- dodać 1 kg mąki żytniej chlebowej i 2 ł soli

Zagnieść gładkie ciasto - będzie się mocno lepiło do wszystkiego, nie trzeba go długo wyrabiać, wystarczy zagnieść w kulę, można podsypać mąką. Przykryć folią i zostawić w misce w ciepłym miejscu do wyrastania na 90 minut.

Po tym czasie przenieść ciasto na obsypaną mąką blachę i rozwałkować na grubość ok. 2-3 cm - znowu będzie się kleić, podsypywałam mąką pszenną podczas wałkowania. Naciąć na "kromki" i zrobić widelcem dziurki. Wstawić do ciepłego miejsca na drugie wyrastanie na 50 minut. (u mnie to był piekarnik nagrzany do 40 stopni).

Piec ok. 25 minut w temp. 250 stopni C.

 


Smacznego! A do chleba można zjeść na przykład taką włoską sałatkę - rukola, pomidory, szynka parmeńska, buratta, orzechy nomen omen włoskie *^v^*, do tego garść ziół i dressing z oliwy z przyprawami! Gotował Robert. ^^*~~


Sunday, May 16, 2021

Piekarnik naprawiony!!!

Po pierwsze, ważna wiadomość - piekarnik naprawiony!!! *^v^*

 


 

Po wymianie czujnika temperatury w drzwiach zaczął działać a ja wróciłam do pieczenia. Zaczęłam od precli, potem był placek ze śliwkami i foccacia, nastawiłam też nowy zakwas na chleb bo poprzedni dawno zdążył się zepsuć.

 


Nasze weekendowe kolacje - włoskie wędliny, sery - nasze ostatnie odkrycie: słona ricotta!, oliwki, karczochy w oliwie (zwariowałam na ich punkcie i lada dzień upiekę z nimi pizzę!!! *^V^*), czerwone wino, w piątek dołączyła do tego wszystkiego domowa foccacia. ^^*~~




Kontynuując temat robienia serów, poddam Wam pomysł na wykorzystanie serwatki pozostałej po zrobieniu sera - można na niej ugotować na przykład chrzanową zupę o nazwie sodra. Zaleca się wykorzystanie do niej surowego korzenia chrzanu ale naszym zdaniem zamiast długiego gotowania posiekanego korzenia (co powoduje koszmarne zgorzknienie zupy!...) lepiej pod koniec gotowania dodać utarty chrzan. To trochę taka chrzanowa, trochę coś na podobieństwo żurku.

 


 

Nasz przepis na sodrę (dla dwóch głodomorów):

- 100 g wędzonego boczku pokroić w dużą kostkę, wysmażyć w garnku

- dodać 4 pokrojone w kawałki surowe białe kiełbaski, Wasze ulubione (u nas Sokołów), obsmażyć

- dolać 1 l serwatki i 1 marchewkę drobno pokrojoną, pogotować wszystko ok. 30 minut

- doprawić do smaku solą i pieprzem, tuż przed podaniem dodać tarty chrzan (u nas 3 Łyżki), 2 Ł śmietany, majeranek do smaku

- podać z jajkami na twardo pokrojonymi w ćwiartki

 

***


 

W sobotę wybraliśmy się na wycieczkę rowerową po okolicy i znowu odkryliśmy piękny park - tym razem nad Jeziorem Powsinkowskim. Zaczynam się wyrabiać w jeżdżeniu po leśnych i polnych drogach, tym bardziej, że tam spotyka się dużo mniej ludzi niż na miejskich ścieżkach! Objechaliśmy też Jezioro Wilanowskie od drugiej strony - tej dzikiej, którą zazwyczaj ogląda się z daleka spacerując po alejkach wokół Pałacu, i zajechaliśmy na obiad na Festiwal Foodtrucków na Plaży Wilanów.

 

 

O ile pogoda pozwoli, jesteśmy już umówieni na pierwszego grilla z przyjaciółmi w plenerze w przyszłym tygodniu, mamy też zaplanowane wyprawy rowerowe na kolejne weekendy, bo zaczynają się pojawiać wydarzenia na świeżym powietrzu (nie będę oszukiwać, głównie związane z jedzeniem... ^^*~~). Zaczynam też popatrywać w kierunku maszyny do szycia i dwóch zaczętych projektów - sukienki i pary spodni, kto wie, może znowu zmobilizuję się do szycia? Czekam na wysyp polskich szparagów i na truskawki! Lato idzie, proszę państwa! 





Monday, May 10, 2021

Robimy sery!

Cóż z tego, że nie mamy już miejsca w kuchni na nawet jedną dodatkową łyżeczkę do herbaty... Nie powstrzymało nas to przed zakupem nowej maszyny kuchennej, a mianowicie maszynki do robienia sera! *^o^*

 



B-Cheese Ariete robi kilka rodzajów serów (m.in. mozarellę, straciatellę, strachino, ser pleśniowy, kremowy serek) do tego jogurt zwyczajny i grecki oraz tofu! Zaczęliśmy od tofu właśnie, i niestety nie bardzo nam wyszło - Robert twierdzi, że to wina kupnego mleka sojowego, ale było bardzo dobrej jakości, więc nie jestem taka pewna... Zamiast kostki tofu wyszedł nam bardzo smaczny twarożek tofu, więc w sumie nie tak źle, na wegańskie kanapki jak znalazł! *^V^*


 

Następnie przymierzyliśmy się do zrobienia serka straciatella (czyli miękkiego środka burraty) z mleka bio Piątnica. Ta próba prawie zakończyła się sukcesem, ale za mało odsączyłam ser i tym razem mieliśmy twarożek mleczny. *^0^*  



 

Z tego samego mleka zrobiłam jogurt co jest o tyle banalne, że wystarczy nalać 1 l mleka do pojemnika, dodać 125 g jogurtu i włączyć program "jogurt", i po 12 godzinach mamy prawie litr nowego jogurtu! *^v^* 

 




W międzyczasie znaleźliśmy źródło świeżego tłustego niepasteryzowanego mleka krowiego (sklep "Marysieńka" w Wilanowie), i kolejna próba zrobienia straciatelli zakończyła się sukcesem. Na początku trzeba było nauczyć się obsługi maszyny i wyczuć, ile czasu trzeba odcedzać powstały ser z serwatki, takie rzeczy wie się po kilku przeprowadzonych próbach, bo wiele zależy od mleka. Nie bez znaczenia jest też fakt, że przepisy są przetłumaczone z włoskiego na angielski, niemiecki i grecki, a tłumaczenia pozostawiają dużo do życzenia!.... O dziwo, wersja niemiecka jest lepsza niż angielska!

Ogólnie obsługa tej maszynki jest banalna, po włączeniu danego programu sama pokazuje nam piknięciem i obrazkami, kiedy należy dodać podpuszczkę albo zioła, kiedy pokroić skrzep serowy dołączoną szpatułką, kiedy odcedzić ser (koszyk z serem wysuwa się do góry, obraca o 180 stopni i umieszcza na górnej krawędzi misy w specjalnych zagłębieniach, co pozwala odciekać serwatce do misy i nie ma konieczności przenoszenia cieknącego koszyka do zlewu czy nad inną osobną miskę). Mycie jest szybkie i bezproblemowe. Czy jest to urządzenie niezbędne w każdej kuchni? Oczywiście, że nie! *^v^* Ale jeśli lubicie pobawić się robieniem serów czy jogurtów to polecam - jest niewielkie (zajmuje tyle miejsca co duży garnek do rosołu, bez uszu! ^^*~~), niedrogie, łatwe do umycia, proste w obsłudze, a można poeksperymentować z serami z najróżniejszymi ziołami i dodatkami czy nastawić program wieczorem a rano cieszyć się świeżym jogurtem do płatków i owoców. Pierwszą myślą Roberta kiedy zobaczył tę maszynkę było to, że będzie mógł robić sery na uczty i wyjazdy historyczne. *^o^*

***

 

(Zanim następny akapit, kilka słów ode mnie - jeśli trafi tu na bloga jakiś antyszczepionkowiec, to lepiej niech zachowa swoje opinie dla siebie, bo nie zamierzam z nimi dyskutować. Dziękuję za uwagę.)

Z inszych wiadomości - jesteśmy już po pierwszej dawce szczepionki. Było z tym trochę zamieszania - najpierw byliśmy zapisani na Pfizera, potem udało nam się zmienić termin na dwa tygodnie wcześniejszy na J&J, jednak niestety dwa dni przed szczepieniem przychodnia skasowała nasze wizyty bo w całym kraju zabrakło szczepionek Johnsona... Na szczęście udało nam się szybko znaleźć alternatywę, tak więc w czwartek Robert a ja w niedzielę dostaliśmy pierwszą dawkę Pfizera. W czwartek zrobiliśmy sobie poszczepionkowy piknik w samochodzie (bo strasznie wiało!!!) i na lunch zjedliśmy pizzę z Osterii Piemonte, a na deser tartę cytrynową i rogalika z włoskiego sklepu Bottega del Gusto, obydwa lokale w dzielnicy Ursus, jeśli lubicie kuchnię włoską to gorąco polecamy zakupy w Bottedze (przemiły kompetentny personel!) i jedzenie w Osterii! *^0^*

 




Nasłuchałam się o tym, jak to ludzie odchorowują Astrę i Modernę, my na szczęście  prawie wcale nie odczuliśmy skutków szczepienia, lekki ból lewej ręki pod wieczór, odrętwienie które już następnego dnia zaczęło odpuszczać i niewielkie osłabienie. *^V^* Robert dostał szczepionkę w czwartek a w sobotę zrobił ponad 50 km na rowerze! Ja na poniedziałek miałam z dawna umówioną wizytę kontrolną u lekarza i do poniedziałkowego poranka nie byłam pewna, czy uda mi się na tę wizytę dotrzeć, a udało się, na rowerze, a potem zrobiłam jeszcze zakupy i odwiedziłam pocztę. ^^*~~ Moje szczepienie miało miejsce w Sochaczewie, więc w niedzielę pojechaliśmy tam razem z Leną i Wojtkiem, a po wizycie w przychodni zabrali nas na obiad do Oberży pod Złotym Prosiakiem - oczywiście w formie na wynos, bo ogródki restauracyjne zostaną otwarte dopiero od 15 maja. Po raz pierwszy od pół roku miałam na sobie sukienkę i usta pomalowane szminką!... (>0<)

 

***

Poza tym, piekarnik wciąż nie działa - czekamy na zamówioną część (czujnik temperatury w drzwiach), ma zostać zamontowana w najbliższą środę... Trzeba przyznać, że sklep EuroRtvAgd ma lepszy czas reakcji na rękojmię niż Amica na gwarancję. A czy wymiana czujnika pomoże - zobaczymy.

A w ogóle, zapomniałam Wam pokazać jeszcze jeden gadżet kuchenny, który moim zdaniem jest genialny i bardzo przydatny!!! Dostaliśmy go w prezencie (od MadFerret), więc mogę powiedzieć o nim tylko tyle, że bywa dostępny w TKMaxx, ale jeśli traficie na coś takiego to kupujcie w ciemno!

 


 

To otwieracz do konserw. Niby nic takiego, zresztą przecież wiele puszek ma uchwyt, za który ciągniemy i w ten sposób je otwieramy, ale... ten otwieracz jest taki sprytny, że obcina górną część puszki w taki sposób, że robi się z niego pokrywkę. Obcięty brzeg jest tak gładki, że można go bezpiecznie dotknąć. *^o^*

 


***

W tym roku nie biorę udziału w MeMadeMay. Zdecydowałam, że nie ma się co na siłę podczepiać pod wyzwanie, w którym założę spodnie uszyte przeze mnie może ze dwa razy w tygodniu, i to może być tyle jeśli chodzi o "mimejdy". Sukienki wiszą w szafie nieruszane od miesięcy, w domu chodzę w legginsach, dresach, koszulkach, a jak już wychodzę z domu, to jest to w 90% wyjście z rowerem - czy to na dłuższą wycieczkę czy na szybkie zakupy, czyli będę miała na sobie mniej lub więcej (w zależności od pogody) kupnych ubrań rowerowych - sportowe koszulki, legginsy, bluzy. Nawet, gdy otworzą już restauracje, to pewnie nadal będziemy się do nich wybierać na rowerach, więc nie wróżę moim sukienkom dużego obrotu w tym sezonie, hm... Chyba, że zrobi się ciepło i zacznę zakładać jerseyowe sukienki na rower, zobaczymy. 

 


 

Na koniec jeszcze Was czymś poczęstuję - całkowicie wegański japoński "węgorz" w sosie kabayaki przyrządzony z bakłażana! *^V^* Jest przepyszny!!! Lepszy, niż węgorz jakiego jedliśmy w sieciówce Yoshinoya w Tokio, na serio! Bardzo prosty i szybki do zrobienia, a podany z ryżem, miseczką zupy miso pełnej warzyw, z kostką zimnego tofu i kiszonkami stworzy sycący wegański obiad.



Tyle na dzisiaj, do następnego razu! *^v^*

Thursday, April 29, 2021

Melduję się!

Trochę się nie odzywałam. Po cotygodniowych wpisach z DOJadania zrobiłam sobie przerwę ale dawno już nie było nic o malowaniu, dzierganiu, szyciu. 

 


 

Nie ma co ukrywać, źle weszłam w ten nowy rok i musiałam się trochę wycofać i sobie z tym jakoś poradzić. Źle w sensie psychicznym. Nawet nie wiem dlaczego, sylwester był super w towarzystwie najbliższej przyjaciółki i jej męża, potem nic takiego złego się nie działo, nawet coś dziergałam, coś szkicowałam, piekłam ciasta, kupiłam rower!... Ale mój nastrój spadał - stopniowo docierało do mnie, że końca pandemii nie widać a wręcz się nasila, znowu nie ma szans na wyjazd do Japonii w tym roku. Ta niewiadoma, która w zeszłym roku była nawet fascynująca i motywowała mnie do życia z dnia na dzień stała się ciężarem nie do zniesienia. Zaczęłam tracić z oczu sens i cel kolejnego dnia, najchętniej zakopałabym się pod kołdrą i nie wychodziła przez najbliższe pół roku, czytałam tylko kolejne części "Kosmicznego szpitala" Jamesa White'a (genialna seria!!! bardzo dziękuję za jej polecenie!!! *^0^*). 

 


 

Nie chciałam o tym pisać, bo musiałam sobie sama z tym poradzić, nic co by ktokolwiek mi powiedział nie zadziałałoby na moją głowę. Zdroworozsądkowe argumenty rozumiałam, ale to nie równało się zmianie mojego nastroju i podejścia do świata. 

 


 

Jak już wiecie, w styczniu kupiłam rower. Styczeń i luty nie były przyjazne rowerowaniu, dopiero w marcu rozkręciłam się na dobre zrobiwszy ponad 300 km, a w kwietniu na serio pokochałam jeżdżenie na rowerze i lada dzień dobiję do 400 km! ^^*~~ Jeśli śledzicie mojego Instagrama to na pewno zauważyliście, że w kwietniu wrzucam głównie zdjęcia z rowerowych wycieczek, bo teraz prawie już zapomniałam, jak to jest chodzić, cokolwiek trzeba załatwić na mieście - zakupy, wizytę u kosmetyczki czy lekarza, oddanie książek do biblioteki, wychodzę z domu z rowerem. Tak jest szybciej, zdrowiej i bezpieczniej.

 


Nie to, żeby jeżdżenie rowerem było zawsze miłe, łatwe i przyjemne. Nawet, jeśli są ścieżki, to można na nich spotkać najróżniejszych użytkowników drogi, że wymienię tylko kilka przypadków, jakie udało mi się spotkać - grupy dzieci w najróżniejszym wieku od malutkich ledwo ruszających nóżkami do nastolatków bawiące się na ścieżce na rowerach, hulajnogach, wrotkach, dorosłych (czasem dwoje na raz!) szusujących na elektrycznej hulajnodze, koleżanki jadące obok siebie i plotkujące, które za nic nie zjadą jedna za drugą, gdy z naprzeciwka jedzie rowerzysta..., wyścigowcy rowerowi bijący rekordy prędkości, rowery zaparkowane na ścieżce albo ludzie stojący z rowerem na ścieżce, bo musieli odebrać telefon..., psy bez opieki albo pies po jednej stronie ścieżki, właściciel po drugiej a smycz napięta pomiędzy nimi w poprzek ścieżki, ale także takie kurioza jak: matka pchająca przed sobą szeroką podwójną spacerówkę dla bliźniaków i strzelająca na rowerzystów piorunami z oczu albo osoba prowadząca po ścieżce wózek inwalidzki z niepełnosprawnym, podczas gdy obok był szeroki chodnik! O wchodzących znienacka na ścieżkę bez patrzenia pieszych już nie wspomnę... No i oczywiście ścieżki rowerowe idealnie nadają się do zaparkowania wszelakich samochodów służb miejskich, elektrycznych, itp. O dziwo, muszę pochwalić kierowców, którzy przyzwyczaili się już do uważania na rowerzystów na ścieżkach i ładnie przepuszczają, tylko raz pewna pani prawie mnie rozmaśliła na asfalcie, bo na hurra przecięła ścieżkę rowerową wyjeżdżając z bocznej uliczki i kompletnie nie patrzyła w prawą stronę (w ostatniej chwili hamowała też para pieszych z wózkiem idąca obok mnie po chodniku...). 




Poznałam cały przekrój ścieżek rowerowych w Warszawie - szerokich wygodnych asfaltowych i wąziutkich ułożonych z kostki Bauma (kto to wymyślił?!...) albo starych płyt chodnikowych (sic!), ścieżki prowadzące mnie z punktu A do B oraz takie, co znienacka kończą się nigdzie - w krzakach, w ścianie budynku, bez widocznej konieczności przechodzące na kilka metrów na drugą stronę ulicy po to, żeby za chwilę wrócić z powrotem. 

 


 

Zaliczyłam pierwszy upadek z roweru, i to wcale nie podczas jazdy!... *^w^* Stojąc na łące próbowałam zejść z roweru i mój błędnik zadecydował, że lecimy na ziemię!... Wciąż zwalniam przed zakrętami i kiedy mam minąć blisko ustawione słupki albo pojechać po wąskiej polnej dróżce, mój zwichrowany błędnik nie daje sobie rady w takich sytuacjach i wolę zejść z roweru i go przez chwilę poprowadzić niż fiknąć na glebę. Ale wyraźnie zauważam już poprawę mojej kondycji, jestem w stanie przejechać 20 km i nawet tego nie zauważyć. Bardzo się cieszę, że rower kupiłam w styczniu bo miałam czas, żeby się na nowo wdrożyć w jazdę, przyzwyczaić do innych rowerzystów mijanych z naprzeciwka. Dzięki wycieczkom rowerowym poznałam wiele pięknych miejsc wokół Warszawy, karmiłam w Konstancinie wiewiórki orzechami i widziałam sarny na łące! 

 

 

***

Z innych wieści - zapisaliśmy się na szczepienie przeciw Covid! Z kolejnych wiadomości - piekarnik wciąż nie działa, a zepsuł się ok. 15 marca, przypominam..... Po prawie trzytygodniowym oczekiwaniu na pierwszą wizytę serwisanta doczekaliśmy się tylko wymiany jednej części co nie zaowocowało naprawą. Na drugą wizytę serwisanta czekaliśmy trzy tygodnie i w tym momencie zrezygnowaliśmy z gwarancji u Amici i zgłosiliśmy wniosek o rękojmię w sklepie EuroRtvAgd. Dzisiaj byli serwisanci i stwierdzili uszkodzenie czujnika w drzwiach, który oczywiście trzeba zamówić!..... Czyli kolejne dni albo tygodnie oczekiwania na naprawę. Jestem o kilka centymetrów od odżałowania tych 1300 złotych i wywalenia tego piekarnika na elektrośmieci!!! (czego nie omieszkałam im powiedzieć!)

Poza tym, przed nami nowy duży projekt, który mnie jednocześnie ekscytuje i przeraża, bo jak wiadomo ja nie znoszę żadnych zmian. Ale wygląda na to, że ta zmiana będzie na lepsze, przynajmniej pod kilkoma względami. Wszystko opiszę w szczegółach, jak tylko ustalimy szczegóły i ruszą prace! *^o^*



Majówkę planujemy spędzić w domu (Robert pracuje) i oczywiście na rowerach. Brzydsza pogoda nas nie zniechęca, przeciwnie - im gorsze warunki tym mniej ludzi na zewnątrz i tym mniejsze korki na ścieżkach rowerowych! *^v^* Życzę Wam miłego początku maja i do następnego razu, kiedy opowiem Wam o naszym nowym sprzęcie kuchennym! ^^*~~

 

Saturday, April 03, 2021

DOJ 2021 - podsumowanie

Japońskie śniadanie - ryż ze śliwką suszoną i szczypiorem, zupa miso z korzeniem lotosu, glonami wakame, kawałkami konnyaku, daikonem, grzybami shitake, ogórki z sosem sojowym i hiyayakko.
 

 

Oficjalnie koniec tegorocznego DOJadania i napiszę garść wniosków z tegorocznej edycji. W tym roku postawiliśmy na prostotę. Owszem, było trochę dań hinduskich czy tajskich składających się z dużej ilości składników i przypraw, ale podstawą naszego żywienia były czyste smaki warzyw - najbardziej ulubiony i najczęstszy obiad: gotowane ziemniaki, ciepła jarzynka (fasolka, kalafior, brukselka), surówka z 1-2 składników (marchewka z jabłkiem albo daikonem, buraczki z jabłkiem, czerwona kapusta), kotlet warzywny.

 

Kitsune soba - makaron gryczany, smażone tofu, cukinia, szczypior, bulion warzywny.


Z wyjątkiem "mortadeli" wegańskiej nie kupowaliśmy żadnych podróbek wędlin. W lutym kupiłam duży 400 g jogurt naturalny kokosowy i drugi waniliowy sojowy, i po zjedzeniu niewielkiej ilości zostawiliśmy je w lodówce na długie tygodnie, aż je wyrzuciłam, bo spleśniały... Kupiliśmy też jeden "biały serek" do smarowania i jeden "typu feta" - ten pierwszy poszedł do jakiegoś deseru na początku DOJadania, ten drugi Robert zjadł w jakichś sałatkach. Za to na kanapkach pojawiały nam się pasty warzywne i pasztety, w zasadzie trudno jest trafić na takie ze złym składem i smakiem, więc wybór był ogromny! Prawie nie tykaliśmy masła orzechowego - przy poprzednich DOJadaniach jeden z podstawowych składników naszych kanapek, za to hojną garścią dodawałam do potraw czarną sól Kala Namak i płatki drożdżowe.

W ogóle, półki sklepowe w tym roku tak pięknie zapełniły się produktami wegańskimi, że mieliśmy niesamowicie ułatwione zadanie! Do sklepu szło się w trzy miejsca - tam, gdzie woda, tak gdzie dział warzywno-owocowy i do półki bio-eco wege (w Auchan i Leclercu te produkty są obok siebie). Jedzenie dla wegan było na wyciągnięcie ręki w Biedronce i Lidlu, a nawet w Żabce!

Niestety przez cztery ostatnie tygodnie DOJadania byłam pozbawiona piekarnika... Czy ja pisałam o tym, że zepsuł nam się stary piekarnik? No to kupiliśmy nowy, tej samej firmy Amica, oczywiście inny nowszy model najeżony elektroniką. Niestety nowy piekarnik zepsuł się po miesiącu i dwóch dniach (sic!), a ponieważ minął czas na oddanie go do sklepu to trzeba było go naprawić w ramach gwarancji. A ku mojemu zdziwieniu na kontakt ze strony serwisu firmy Amica musieliśmy czekać półtora tygodnia, a na przyjazd serwisanta dodatkowy tydzień... Cóż z tego, że w końcu przyjechał i nawet wymienił jedną część elektroniki, skoro po jego wyjściu piekarnik nadal nie działał prawidłowo (pan przy nas włączył piekarnik, poczekał 3 minuty aż ten nagrzał się do 170 stopni i powiedział "o, działa!" i poszedł... W ten sposób "działał" też wcześniej, tylko po kilku minutach zaczynał wariować, pikać, blokować przyciski, zrzucać temperaturę...), i skończyło się na kolejnych telefonach do serwisu, i wciąż czekamy na kontakt z ich strony...

Ponieważ w piekarniku kompletnie zwariowała elektronika i nie dało się go używać,  pożegnaliśmy się na jakiś czas z domowym chlebem, focaccią, preclami... Co zabrało nam z jadłospisu kilka naszych podstaw żywieniowych!!!




 

Dodatkiem do DOJadania stały się w tym roku wycieczki rowerowe - w marcu zrobiłam 313 km!... A Robert 423 km! Najtrudniej było wyjść z domu, szczególnie kiedy było jeszcze bardzo zimno, to całe ubieranie się w wiele warstw - bluzka i rajtuzy z merynosa, spodnie, softshell, kurtka wiatrówka, szaliki, czapki, kaski, maseczki.... Ale jak już byłam na zewnątrz, to wsiadałam na rower i mogłam jechać i jechać, dużo dłużej niż bym kiedykolwiek przypuszczała! Udawało się nawet zrobić ponad 30-stokilometrowe wycieczki oraz jedną 40-stokilometrową! *^o^*

 



Zrobiliśmy badania - lipidogram pokazał dużą poprawę we wszystkich składowych, oczywiście spadł nam poziom cholesterolu, ale też - co nas szczególnie cieszy, spadł poziom trójglicerydów. W poprzednich latach działo się coś dziwnego - po DOJadaniu trójglicerydy szybowały nam w kosmos dużo powyżej normy, co było dziwne, bo przecież odstawialiśmy tłuszcze zwierzęce... A teraz spadły i nasza teoria jest taka, że po pierwsze, w poprzednich latach zjadaliśmy bardzo duże ilości wegańskich "serów" i masła orzechowego, czyli tłuszcz zwierzęcy zastąpiliśmy bardzo dużą ilością tłuszczu kokosowego i orzechowego. W tym roku w zasadzie wcale nie sięgaliśmy po masło orzechowe i "sery", jedząc dużo czystych warzyw, a do tego, po drugie, dołączyliśmy bardzo dużą ilość aktywności fizycznej w postaci rowerowych wycieczek. Obydwoje schudliśmy po 3,5 kg, co daje bardzo przyjemną ilość jak na półtora miesiąca. *^o^*

Dzisiaj oficjalny koniec DOJadania i rozważaliśmy, co dalej zrobimy z takim sposobem żywienia, który nam się tak bardzo spodobał w tym roku. Zdecydowaliśmy, że będziemy utrzymywać trzy dni wegańskie i dwa wegetariańskie w tygodniu, natomiast jeśli najdzie nas ochota na mięso, zjemy je w weekendy.

W zeszły poniedziałek nastawiłam zakwas na żurek - będzie z kiełbasą, mamy też jajka, sałatkę jarzynową z wegańskim majonezem, wędzonego łososia, wegańskiego mazurka (do którego spód upiekłam w starym opiekaczu do tostów!). ^^*~~ Mamy 24-letnią mikrofalówkę z wbudowanym grillem i programem do pieczenia drobiu, więc zrobimy sobie w święta pieczonego kurczaka i kacze piersi. Niestety, nie upiekę na razie ani chleba ani pizzy, na to trzeba będzie poczekać aż ktoś naprawi nasz piekarnik albo szlag mnie trafi i kupię inny sprzęt a tego dziada wyrzucę na elektrośmieci!.....