Była sobie baba jedna,
Bardzo chciwa i niebiedna [...]
Raz w niedzielę za piec wlazła,
i buraczka tam znalazła,
hej buraczku chodź do garnka,
będzie z Ciebie barszczu miarka.
Któż nie pamięta tego wiersza? Kiedy byłam malutka mój tata często mi go czytał. Kiedyś umiałam go na pamięć, ale wiadomo... człowiek z wiekiem zapomina o tym, co dobre i pouczające. Wszyscy wiemy, że wierszyk opowiada o chciwej, skąpej babie, ale nie do tego chciałam nawiązać. A bardziej do tego, że chciwa baba, co w kuchni znalazła, to wykorzystała.
Zawsze byłam inna. Nigdy nie byłam przeciętna. Całe życie zadaję pytania bo mam wątpliwości. Nigdy nie zrozumiem argumentu: tak trzeba bo... inni tak robią! Chcę wiedzieć - dlaczego? Tak jak chciałam wiedzieć, dlaczego nikt nie chciał zjeść barszczu, który ugotowała chciwa baba. Zawsze sobie powtarzam, że na świecie są dwa rodzaje charakterów- ja i cała reszta...
Odkąd przeszłam na wegetarianizm, ciągle jestem pytana o to, co w takim razie jem? Śmieszy mnie to pytanie, bo przecież warzywniaki pełne są dobrodziejstw, a mięso, to tylko mięso. Nie stałam się wegetarianką z powódek filozoficznych. Nie brzydzę się mięsem, aczkolwiek nigdy za nim nie przepadałam. Nie jestem weganką. Nadal jem ryby i jajka. Nie jem po prostu mięsa, mleka i jego produktów. Nie jem ich z przyczyn czysto fizjologicznych. Nie powiem teraz dlaczego, bo nie o tym jest ten artykuł. Artykuł jest natomiast odpowiedzią dla tych, którzy wegetarian uważają za dziwaków, choć według mnie po prostu nie zdają sobie sprawy z tego, jakie możliwości kulinarne tkwią w roślinach.
Nie będę nikogo do wegetarianizmu namawiać, bo żeby na wegetarianizm lub weganizm przejść, trzeba się na żywności znać. Trzeba się też znać na fizjologii. W żadnym wypadku wegetarianizm, a już na pewno stricte weganizm, nie powinny być ot tak sobie "trendy" opcją dla dyletantów żywieniowych. Chociaż jak patrzę na niektórych i na to co potrafią niekiedy wyczarować z tego, co zalega im w lodówce, to myślę, że niektórzy ludzie, są chyba z natury roślinożercami i wykształcenia do tego nie potrzebują ;) I tak trochę odnajduję w sobie też coś z tej chciwej baby, która z wszystkiego co wynajdzie, coś wykombinuje.
Postanowiłam więc, że udokumentuję jeden zwykły dzień z mojego życia, tak aby wszystkie te niedowiarki zobaczyły, że jednak można. Jak więc wygląda taki mój niesamowity dzień?
Rano jest przede wszystkim woda. Przed śniadaniem wypijam 0,5l kubek ciepłej wody. Nie chełstem oczywiście, popijam ją jak przygotowuję śniadanie. Kto śledził moje początkowe artykuły, wie dlaczego. Kto nie czytał, informację znajdzie
TU . Zerkam na stół. Z kosza na owoce uśmiecha się do mnie dojrzałe awokado :) Sięgam po nie bez namysłu. Obieram i wrzucam do blendera. Otwieram lodówkę i sięgam po garść rukoli. Ale tak mi jakoś smutno z samym zielonym kolorem, więc wyciągam słoik z papryką grillowaną w zalewie. Wyciągam jedną paprykę i wrzucam do blendera. Dodaję sól, pieprz i blenduję. Jest trochę rzadkie więc dodaję dużą garść nasion sezamu. Znów blenduję. Próbuję. Smak bajka. Biorę 4 kromki chleba razowego i grubo, naprawdę grubo smaruję. I tak jeszcze bym coś dodała. Sięgam do miski z własnymi małosolnym, wyciągam dwa ogóry i pojechałooooo!!! :) Na zdjęciu ewidentnie widać że pasta była testowana paluchem w trakcie ;)
Czas na lunch, który wstępnie wymyśliłam wieczór wcześniej, bo zostało mi ugotowanej białej kaszy gryczanej, i ugotowanej aldente fasolki szparagowej. Odkładam do miseczek i wstawiam do lodówki. Z lodówki wyciągam małą młodą cukinię i myślę, że nie chce mi się jej gotować. Kroję więc obieraczką na drobne plasterki, kroję też drobniutko kawałek papryki, mieszam razem z solą, pieprzem, poszatkowaną natką i bazylią, odrobiną rozdrobnionej cebuli, sokiem z cytryny, oliwą z oliwek, odrobiną musztardy i płatkami chilli. W takiej marynacie przechowuję to w lodówce przez noc. Rano dorzucam garść rukoli, fasolkę szparagową z kaszą gryczaną, które też czekały na mnie w lodówce, wkrajam 2 małosolne i dodaję kilka łyżek ugotowanej ciecierzycy ze słoika (którą sobie co jakiś czas przygotowuję). Wrzucam garść pestek dyni i garść pestek słonecznika. Wychodzi tego wielka, sycąca micha. Pakuję sałatkę w duże plastikowe pudło i zabieram do pracy. I kto powiedział, że sałatki są nudne?
Na drugie śniadanie i podwieczorek objadam się owocami. Różnymi , sezonowymi. Tego magicznego dnia mam ze sobą w pracy jakieś 250g śliwek i duże jabłko. Na podwieczorek miałam też ochotę coś schrupać, więc oprócz owoców sięgnęłam jeszcze po kilka wafli ryżowo-kukurydzianych (stricte naturalne, bez żadnych sztucznych dodatków i aromatów).
Na kolację mam gotową według mojego przepisu zupę z botwiny. Tak śmiesznie wyszło, w nawiązaniu do klimatu baby i buraka. Przepis znajdziecie
TU Czasem z jajkiem, a czasem bez jajka. Zależy od dnia. Czasem jem miseczkę, czasem dwie... też zależy od dnia.
Na koniec dnia wypijam szklankę soku wyciśniętego z jabłek, gruszek, marchwi i selera naciowego. Sok wyciskam w mojej czadowej tłoczeniowej wyciskarce do warzyw i owoców.
I tak to wygląda. Można? Można.
A to mój "półtygodniowy" zapas owoców:
Inspiracje:
Macerowaną (marynowaną) cukinią zainspirowała mnie Ela, z jej cudnym blogiem kulinarnym:
http://potrawypolgodzinne.blogspot.com/2012/07/cukinia-macerowana.html