Powered By Blogger

piątek, 6 maja 2022

Na północnym stoku Tatr (11)

 


XI.                 Duchy Wielkiej Jaskini Śnieżnej

        

Do nieszczęść dochodzi nie tylko na szczytach i stokach Tatr, ale dosłownie także w ich głębinach. Dla wielu istnienie jaskiń na tym obszarze może być zaskoczeniem, ale faktem pozostaje, że podziemny świat tych gór nie tylko istnieje, ale jest równie atrakcyjny i niebezpieczny jak na powierzchni. Chociaż Jaskinia Bielańska jest jedyną dostępną w Tatrach Wysokich[1], nie oznacza to, że jest tu jedyna. To samo dotyczy polskiej części Tatr. Wiele jest znanych, ale niedostępnych publicznie, nie znają nawet lokalizacji innych, ale znają je specjaliści od wojska, obrony cywilnej i wydobycia rzadkich surowców, którym w połowie ubiegłego wieku była głównie ruda uranu. Silną motywacją w okresie zimnej wojny był zamiar wykorzystania tych terenów do budowy centrów dowodzenia, schronów, magazynów i uzbrojenia zdolnego wytrzymać atak nuklearny.

 

Przykładem niezbadanej dotąd przestrzeni podziemnej jest Wielka Jaskinia Śnieżna, dostępna od strony polskiej z Doliny Małej Łąki. Do tej pory przebadano jej niesamowite dwadzieścia cztery kilometry i to jeszcze nie wszystko, mimo że odkryto je w 1959 roku, kiedy to Sowieci systematycznie przeczesywali Tatry w nadziei nie do końca daremnej, nadziei na odkrycie obiecującego złoża uranu.[2]

Śmiertelne wypadki są częścią długiej historii odkrywania tej jaskini tatrzańskiej. Pierwszy miał miejsce 6.V.1970 roku. Po trzydniowych badaniach polski grotołaz Witold Szywała wspiął się na 70-metrową studnię skalną, gdzie zemdlał i pozostał wiszący na linie. Jego kolega Adam Nikodem wyszedł z jaskini po pomoc, bo ani on, ani inni obecni grotołazi - Jacek Szłuiński i Marek Zygmański - byli zbyt wyczerpani, aby pomóc swojemu koledze. Po chwili do jaskini przybyli ratownicy z Zakopanego. Christian Parma i Edward Ostapowski zeszli w głąb bez zwłoki, ale Parmie pękła lina, spadł i złamał nogę. Następnie w podziemiu pojawili się inni nieustraszeni mężczyźni – Edward Kołodziejczyk zabezpieczył i wyciągnął na powierzchnię rannego Parmę. Mieczysław Kołodziejczyk, Kazimierz Gąsienica Byrcyn, Apoloniusz Rajwa i Edward Ostapowski zeszli do wyczerpanych członków pierwotnego oddziału Szłuińskiego i Zygmańskiego. Potem spojrzeli w dół nad krawędź skalnej studni, w której od ponad dnia wisiał Witold Szywała. Początkowo bezskutecznie próbowali ciągnąć linę, ale ponieważ było jasne, że Szywała już nie ma wśród żywych, zawrócili. Choć może to zabrzmieć okrutnie, w tej sytuacji podjęli słuszną decyzję, gdyż ewakuacja Szłuińskiego i Zygmańskiego wymagała już wszystkich ich umiejętności i sił.

13 maja grupa Edwarda Winiarskiego weszła do Wielkiej Jaskini Śnieżnej, wykopując śnieg i lód z korytarza wejściowego. Dopiero po kilku dniach udało się przekopać w lodzie 38-metrowy korytarz, prowadzący ukośnie do miejsca, w którym zobaczył Szywała.

Dopiero 25 czerwca przybyła ekspedycja osiemnastu grotołazów. Tadeusz Palkij został splątany, przywiązując ciało do nowej liny, aby można było ją podciągnąć i owinąć. Jednocześnie okazało się, że szczątków nie da się przepchać w drodze powrotnej przez wąską szczelinę, więc zostawili je pod ziemią na krawędzi skalnej studni.

Ostatnia wyprawa licząca ponad pół setki ludzi przybyła 14 lipca, a po podzieleniu na jeszcze mniejsze grupy zwłoki służyły jako pałeczka sztafetowa przez różne odcinki Wielkiej Śnieżnej Jaskini, która z objazdami i skomplikowanym sposobem podnoszenia spuszczanie i transportowanie smutnego ciężaru trwało prawie pięć dni.

 

Jednak Witold Szywała nie był jedyną i daleką od ostatniej ofiary Wielkiej Śnieżnej Jaskini. 16 sierpnia 1971 roku zginął tu Marek Żelechowski, któremu wracając z głębin prawie na mecie nie mógł dosięgnąć mocno zużytych zacisków linowych, po czym upadł z wysokości kilkudziesięciu metrów. Jeden z ratowników na własnych plecach wyciągnął jego ciało na powierzchnię.

 

Śmierć zebrała również swoje żniwo 30.VI.1994 r., kiedy Przemysław Rogowski z Wrocławia zginął w jaskini, 14.IX.1997 r. Atila Bral z Rożniawy i 3.XI.2001 r. Waldemar Mucha z Katowic, który został przypadkowo uderzony przez potrącony kamień.

 

W drugiej połowie sierpnia 2019 r. opinia publiczna dzień po dniu obserwowała doniesienia o próbach uratowania dwóch mężczyzn z prawie niedostępnego zakątka Wielkiej Jaskini Śnieżnej w pobliżu miejsca, w którym ćwierć wieku temu zginął Przemysław Rogowski. Dwaj grotołazi Daniel i Józek, którzy zgodnie z ustalonym harmonogramem 16 sierpnia o godzinie 15:00 odłączyli się pod ziemią od większej grupy grotołazów, aby przeprowadzić osobny przegląd, ostatecznie od połączenia ze światem odcięła ich woda, która zalała korytarz, który właśnie przebiegał pół kilometra głęboko, poniżej poziomu wejścia do jaskini.

Ratownicy przybywają na miejsce zdarzenia o jedenastej wieczorem 17 sierpnia i próbują nawiązać kontakt głosowy przez szczeliny w murze. W jaskini kilkadziesiąt osób pracuje na ratunek dwóm nieszczęśnikom, a grupa pirotechników od 19 sierpnia próbuje przebić się przez drogę w skałach ze starannie obliczonymi wybuchami materiałów wybuchowych. Pierwsi poszukiwani ratownicy pojawią się około 22 sierpnia około dziesiątej wieczorem po przeczołganiu się przez wąskie szczeliny. Nie mogą się do niego dostać, ale wnioskują, że już nie żyje. Nie udało nam się dostać w jego bezpośrednie sąsiedztwo, ale z niewielkiej odległości, w bardzo dobrym świetle, mamy jasny osąd, że osoba nie żyje. Okoliczności i położenie ciała nie budzą w tym żadnych wątpliwości – mówi Jan Krzysztof, szef ratowników TOPR.[3]

          

27 sierpnia jedna z wyspecjalizowanych grup strażaków pomagających ratownikom będzie próbowała dotrzeć do ofiar od pierwszego dnia. Kapitan Artur Ż. jest przekonany, że uwięzieni grotołazi nadal żyją pod ziemią, ponieważ wydawało mu się, że słyszał od nich gwizdanie. Nie otrzymawszy zgody przełożonych na zejście, niezłomny oficer z przeszkoleniem alpinistycznym postanowił działać na własną rękę i wraz z innym śmiałkiem wyruszył w trudną podróż w głąb Wielkiej Jaskini Śnieżnej. Dostaną surowy rozkaz powrotu, czego dowiedzą się dziennikarze, ale dowództwo odmówi kapitanom próby skomentowania na konferencji prasowej. [4]

Ciała Daniela i Józka zostaną zabrane dopiero wieczorem 30 sierpnia, na godzinę przed północą, przeniesione do innej części jaskini i wynoszone na powierzchnię etapami w kolejnych dniach. To się uda dopiero w południe 5 września. Cztery dni później znane są wyniki sekcji zwłok, w której wykluczono śmierć przez utonięcie, a hipotermię uznano za śmiertelną diagnozę.

 

Są rzeczy, których naprawdę się boimy. Ciemna, czarna ciemność, kapiąca bieżąca woda, grobowa cisza uwięziona między ścianami jaskini. Jaka to musi być śmierć, gdy ludzkie życie kończy się w bezdennej głębi, w ciemności i lodowatym zimnie, stopniowo okaleczając całe ciało, aż świadomość rozproszy się jak duchy w tym ponurym Wężowym Królestwie?

 

Należy wspomnieć tutaj akcję ratunkową 12 dzieci i opiekuna w jaskini Tham Luang w masywie Doi Nang Non (Tajlandia), w czerwcu i lipcu 2018 r., której stopień trudności mógłby być porównywalny z akcjami w Wielkiej Jaskini Śnieżnej. Jednakże sytuacja w Wielkiej Jaskini Śnieżnej była o klasę gorsza niż w Tham Luang przede wszystkim dlatego, że w wapiennym masywie Czerwonych Wierchów jaskinia o łącznej długości korytarzy prawie 24 km i przebiega niemal pionowo – deniwelacja wynosi 824 m, zaś w Tham Luang o długości ok. 10,5 km, różnica wysokości jest niemal zerowa, bowiem jest ona prawie pozioma. To uzmysławia nam stopień trudności, z jakim mieli do czynienia polscy ratownicy.[5]            



[1] W Tatrach Bielskich.

[2] Poszukiwania te nie dały obiecujących rezultatów i skończyły się wybiciem kilku sztolni poszukiwawczych, m.in. w Dolinie Białego. W Tatrach jest w ogóle mało kopalin, ze względu na to, że są to góry młode i nie zdążyły się w nich wytworzyć znaczące złoża minerałów.

[3] Nie żyje jeden z grotołazów z Wrocławia. W Jaskini Wielkiej Śnieżnej odnaleziono ciało i zdecydowano o zakończeniu akcji, Gazeta Krakowska (22.8.2019).

[4] Molga, Tomasz: Tatry i akcja TOPR w jaskini. Kapitan straży pożarnej wierzył, że grotołazi żyją. Słyszał gwizdy, Wirtualna Polska (27.8.2019)

[5] Uwaga tłum.

czwartek, 5 maja 2022

Na północnym stoku Tatr (10)

 


X.                 Śnieżny całun pod Rysami

 

W naszej dotychczasowej narracji skupiliśmy się głównie na ponad stuletnich tragediach po polskiej stronie Tatr. Ponieważ zakres książki nie pozwala nam do tej pory na szczegółowe opisywanie podobnych przypadków, na kolejnych stronach skupimy się tylko na niektórych z nich. Bartłomiej Kuraś, uznany autor licznych reportaży i trzech książek z Tatr i Podhala który odpowiedział w jednym z wywiadów na pytanie o najbardziej wstrząsającą historię Tatr: Wypadek licealistów z Tychów na Rysach[1], nieco ułatwił nam wybór niefortunnego zdarzenia, które w naszym kraju jest praktycznie nieznane, chociaż słowaccy ratownicy z HS[2] brali w nich również udział.        

Dziś patrzę na to miejsce absurdalnej śmierci, która nigdy nie powinna się wydarzyć – mówi Andrzej Matyśkiewicz, od wielu lat smutny, ociera łzę z oka i powtarza z naciskiem: Nigdy! Próbujemy zrozumieć i wczuć się w jego żal - to tutaj stracił jednocześnie dwóch synów. Oglądanie tego lub czytanie stuletnich rejestrów wypadków, tak jak robiliśmy to do tej pory, jest naprawdę diametralną różnicą.

Śmiercionośna lawina, która spadła 28.I.2003 r., zabiła 9 z 13-osobowej grupy młodych ludzi, którzy wybrali się na szczyt Rysów. Byli to licealiści z Tychów oraz członkowie miejscowego klubu sportowego. Przemek Kwiecień, Szymon Lenartowicz, Andrzej Matyśkiewicz, Łukasz Matyśkiewicz, Justyna Narloch, Ewa Pacanowska, Artur Rygulski i Tomasz Zbiegień, czytamy tekst tablicy pamiątkowej umieszczonej na fasadzie szkoły. W dzisiejszym alternatywnym świecie mieliby 36 lat lub więcej, żyliby życiem i wychowywali dzieci. W rzeczywistości było jednak zupełnie inaczej. Ośmiu z nich zginęło straszliwą śmiercią, w której sześciu z nich zostało wepchniętych nie tylko pod całun śniegu, ale także pod lodowy pancerz zamarzniętej Czarnego Stawu. Znaleźli je w ciemnych głębinach jeziora dopiero wraz z nadejściem lata - a ich bliscy mogli po prostu włożyć je do grobu.

Grupa turystyczna przybyła do schroniska nad Morským Okiem 27.I.2003 roku. Organizatorem i kierownikiem wyprawy był Mirosław Szumny, tamtejszy profesor geografii, który wcześniej zdobywał doświadczenie w turystyce wysokogórskiej w Alpach. Pierwsza część uczniów weszła na Rysy tego samego dnia, druga opuściła schronisko 28 stycznia o wpół do szóstej rano.          

Żaden z nich nie miał pojęcia o zbliżającym się niebezpieczeństwie lawiny, zwłaszcza że podczas marszu mieli tylko śnieg do kostek. Jeden z doświadczonych ratowników tatrzańskich i znawca lawin Lesław "Sławek" Riemen (1958-2009), który do przedwczesnej śmierci był doświadczonym przewodnikiem psów lawinowych, skomentował później to fałszywe poczucie bezpieczeństwa:      

Problem polega na tym, że zagrożenie nie zależy tylko od ilości świeżo spadłego śniegu, wręcz przeciwnie. W Tatrach wszystkie niedawne lawiny wywołane przez śmiertelne ofiary były spowodowane nie tyle deszczem, ile działaniem wiatru. Chodzi o to, że nawet w stosunkowo krótkim czasie potrafi zdmuchnąć ogromne ilości śniegu w miejsca zawietrzne. Mogą być bardzo niebezpieczne, nawet jeśli ogólne zagrożenie nie jest wysokie. Przyznaję, że mogło się to stać teraz. Noc z poniedziałku na wtorek, mimo że faktycznie spadło niewiele śniegu, mogła całkowicie zmienić warunki w Kotle pod Rysami.[3]

Możliwe więc, że wiatr przez całą noc niósł masę sypkiego śniegu z wyższych partii osłony do kotła, gdzie tworzył rodzaj ogromnej poduszki śnieżnej, która nie była połączona z podłożem. I żaden z uczestników wspinaczki, zwłaszcza lider wyprawy, nie wziął tego pod uwagę.

 

Około jedenastej rano ze szczytu Rysów zeszła lawina o ogromnej niszczącej sile. Na obszarze trzynastu hektarów wprawiła w ruch ponad trzydzieści tysięcy ton masy śniegu, a na ponad kilometrowym torze zmiotła wszystko, co stało jej na drodze. W tym większość młodych turystów. Czoło lawiny przesunęło się aż do Czarnego Stawu i mimo tego, że lód na jej powierzchni sięgał prawie metra grubości, wyrzuciła część swojej zawartości w swoje ciemne głębiny.

 

Niemal natychmiast pomoc wezwał przechodzący turysta, który szczęśliwie uniknął lawiny. Dwadzieścia minut po katastrofie na miejscu wylądował helikopter. Grupa polskich ratowników medycznych i lekarz najpierw odkryli tylko częściowo przykrytą śniegiem, Luizę Karwecką, ze złamaną ręką i licznymi siniakami, ale po wydobyciu zdesperowanej nauczycielki, która przypadkiem znalazła się w miejscu wolnym od lawin, szybko zrozumiała ogromna skala tragedii. Po chwili ze śniegu wykopano kolejne dwie osoby. Ratownik Grzegorz Bargiel znalazł Przemysława Kwietnia pod metrem śniegu, który był nieprzytomny i pozbawiony dotykowego pulsu. Po reanimacji helikopter zabrał go do szpitala w Zakopanem, gdzie zmarł po dwóch i pół miesiąca. Mirosław Szumny ponownie odnalazł swojego ucznia Łukasza Matyśkiewicza pod śniegiem, ale on już nie żył.

Nikt z nas nie miał detektora lawinowego, więc nie mogliśmy ich szukać w ten sposób – wyjaśnia Adam Marasek, jeden z ratowników. Byliśmy coraz bardziej przekonani, że musimy szukać ciał w stawie. [4]

Psy specjalnie szkolone nikogo nie znalazły, metalowe sondy przebijające śnieg nie trafiły w żadne ciało. Mężczyźni coraz bardziej z niepokojem spoglądali na taflę jeziora z roztrzaskanymi krami na ciemnej powierzchni.    

Prace poszukiwawcze przerwano wieczorem z powodu ciemności i złej pogody, ale kontynuowano wcześnie rano, pomimo trzeciego stopnia zagrożenia lawinowego. Jednak przy smutnym założeniu prawie równej pewności wszyscy uczestnicy zrozumieli, że będą szukać tylko zwłok. Jakby złych wiadomości było mało, tego dnia rozbił się śmigłowiec ratunkowy Sokół. Kiedy jeden z silników wysiadł w powietrzu na Czarnym Stawie, pasażerom składającym się ze słowackich ratowników udało się wyskoczyć z niewielkiej wysokości prawie bez szwanku. Pilot Henryk Serda podjął próbę awaryjnego lądowania w pobliżu wsi Murzasichle, co ostatecznie udało mu się pomimo awarii drugiego silnika. Pomimo tego, że maszyna została częściowo uszkodzona podczas nagłego lądowania, pilot wyszedł z tego z niewielkimi obrażeniami.

Podczas poszukiwań ratownicy spędzili tam ponad dwa tysiące godzin, podczas których 260 specjalistów i 36 psów lawinowych kontynuowało poszukiwania ciał nieszczęsnych ofiar. Odnaleźli je w końcu w czerwcu, kiedy nurkowie z odpowiednim sprzętem zeszli w głębiny Czarnego Stawu. Na głębokości od dwudziestu do pięćdziesięciu metrów pod powierzchnią mężczyźni w skafandrach termicznych natknęli się na ciała Justyny ​​Narlochowej i Ewy Pacanowskiej, unoszące się nieruchomo w zimnej wodzie niczym martwe syreny z rozpuszczonymi włosami. Później odnaleźli też zwłoki ich nieszczęsnych kolegów z klasy: Szymona Lenartowicza, Andrzeja Matyśkiewicza, Artura Rygulskiego i pedagoga Tomasza Zbiegienia.

Cztery miesiące po tragedii ciała pozostałych ofiar wyciągnięto z dna Czarnego Stawu pod Rysami – wspomina publicysta Grzegorz Głuszak. Przy jednym z uczniów znaleziono aparat fotograficzny. W nim zdjęcia roześmianych młodych ludzi w schronisku nad Morskim Okiem, a także z samego wejścia na górę, zrobione na chwilę przed wypadkiem.[5]

 

Film „Cisza” w reżyserii Sławomira Pstronga miał premierę w 2010 roku. Scenariusz napisany przez Katarzynę Śliwińską-Kłosowicz i Marka Kłosowicza przeniósł dramat z Rysów do kin w 2003 roku. Jednak jej twórcy nie tylko pozostali w lodowatym królestwie śmierci, ale pokazali, jak wygląda życie po traumie dla tych, którzy musieli przezwyciężyć przedwczesną śmierć swoich bliskich – synów, córek czy rodzeństwa. Z nadzieją, że nawet po najokrutniejszych wydarzeniach nie tylko możliwe, ale i konieczne jest wyzdrowienie.



[1] Szczepański, Dominik: Kto idzie w Tatry po śmierć – rozmowa z Bartłomiejem Kurasiem, Lubimy czytać. Literacki newsletter, 21.9.2020.

[2] HS – Horská Služba – słowackie górskie pogotowie ratunkowe.

[3] Lubaś-Harny, Marek: Najtrudniejsze akcje TOPR: tragedia licealistów, którzy szli na Rysy, Gazeta Krakowska (24.3.2014).

[4] Szymaszek, Agnieszka: Lawina pod Rysami - 10 lat po tragedii, w której zginęli tyscy licealiści, http://poznajpolske.onet.pl (28.1.2021).

[5] Głuszak, Grzegorz: Biała śmierć, Superwizjer (20.3.2005).

środa, 4 maja 2022

Na północnym stoku Tatr (9)

 


IX.                 Kolejny pokaz śmierci i masakry

         

Przerażający przegląd śmierci i masakrowania trwały. W 1910 r. prasa doniosła o śmierci dwóch turystów w Tatrach.[1]  Byli to młodzi ludzie, którzy nie docenili trudności terenu na Rysach i przypłacili to własnym życiem: Nieszczęśni nawet nie wiedzieli, w jakim niebezpieczeństwie są. Zapewne już po pierwszych krokach, bez czekanów i doświadczenia, ślizgali się i zjeżdżali z szaloną prędkością, uderzając w ściany żlebu. [2]

W czerwcu 1911 roku zginęła w Tatrach Zachodnich dwójka doświadczonych niemieckich wspinaczy, o czym tak czytamy w Księdze Wypraw Ratunkowych: Zarówno Ludwik Kozicziński, jak i Karol Jenne zginęli na miejscu, kiedy spadli z północnej ściany Ostrego Rohacza z wysokości 400 metrów. Ciało Koziczińskiego było strzaskane i potłuczone, podobnie jak Jenny: lewa noga była całkowicie oderwana, wnętrzności i mózg wypadły. [3]

W sierpniu 1910 roku zginęli dwaj Czesi na północnym stoku Rysów:

Prędkość ich upadku była tak wielka, że wypadli ze żlebu i stoczyli się jeszcze kilkadziesiąt metrów, zanim drogi im nie zagrodził blok skalny wielki jak góralska chałupa i tam się zatrzymali. Leżeli bezwładnie jeden obok drugiego, patrząc w niebo jamkami pustych oczu, które im wypadły, tak jakby ułożyli sie do snu.[4]



[1] Śmierć dwu turystów w Tatrach, Kurier Warszawski, 232 (1910).

[2] Zaruski, Mariusz: Na bezdrożach tatrzańskich, s.309.

[3] Księga wypraw ratunkowych, s.28 a 30.

[4] Zaruski, Mariusz: Na bezdrożach tatrzańskich, s.309-310.

wtorek, 3 maja 2022

Na północnym stoku Tatr (8)

 


VIII.                 Najwyższa ofiara Klemensa Bachledy

 

Dnia 5.VIII.1910 roku na północną ścianę Małego Jaworowego szczytu weszło dwóch polskich taterników – Jan JarzynaStanisław Szulakiewicz.  Pokonali ponad połowę jej dziewiczego terenu, kiedy stało się nieszczęście. Jarzyna odpadł od ściany i pociągnął za sobą towarzysza od liny. Na szczęście lina zahaczyła się o występ skalny i obaj uderzyli o ścianę. Obydwaj byli solidnie potłuczeni, ale Szulakiewicz nie był w stanie odwiązać się od ściany. Kolega spuścił go na małą skalną półkę i zabezpieczył przed spadnięciem, a sam spuścił się po linie w kierunku Morskiego Oka, skąd około godziny 22. telefonicznie poprosił o pomoc.

W pół wieku później Jan Jarzyna w jednej z rozmów dokładniej opisał te ciężkie godziny: Dwa razy zjeżdżałem po linie i wbijałem haki. Potem przyszła burza z gradobiciem. Dosłownie nawała lodowa. Cała ściana się zmieniła w wodne kaskady, w szczelinach było pełno lodu po gradobiciu. Woda wlewała mi się za kołnierz i wyciekała przez buty. Dwukrotnie się pośliznąłem  i tylko cudem udało mi się utrzymać.[1]                      

Ratownicy pod dowództwem Mariusza Zaruskiego doszli na miejsce rankiem, 6 sierpnia i znaleźli tam Jana Jarzynę, który tam powrócił mimo zmęczenia i ran po tym, jak poprosił o pomoc w Morskim Oku. Dzielni mężczyźni, wśród których był słynny ratownik górski Klemens Bachleda (1851-1910) zaczęli się wspinać po tej ścianie, o czym w Księdze Wypraw Ratunkowych Mariusz Zaruski pisze tak: Około godziny 12:30 Klimek odwiązał się od liny asekuracyjnej. Padał deszcz zmieszany z gradem i śniegiem, biły pioruny. Mimo zimna i wyczerpania wciąż powoli posuwaliśmy się do przodu. Klimek, który był najcieplej ubrany wysforował się do przodu i wspinał coraz wyżej. Kiedy się zorientowałem, że trzęsący się z zimna nie możemy nadal dalej iść w tej lodowej zamieci, dałem sygnał do odwrotu, chociaż byliśmy od Szulakiewicza oddaleni o jakieś 100 m. Czekaliśmy na Klimka jakieś trzy kwadranse, aż zauważyliśmy, że wspina się na grzbiecie Jaworowego, i jeszcze dwa razy poprosiłem go, żeby wrócił. Nie słuchał. W tym czasie zostawiłem mu linę i z wielkim trudem zszedłem ze ściany około szóstej wieczorem, padając ze zmęczenia.[2]

Poniższy wpis pochodzi z 7 sierpnia i jest równie wymowny, co zwięzły: Z powodu sobotniego wyczerpania poszukiwania rozpoczęły się dopiero w niedzielę, ale do niczego nie doprowadziły.[3]  

I znowu, 8 sierpnia, jak czytamy w gazecie: W poniedziałek o szóstej rano awaryjna ekspedycja kierowana przez p. Zaruskiego na ścianę i o wpół do drugiej jej członkowie dotarli do miejsca, gdzie leżał Szulakiewicz. Jednak znaleźli go martwego. Śmierć była prawdopodobnie spowodowana wychłodzeniem. [4] 

Kolejne odkrycie dotyczące nieustraszonego Klemensa Bachledy było szokujące, chociaż miało miejsce prawie tydzień później. Jego ciało znaleziono w jednym ze stromych żlebów spadających z grzbietu Małego Jaworowego do Jaworowej Doliny aż do 16 sierpnia, jak pisał przybity szef służby górskiej w oficjalnym raporcie: Klimek leżał w żlebie, przywalony kamieniem. Jedyne, co pozostało z jego głowy, to połamane ręce i nogi. Ubranie zostało zerwane z ciała podczas upadku i podarte na kawałki. Zaszyliśmy zwłoki do śpiwora i opuściliśmy je na linach.[5]                

W Polsce Klimek Bachleda stał się kultowym bohaterem – przykładem skrajnego poświęcenia się dla drugiego człowieka nawet kosztem swego zdrowia i życia. Pamiętam, jak nasza mama czytała nam relację Zaruskiego ze smutkiem i zgrozą. W latach 60. były to wciąż żywe wspomnienia. Tak to było w Polsce Ludowej. Niestety, dziś w tzw. „wolnej Polsce“ postać ta jest nieco zapomniana, a szkoda. Przykre jest to, że Klimek Bachleda powinien być wzorem dla młodzieży, a na niego miejsce przyszli tępomordzi, mięśniakowaci herosi z amerykańskich tandetnych filmów nie potrafiący niczego poza waleniem po mordzie i strzelaniem. Przykre to jest, ale zgodne z prawem Kopernika głoszącym, że zły pieniądz wypiera dobry pieniądz. Dokładnie tak.[6]



[1] Kossak, Ewa: Najslynniejsza tatrzańska tragedia, Przekrój, 815 (1960).

[2] Księga wypraw ratunkowych, s.21-22.

[3] tamtiež, s.22

[4] Katastrofa na Malym Jaworowym, Taternik, 4 (1910).

[5] Zaruszki, Mariusz: Sprawozdanie z wyprawy ratunkowej po Stanislawa Szulakiewicza i Klimka Bachlede w dniach 6.-16. sierpnia 1910.

[6] Uwaga tłumacza.

poniedziałek, 2 maja 2022

Na północnym stoku Tatr (7)



VII.    Czterech spod Buczynowej Turni: Prawdziwa historia ratunku i zguby

        

W archiwum TOPR w Zakopanem znajduje się Księga Wypraw Ratunkowych z lat 1909-1937. Kiedy będziemy przewracać jej żółniejace strony i czytać wpisy zapisane już blaknącym atramentem, możemy się dowiedzieć o dalszych dziwnych tragediach tatrzańskich. Ci, którzy takiej możliwości nie mają, mogą sięgnąć po jej drukowane wydanie, które dziś jest niemal nieosiągalną publikacją, białym krukiem.[1]

Już to z rękopisu, już z drukowanej Księgi Wypraw możemy dodać nasze informacje o następujących wydarzeniach. Na początku września 1909 czterech wspinaczy udało się na Wielką Buczynową Turnię, aby po raz pierwszy zdobyć jej północną ścianę. Byli to bracia Gustaw i Władysław Jenknerowie, Ryszard Maluschek i Ferdynand Goetel, który później zasłynął jako znany pisarz. Ale w tej próbie zdarzył się wypadek. Krótko mówiąc i nie przejmując szczegółów technicznych powiedzmy, że wszyscy spadali ze skalistej ściany, Maluschka od razu wyzionął ducha, pozostali leżeli mniej lub bardziej ranni. Jednak po odzyskaniu przytomności Ferdynand Goetel (1890-1960) usilnie starał się o pomoc, co ostatecznie mu się udało.

Księga Wypraw Ratunkowych podsumowuje to lakonicznie:

Ryszard Maluschka zabity: liczne rany na ciele, złamane ręce i kręgosłup, dziura w głowie spowodowana własnym czekanem. Ferdynand Goetel lekko ranny: rany na barkach i klatce piersiowej od cięć liną, mniejsze na całym ciele, głęboka rana na skórze głowy. Władysław Jenkner lekko ranny: rany na głowie. Gustaw Jenkner - ciężko ranny: liczne rany i siniaki na ciele, dodatkowo wstrząśnienie mózgu.[2]

          

Jako utalentowany pisarz Ferdynand Goetel zmierzył się z tym wstrząsającym wydarzeniem, a także innymi dramatycznymi epizodami swojego pełnego przygód życia na kartach pomysłowego pamiętnika. Tekst ten został wykorzystany zarówno w artykule w prasie periodycznej, jak iw notatkach, które ukazały się pośmiertnie.

Artykuł Na Buczynowej Turni przedstawia niezwykłą syntezę prozy rzeczowo-artystycznej opartej na prawdziwym wydarzeniu. Przytaczamy jej fragment w oryginalnym dzienniku autora, który przez lata nie stracił na swojej sile:

Nagle głuchy i tępy huk za mną przeraża. Natychmiast się odwracam - i widzę, jak Gustek leci w dół z rozpostartymi ramionami, na próżno usiłując złapać się ściany - Przenikliwy strach przenika mnie jak ostrze sztyletu serca - ale trwa to tylko chwilę. - Myśli przelatują mi przez głowę. - Trzysta metrów za murem - - - nie ma najmniejszej nadziei - - to koniec. Podbiegam do ściany - - - straszne szarpnięcie liny skręca mi palce - - i lecę z powrotem głową w dół. - Widzę czyste, słoneczne niebo - - i lecę łatwo, wydaje mi się, że pływam... Umysł pracuje z niewyobrażalną prędkością. Nie boję się już śmierci - bo wiem, że przed nią nie ucieknę. - Bez żalu - bez rozpaczy, żegnam się ze światem. - - Prędzej czy później, to i tak koniec - już mnie to nie obchodzi. - - - Za chwilę uderzę w ścianę. - Oh! - Jakiś potworny taran zmiażdżył mi wszystkie kości. - - Kręcę się teraz jak piłka - - niebo - - dolina - - kołysze - - a na dole ktoś pali ogień. - Znowu niebo - - ściana - - i dym z ognia. Sto młynów - gwizd - i hałas pracuje w mojej głowie. - Znowu straszne – potężne uderzenie - - Umysł odszedł - - Leciałem bardzo długo -- teraz głowa mi pęka - - płomień w oczach - - i trzask w głowie - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

Zasnąłem czy co? To dla mnie trochę trudne, a omdlenia – słońce jest tak przyćmione – musi być za późno. - - A! Władek - zagląda do doliny. - Chcę pić - - Naprawdę chcę pić - cóż, pada śnieg. - Ale co? Krew na śniegu - na kamieniach - na mnie - tyle krwi wszędzie, Boże! -– Jednak krew cieknie mi z głowy - - - Wiem! Spadliśmy!

Na chwilę wróciła do mnie świadomość - choć jakby zaćmienie i mgła. Widzę jakoś dziwnie i słabo - czasami nie widzę swoich kolegów. Umysł kręci się wokół pomocy. Muszę - muszę - ratować ich i siebie.

 

Wiele lat później, już po śmierci autora, ukazały się jego pamiętniki, w których możemy przyjrzeć się dalszemu biegowi wydarzeń prezentowanymi dziś w reporterskim stylu:

Kiedy po kilku godzinach wróciłem do świadomości, stopniowo zrozumiałem, co się tutaj wydarzyło. Maluschka leżał martwy, już z głową na moich kolanach, Władek ledwo mógł się ruszać po poważnej kontuzji miednicy, Gustaw wymigał się na pierwszy rzut oka z małą kontuzją szczęki, ale jego zdziwiony uśmiech świadczył o wstrząsie mózgu. Nasz wielokrotny alpinistyczny sygnał SOS pozostał bez odpowiedzi. Krótki dzień września dobiegał końca. Obawa, że ​​mroźna noc pozbawi mnie resztek sił, a co gorsza osłabi wolę działania, skłoniła mnie do podjęcia próby wejścia na szczyt Buczynowej Turni, a potem na Orlą Perć. Rano mógłbym wtedy zaalarmować ratowników ze schroniska na Pięciu Polskich Stawach.

Z poważnie uszkodzoną głową odważyłem się stanąć pod ścianą turni. Nie potrafię nawet wyjaśnić, jak dostałem się na szczyt w ciemną noc, krwawiąc. O świcie znalazłem się w nieco wygodniejszym miejscu. Niezdecydowany, jak użyć ostatnich sił, nagle usłyszałem głosy grupy ratowników zmierzających do szczytu.

Pogłoska o nieszczęściu odbiła się echem w prasie galicyjskiej. Moja mama, mieszkająca wówczas we Lwowie, wzięła na śniadanie gazetę i zemdlała, gdy zauważyła złowrogą i przesadną wiadomość na pierwszej stronie. Jednak już tydzień po otrzymaniu szczegółów wypadku i zdjęcia zniszczonego sprzętu wspinaczkowego przesłała mi pocztą dwadzieścia koron z krótką wiadomością: „Na nową linę”. Ważne jest szkolenie. Ale najlepszy jest ten, który promuje męskość w obliczu porażki.[3]



[1] Zaruski, Mariusz – Oppenheim, Józef:  Księga wypraw ratunkowych, Abaton, Lódž 1994, 208 s.

[2] Księga wypraw ratunkowych, s.16.

[3] Goetel, Ferdynand: Patrząc wstecz. Wspomnienia, Arcana, Kraków 1998, s.116-117.