XI.
Duchy Wielkiej Jaskini Śnieżnej
Do nieszczęść dochodzi nie tylko na szczytach i stokach Tatr,
ale dosłownie także w ich głębinach. Dla wielu istnienie jaskiń na tym obszarze
może być zaskoczeniem, ale faktem pozostaje, że podziemny świat tych gór nie
tylko istnieje, ale jest równie atrakcyjny i niebezpieczny jak na powierzchni.
Chociaż Jaskinia Bielańska jest jedyną dostępną w Tatrach Wysokich[1],
nie oznacza to, że jest tu jedyna. To samo dotyczy polskiej części Tatr. Wiele
jest znanych, ale niedostępnych publicznie, nie znają nawet lokalizacji innych,
ale znają je specjaliści od wojska, obrony cywilnej i wydobycia rzadkich
surowców, którym w połowie ubiegłego wieku była głównie ruda uranu. Silną
motywacją w okresie zimnej wojny był zamiar wykorzystania tych terenów do
budowy centrów dowodzenia, schronów, magazynów i uzbrojenia zdolnego wytrzymać
atak nuklearny.
Przykładem niezbadanej dotąd przestrzeni podziemnej jest Wielka Jaskinia Śnieżna, dostępna od strony polskiej z Doliny Małej Łąki. Do tej pory przebadano jej niesamowite dwadzieścia cztery kilometry i to jeszcze nie wszystko, mimo że odkryto je w 1959 roku, kiedy to Sowieci systematycznie przeczesywali Tatry w nadziei nie do końca daremnej, nadziei na odkrycie obiecującego złoża uranu.[2]
Śmiertelne wypadki są częścią długiej historii odkrywania tej jaskini tatrzańskiej. Pierwszy miał miejsce 6.V.1970 roku. Po trzydniowych badaniach polski grotołaz Witold Szywała wspiął się na 70-metrową studnię skalną, gdzie zemdlał i pozostał wiszący na linie. Jego kolega Adam Nikodem wyszedł z jaskini po pomoc, bo ani on, ani inni obecni grotołazi - Jacek Szłuiński i Marek Zygmański - byli zbyt wyczerpani, aby pomóc swojemu koledze. Po chwili do jaskini przybyli ratownicy z Zakopanego. Christian Parma i Edward Ostapowski zeszli w głąb bez zwłoki, ale Parmie pękła lina, spadł i złamał nogę. Następnie w podziemiu pojawili się inni nieustraszeni mężczyźni – Edward Kołodziejczyk zabezpieczył i wyciągnął na powierzchnię rannego Parmę. Mieczysław Kołodziejczyk, Kazimierz Gąsienica Byrcyn, Apoloniusz Rajwa i Edward Ostapowski zeszli do wyczerpanych członków pierwotnego oddziału Szłuińskiego i Zygmańskiego. Potem spojrzeli w dół nad krawędź skalnej studni, w której od ponad dnia wisiał Witold Szywała. Początkowo bezskutecznie próbowali ciągnąć linę, ale ponieważ było jasne, że Szywała już nie ma wśród żywych, zawrócili. Choć może to zabrzmieć okrutnie, w tej sytuacji podjęli słuszną decyzję, gdyż ewakuacja Szłuińskiego i Zygmańskiego wymagała już wszystkich ich umiejętności i sił.
13 maja grupa Edwarda Winiarskiego weszła do Wielkiej Jaskini Śnieżnej, wykopując śnieg i lód z korytarza wejściowego. Dopiero po kilku dniach udało się przekopać w lodzie 38-metrowy korytarz, prowadzący ukośnie do miejsca, w którym zobaczył Szywała.
Dopiero 25 czerwca przybyła ekspedycja osiemnastu grotołazów. Tadeusz Palkij został splątany, przywiązując ciało do nowej liny, aby można było ją podciągnąć i owinąć. Jednocześnie okazało się, że szczątków nie da się przepchać w drodze powrotnej przez wąską szczelinę, więc zostawili je pod ziemią na krawędzi skalnej studni.
Ostatnia wyprawa licząca ponad pół setki ludzi przybyła 14
lipca, a po podzieleniu na jeszcze mniejsze grupy zwłoki służyły jako pałeczka
sztafetowa przez różne odcinki Wielkiej Śnieżnej Jaskini, która z objazdami i
skomplikowanym sposobem podnoszenia spuszczanie i transportowanie smutnego
ciężaru trwało prawie pięć dni.
Jednak Witold Szywała nie był jedyną i daleką od ostatniej
ofiary Wielkiej Śnieżnej Jaskini. 16 sierpnia 1971 roku zginął tu Marek Żelechowski, któremu wracając z głębin
prawie na mecie nie mógł dosięgnąć mocno zużytych zacisków linowych, po czym
upadł z wysokości kilkudziesięciu metrów. Jeden z ratowników na własnych
plecach wyciągnął jego ciało na powierzchnię.
Śmierć zebrała również swoje żniwo 30.VI.1994 r., kiedy Przemysław Rogowski z Wrocławia zginął
w jaskini, 14.IX.1997 r. Atila Bral z Rożniawy i 3.XI.2001 r. Waldemar Mucha z Katowic, który został
przypadkowo uderzony przez potrącony kamień.
W drugiej połowie sierpnia 2019 r. opinia publiczna dzień po dniu obserwowała doniesienia o próbach uratowania dwóch mężczyzn z prawie niedostępnego zakątka Wielkiej Jaskini Śnieżnej w pobliżu miejsca, w którym ćwierć wieku temu zginął Przemysław Rogowski. Dwaj grotołazi Daniel i Józek, którzy zgodnie z ustalonym harmonogramem 16 sierpnia o godzinie 15:00 odłączyli się pod ziemią od większej grupy grotołazów, aby przeprowadzić osobny przegląd, ostatecznie od połączenia ze światem odcięła ich woda, która zalała korytarz, który właśnie przebiegał pół kilometra głęboko, poniżej poziomu wejścia do jaskini.
Ratownicy przybywają na miejsce zdarzenia o jedenastej
wieczorem 17 sierpnia i próbują nawiązać kontakt głosowy przez szczeliny w
murze. W jaskini kilkadziesiąt osób pracuje na ratunek dwóm nieszczęśnikom, a
grupa pirotechników od 19 sierpnia próbuje przebić się przez drogę w skałach ze
starannie obliczonymi wybuchami materiałów wybuchowych. Pierwsi poszukiwani
ratownicy pojawią się około 22 sierpnia około dziesiątej wieczorem po
przeczołganiu się przez wąskie szczeliny. Nie mogą się do niego dostać, ale wnioskują,
że już nie żyje. Nie
udało nam się dostać w jego bezpośrednie sąsiedztwo, ale z niewielkiej
odległości, w bardzo dobrym świetle, mamy jasny osąd, że osoba nie żyje.
Okoliczności i położenie ciała nie budzą w tym żadnych wątpliwości – mówi Jan
Krzysztof, szef ratowników TOPR.[3]
27 sierpnia jedna z wyspecjalizowanych grup strażaków pomagających ratownikom będzie próbowała dotrzeć do ofiar od pierwszego dnia. Kapitan Artur Ż. jest przekonany, że uwięzieni grotołazi nadal żyją pod ziemią, ponieważ wydawało mu się, że słyszał od nich gwizdanie. Nie otrzymawszy zgody przełożonych na zejście, niezłomny oficer z przeszkoleniem alpinistycznym postanowił działać na własną rękę i wraz z innym śmiałkiem wyruszył w trudną podróż w głąb Wielkiej Jaskini Śnieżnej. Dostaną surowy rozkaz powrotu, czego dowiedzą się dziennikarze, ale dowództwo odmówi kapitanom próby skomentowania na konferencji prasowej. [4]
Ciała Daniela i Józka zostaną zabrane dopiero wieczorem 30
sierpnia, na godzinę przed północą, przeniesione do innej części jaskini i
wynoszone na powierzchnię etapami w kolejnych dniach. To się uda dopiero w
południe 5 września. Cztery dni później znane są wyniki sekcji zwłok, w której
wykluczono śmierć przez utonięcie, a hipotermię uznano za śmiertelną diagnozę.
Są rzeczy, których naprawdę się boimy. Ciemna, czarna
ciemność, kapiąca bieżąca woda, grobowa cisza uwięziona między ścianami
jaskini. Jaka to musi być śmierć, gdy ludzkie życie kończy się w bezdennej
głębi, w ciemności i lodowatym zimnie, stopniowo okaleczając całe ciało, aż
świadomość rozproszy się jak duchy w tym ponurym Wężowym Królestwie?
Należy wspomnieć tutaj akcję ratunkową 12
dzieci i opiekuna w jaskini Tham Luang w masywie Doi Nang Non (Tajlandia),
w czerwcu i lipcu 2018 r., której stopień trudności mógłby być
porównywalny z akcjami w Wielkiej Jaskini Śnieżnej. Jednakże sytuacja w
Wielkiej Jaskini Śnieżnej była o klasę gorsza niż w Tham Luang przede
wszystkim dlatego, że w wapiennym masywie Czerwonych Wierchów jaskinia o łącznej
długości korytarzy prawie 24 km i przebiega niemal pionowo – deniwelacja wynosi
824 m, zaś w Tham Luang o długości ok. 10,5 km, różnica wysokości jest niemal
zerowa, bowiem jest ona prawie pozioma. To uzmysławia nam stopień trudności,
z jakim mieli do czynienia polscy ratownicy.[5]
[1] W Tatrach Bielskich.
[2] Poszukiwania te nie dały
obiecujących rezultatów i skończyły się wybiciem kilku sztolni poszukiwawczych,
m.in. w Dolinie Białego. W Tatrach jest w ogóle mało kopalin, ze względu na to,
że są to góry młode i nie zdążyły się w nich wytworzyć znaczące złoża
minerałów.
[3] Nie żyje jeden z grotołazów z Wrocławia. W
Jaskini Wielkiej Śnieżnej odnaleziono ciało i zdecydowano o zakończeniu akcji,
Gazeta Krakowska (22.8.2019).
[4] Molga,
Tomasz: Tatry i akcja TOPR w jaskini.
Kapitan straży pożarnej wierzył, że grotołazi żyją. Słyszał gwizdy,
Wirtualna Polska (27.8.2019)
[5] Uwaga tłum.