Pokazywanie postów oznaczonych etykietą empatia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą empatia. Pokaż wszystkie posty

23.11.13

Więcej miejsca

NVC dalo mi więcej miejsca.
NVC dało mi przestrzeń.
Nie tylko mi.



     W "Porozumieniu bez Przemocy. O języku serca" jest podrozdział zatytułowany Od emocjonalnego zniewolenia do emocjonalnego wyzwolenia (str 72). Opisane przez Rosenberga etapy nie muszą ani następować po sobie, ani występować wszystkie, ani też pojawić się w naszym życiu jedynie raz. 
      Jeśli są one Waszym doświadczeniem, moim są, to wiecie co mam na myśli pisząc: uf, nareszcie jestem tu, gdzie chciałam być. 
     Wysiłek emocjonalny i intelektualny włożony w wyrzucenie z plecaka przeszłych doświadczeń tego, co nie służy życiu, czas poświęcony na oswajanie własnego szakala i szukanie potrzeb za zachowaniem innych oraz samoakceptacja i akceptacja moich wzlotów i upadków, przywiodła mnie do miejsca, do którego coraz częściej świadomie zaglądam i zostaję na dłużej. Do miejsca, w którym jest przestrzeń na moje uczucia i potrzeby, i na uczucia i potrzeby innych. 
         Zapraszam do siebie. 

5.9.13

Lustro

Bezpieczeństwo.
Akceptacja.
Kontakt.
Zaufanie.
Współpraca.
Współzależność.
                                                                                               (źródło: https://www.facebook.com/Equimama/photos_stream)         
     
        Spotkałam się z sobą tam, gdzie na spotkanie ani nie liczyłam, ani go nie oczekiwałam. Spotkałam się z sobą zupełnie inaczej niż dotąd. Wyszłam sobie naprzeciw, choć tego nie planowałam. Niezwykłe doświadczenie. Zaskakujące przeżycie. Lustrem okazał się nie drugi człowiek, a konie. Patrzyłam na nie i widziałam siebie. Swoje lęki, marzenia, wyobrażenia, oczekiwania. Zobaczyłam siebie taką jaką jestem. Nie ma tu żadnej kokieterii. Raczej mega zdziwienie. Bardzo wyraźnie pokazały mi te miejsca, o które warto się zatroszczyć. Te potrzeby, których już nie chcę spychać na drugi plan.
       Konie, nie tyle rzuciły nowe światło, co rzuciły go więcej na kwestię wolności człowieka. Wolność jest fundamentem współpracy. Człowiek, Mały i Duży, chętniej współpracuje wtedy, gdy może podejmować decyzje. Wiem to. Konie Ameryki przede mną nie odkryły. Wiem, a jednak wychodzą z moich ust słowa (choć nie mam takiej intencji), w których Zo słyszy "obietnicę nagrody" lub "widmo kary" i podejmuje decyzje nie do końca wolne. Mówi "tak", choć ma ochotę powiedzieć "nie". I frustracja gotowa.
         Wchodząc w kontakt z końmi zabrakło i marchewki i pejcza. Nie miałam też swoich rąk (zamotane w sznur nie garnęły się do głaskania i czochrania). Byłam ja i one. Najpierw byliśmy obok siebie. Spoglądając na siebie nawzajem. Uważni na to, co druga strona zrobi. Potem konie odpowiedziały na moje zaproszenie. Choć może to ja przyjęłam ich zaproszenie? Nieważne. Ważne, że otwartość i intencja przyprowadziła nas do siebie. I popłynęły łzy. Otwartość na drugiego... Na moje dziecko... I wystarczy.

p.s. Marto, dziękuję za zaproszenie. Konie, dziękuję za przygarnięcie.   

4.3.13

W Klanie Blizn

     "Łzy są rzeką, która dokąś prowadzi. Rzeka płaczu unosi łódź wewnętrznego życia. Łzy unoszą tę łódź, kiedy utknie na skałach czy suchym lądzie, ich nurt niesie ją w nieznane, lepsze miejsce.
    Są oceany niewypłakanych łez kobiecych, gdyż kobiety nauczono zabierać do grobu własne sekrety, sekrety matek i ojców, sekrety mężczyzn i społeczeństwa.  Świat uważa płacz kobiet za rzecz niebezpieczną, bo łzy otwierają zaryglowane bramy do sekretów tajnych na dnie duszy. W rzeczywistości dla dobra dzikiej duszy lepiej jest płakać. Niepohamowane łzy są dla kobiet początkiem inicjacji w Klanie Blizn - odwiecznym plemieniu kobiet wszystkich ras, kolorów, narodów i języków..." 

   Clarissa Pinkola Estes

     Patrzę na otaczające mnie kobiety. I na siebie. Patrzę, na ten Nasz Klan i już się nie dziwię. 
    Są wśród nas kobiety, które dawno temu zaczęły płakać i przestać nie mogą. Ból jest wciąż żywy. Są i takie, które nie dość łez wypłakały, bo przecież nie można się mazać, bo z życiem trzeba się mierzyć. Są takie, które jeszcze płakać nie zaczęły. Takie, które powstrzymując łzy "skazały się" na długie godzinny nostalgicznych rozmyślań, niekontrolowane wybuchy gniewu, nieadekwatne reakcje na małe rzeczy, bóle pleców i głowy, bezsenność, rozmowy, która donikąd doprowadzić nie mają. 
    Niejmniej wśród nas tych, które płaczą, gdy są smutne, przerażone, gdy dopada je ból, gdy przeszłość wraca. Tych, które płacząc wydobywają spod ziemi to, co zdaniem innych powinno tam pozostać, by nie burzyć "porządku", nie naruszać "harmonii", nie zakłócać "estetyki". Tych, które chcą ofiarować innym swoje rany.     
     Na łzy nie ma przyzwolenia. I doświadczają tego nie tylko mali chłopcy. Dziewczynki też. Jest to nasze wspólne dziedzictwo. Dzieci i dorosłych. 
    Nigdy nie jest za późno, by zacząć płakać. Warto zaryzykować. Uwolniony płacz ubogaca wewnętrzne życie. Czyni je pełniejszym. Uwolniony płacz przywołuje Dziką Kobietę, która "utuli w nas żal (...) może znieść nasz krzyk i płacz, lament i pragnienie śmierci. Na najbardziej bolące miejsca nałoży cudowne lekarstwa. Będzie szeptać do ucha pociechę. Będzie bolała wraz z nami. Zniesie to, nie będzie przed tym uciekać"
    Jak dopuścić do siebie Dziką Kobietę? Można za radą autorki zrobić sobie "płaszcz ofiarny", na którym pojawią się "przeróżne rzeczy symbolizujące wszystko, co kobieta w życiu przeszła; wszystkie obelgi, zniewagi, urazy, wstrząsy, raby i blizny".  Można też przeliczyć swój wiek na liczbę blizn zdobytych w bitwach. 
    A kiedy "ktoś was zapyta o narodowość, pochodzenie etniczne, linie krwi, to uśmiechnijcie się zagadkowo. Powiedzcie, że należycie do Klanu Blizn."

                                                                                                           www.widoczki.com
     
      

7.2.13

Mój świat - Jej świat, Jej świat - Mój świat

     Prowadzę samochód. Z tyłu siedzi Zo. Z podporządkowanej wyjeżdża samochód więc gwałtownie hamuję i wrzeszczę: co za baran. I słyszę pytanie mojej córki: mamo, a to nie człowiek prowadził ten samochód?

      Mój stosunek do ludzi i świata ma wpływ na obraz ludzi i świata jaki ma Zo. Nie chcę, by w Jej świecie barany i inne zwierzęta siedziały na kierownicą. Chcę, by zostało tak jak jest. By patrząc na człowieka widziała tylko (lub aż) człowieka. Chcę, by go szanowała. Brała pod uwagę. Chcę, żeby nie tylko jasno określały własne granice, ale także uznawała granice innych. Chcę... i wiem, że to za mało. Nie wystarczy "chcieć", choć to pierwszy krok. Niektórzy mówią nawet, że milowy.  
    Porozumienie bez Przemocy jest czymś więcej niż stylem komunikacji. To przede wszystkim sposób odbierania i postrzegania siebie, innych i świata. Sposób myślenia. Istotę PbP obok rozpoznawania i nazywania uczuć i potrzeb stanowi wzajemny szacunek. Spojrzenie na siebie i na drugiego z szacunkiem odpiera agresja na rzecz współdziałania. 
      Lubię słuchać opowieści Zo. I nie ma znaczenia o czym one są. Kiedy moja córka opowiada o przedszkolu, wycieczce, wizycie u dentysty, o swoich koleżankach i kolegach, to jej słowa przepełnione są szacunkiem. Nawet gdy mówi o tym, co trudne to zwykle mówi:  
  • nie lubię, gdy... 
  • przestraszyłam się, bo nie chcę żeby...
  • chciałabym inaczej rozwiązać ten kłopot 
  • powiem, że nie chcę żeby tak mówił
  • wiesz, ja chciałabym żeby N. miała koleżankę, tak jak ja mam
  • martwię się, że...
  • powiedz mi, co mam zrobić, gdy...
      W Jej świecie bardzo rzadko żyją takie określenia jak: głupi, beznadziejne, muszę Cię uderzyć, wynoś się stąd, brzydki... A jeśli już się pojawiają, to pyta mnie co z tym zrobić lub informuje, że ona tak wcale nie myśli.


13.10.12

Życie z Życia (4)

Mama Dwóch Chłopców: 


Wszystkim naokoło mówiłam, że urodzę w pełnię - dla żartu, podobno wtedy rodzi się najwięcej dzieci. A i termin rozwiązania miałam właśnie w tej okolicy.

Rano zadzwoniłam do mamy z życzeniami - były jej urodziny. Pytała czy urodzę dzisiaj - nieee - powiedziałam - jeszcze chyba długa droga przed nami. Choć w powietrzu wisiało coś nieoczekiwanego, jakaś mała tajemnica.

Tej nocy nie mogłam długo usnąć - na zewnątrz było zimno, a ciemne chmury zasłaniały księżyc w pełni. Zima. Choć człowiek zaczynał już mieć nadzieję na wiosenne ciepło.
Niemiłosiernie swędział mnie brzuch, zupełnie nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Pamiętam, że co chwilę wstawałam i smarowałam się amolem - mając płonną nadzieję, że pomoże na to upiorne swędzenie. Czułam jakieś dziwne napięcie...
W końcu, gdzieś tak ok 1 w nocy, ogarnęła mnie cudowna błogość i niesamowity spokój. Przytuliłam się w łóżku do męża i razem z tą błogością i spokojem poczułam tak od środka dziwne łaskotanie w brzuchu, takie poruszenie, napieranie... Niedługo potem odeszły mi wody.

Obudziłam męża - zapytał nieprzytomnie, czy to znaczy, że będę rodzić?... Tak Kochanie, na to wygląda... Uspokajałam go, bo był trochę zdenerwowany. Chyba trochę się bał. Może mężczyźni zawsze się boją, gdy nie mają pełnej kontroli nad sytuacją?
Ja byłam dziwnie spokojna, że wszystko potoczy się dobrze. Starszy syn spał cicho, a my krzątaliśmy się po mieszkaniu. Odezwały się skurcze, dość regularne, co 2-3 minuty, ale takie subtelne,  że za szybko się pewnie nie skończy  - mówiłam położnej przez telefon.
Ale oddzwoniła po chwili. Przyjadę teraz - mówiła - kolejne porody czasem kończą się niespodziewanie szybko…
Mnie się za to nigdzie nie spieszyło. Zamiotłam całe mieszkanie, skończyłam pakować torbę do szpitala (na wszelki wypadek, choć wiedziałam, że potrzebna nie będzie ), zwinęliśmy dywan w pokoju, zapaliłam swoje świeczki - zaczęło drażnić mnie ostro światło. Czułam, że potrzebuję schować się w tym półmroku.
Zapachniało lawendą, włączyliśmy moją ukochaną Evę Cassidy i czekaliśmy. Skurcze były coraz częstsze, silniejsze, ale nie złe... Umiałam sobie z nimi radzić.
Po chwili przyjechała położna, przebrała się w przygotowany strój - normalny, domowy. żadnych białych kitlów. Rozwarcie 3 cm - zakomunikowała.

Poczułam, że potrzebuję wanny. Szum płynącej z kranu wody był kojący, jej ciepło cudownie rozluźniało, pomagało spokojnie oddychać, złapać rytm.
Wtedy przypomniało mi się, że przecież nie ma chleba na śniadanie! I tak, instruowany między skurczami mąż, wrzucał po kolei wszystkie składniki do maszyny. Uwielbiam taki domowy chleb. Nikt mu nie mówi, jak szybko ma rosnąć - potrzebuje tylko spokoju i czasu...
Nie wiem jak długo siedziałam w wannie - godzinę? półtorej? Gdy skurcze zrobiły się silniejsze, wyłączyłam myślenie. Wiedziałam, że jestem bezpieczna, skupiłam się na sobie, po prostu BYŁAM.
Czułam, że nie mogę walczyć ze skurczami, że one są moim sprzymierzeńcem.
Bolało, owszem. Ale był to ból do zniesienia. Ból, który miał dla mnie dużo sensu. Ból, który mnie otwierał.
To dziwne, bo jestem generalnie mało odporna na ból - boję się go, chyba, jak każdy. Ale wiedziałam, że TEN ból jest potrzebny, ważny. Uczyłam się z nim współpracować. Oddechem, głosem, ruchami i pozycją ciała...
No i skurcze nie były ciągłe. Trwały chwilę, a potem miałam chwilę, żeby odpocząć, rozluźnić się. Nie wiem, jak długo, bo w tym stanie czas nie istnieje. Nic się nie liczy poza mną - napięciem na skurczu i rozluźnieniem, napięciem, rozluźnieniem...

Nie musiałam wychodzić z wanny na badanie rozwarcia. Położna co jakiś czas przychodziła też badać tętno dziecka przenośnym detektorem. Kochana kobieta - wspierająca swą cichą obecnością i spokojnym, ciepłym głosem. Z nią czułam się bezpiecznie.
I z moim mężem - nie wyobrażam sobie, żeby go miało nie być przy mnie...
Jego czuły dotyk pomagał, koił. I właśnie wtedy moje ciało na adrenalinowym haju wkroczyło na ostatnią ścieżkę
Ból spłynął razem z wodą z wanny, pomogli mi z niej wyjść. Położna prosiła, żebym przez chwilę powstrzymała się od parcia, żeby dać czas mojemu ciału, nie spieszyć się, nie ponaglać.
Na czworakach, między skurczami przeszłam z łazienki do pokoju i tam, po krótkiej chwili na małym materacyku urodził się mój mały synek. W ciszy, spokoju, w tym zachwycie, że to już, wzruszeniu babci, która stała się niespodziewanym, milczącym świadkiem tego cudu...

Strasznie dygotałam - trochę z wrażenia, trochę z zimna i ze zmęczenia. Byłam taka dumna i wzruszona, że trzymam ten mój mały cud w ramionach.
Wcale nie płakał, tylko cichutko pojękiwał, a położony na mój brzuch tak spokojnie patrzył swoimi cudnymi oczętami.
Czy to normalne, że nie płacze? - pytał kilka razy dla pewności, zdziwiony mąż.
Normalne Kochanie. "Domowe" dzieci rzadko płaczą - nie maja powodu.
Był półmrok, szumiały tłumione, pełne wzruszenia szepty, z kuchni pachniał już pieczony chleb. Nikt nam nie przeszkadzał, nie zabierał mi synka na mierzenie czy ważenie. Nie było żadnych niecierpliwych głosów, jarzeniówek, szczęku narzędzi, obcych rąk...
Tylko ja i ten mały człowieczek, razem przytuleni i otuleni domem, ciepłem i miłością.

Leżeliśmy tak spokojnie w pachnącej znajomo pościeli, ciało do ciała. Starszy brat dalej spał, nieświadom niczego.
W pokoju obok siedzieli położna, tata i babcia, która nie zdążyła zabrać starszego wnuczka. Wszystko działo się tak szybko... Rozmawiali cicho, pili herbatę i jedli ciepły chleb z masłem. A my - ja i urodzony przed chwilą mały człowieczek trwaliśmy tak przytuleni, wsłuchani w domowe odgłosy i ciekawi siebie, bo mimo zmęczenia nie mogliśmy zasnąć. Pachniał tak słodko! Trochę sobą, a trochę mną. Nie da się opisać słowami całej cudowności tego uczucia.

Razem z nowym dniem obudził się starszy brat. I ta chwila (na której mi tak bardzo zależało!), gdy zobaczył kilkugodzinnego braciszka i tak bardzo bardzo mocno się ucieszył, zaczął go całować i przytulać, a potem przytulaliśmy się wszyscy we czwórkę - ta chwila na długo zostanie w mojej pamięci.
Chciałabym, żeby tak było zawsze, za każdy razem, przy każdym porodzie… Żeby z tych ważnych pierwszych chwil Nowego Człowieka zostały w pamięci same dobre wspomnienia.

Ale cała ta historia, oprócz wielkiej radości, że się udało tak, jak chciałam, dała mi pewność, że MOGĘ, POTRAFIĘ. Że jeżeli się czegoś bardzo mocno chce, to jest ogromna szansa, że to się naprawdę uda. Dała mi wiarę, że we mnie jest ogromna siła, która potrafi dokonać cudu. I odkrycia tej siły życzę wszystkim Mamom.

5.10.12

Życie z Życia (3)

Wspomnienia Mamy Trójki

Trudno mi oddać w paru słowach całą cudowność natury jakiej doświadczyłam kiedy rodził się nasz syn. To trzecie dziecko, drugi poród domowy.

Poród zaczął się w nocy. Tego wieczoru jakoś nie mogłam zebrać się do spania. Dziewczynki już dawno w łóżku, a ja z książką i herbatą zastanawiałam się ile jeszcze takich fajnych, spokojnych wieczorów mi zostało. Z racji tego, że skurcze przepowiadające miałam w tej ciąży wybitnie natarczywe to mieliśmy już dwa falstarty. Była godzina 1 jak się położyłam, do 1.30 młodsza córka się wierciła nie dając usnąć. Zazwyczaj śpi bardzo spokojnie, ale widocznie i ona coś przeczuwała. O 2.45 poczułam,  że odchodzą mi wody...

Moi rodzice w górach, setki kilometrów od nas, u mojego brata ospa, więc żadnej alternatywy do opieki nad dziećmi, położna na dyżurze do 8 rano. Pozostało sie modlić. Ponieważ w tej ciąży, tak jak i w poprzednich, wyszedł mi paciorkowiec to wzięłam antybiotyk i położyłam się do łóżka by wyhamować poród, aż położna znajdzie zastępstwo na dyżur. Całą sobą czułam, że ten człowiek, który pchał sie na świat jest mocno niezadowolony, że chce mnie spionizować. Walczyłam ze sobą leżąc, bo czułam potrzebę ruchu. Skurcze...w ciągu 45 min z takich co 12 doszliśmy do takich co 5 minut... szybko szło.

Położna dotarła o 4. Mialam skurcze co 5 minut. Żadnej opieki do dzieci. I nadzieję na to, że przed ich pobudką urodzę. Siedziałyśmy w salonie, jakieś rutynowe badanie temperatury i ciśnienia. Spokój. Zrobiło sie parę minut przed 5 kiedy z sypialni wyszła nasza dwulatka, zupełnie zapłakana. Bo nie znalazła mamy i taty w łóżku. Położyliśmy sie z nią i...poród sie zatrzymał. Zupełnie ustały skurcze. W ciągu godziny miałam chyba jeden czy dwa. Przystawiłam córkę do piersi żeby trochę podkręcić akcję, ale nic to nie dało. W szpitalu juże by mi dali oksytocyne, a tu...po prostu brat dał siostrze czas na spokojne dospanie z mamą. Zrobiła się 6 i dziewczyny wstały choć zazwyczaj śpią dłużej. Ja bez skurczy, bez pomysłu co z dziewczynkami zrobic, kompletnie bez kontroli sytuacji.
Cóż mi zostało, powiedziałam dziewczynom jak sie sprawy mają. Że rodzi się dzidziuś, że mnie to boli, ale to dobry i potrzebny ból i że już niedługo będą mogły przytulić brata. Przyjęły to zupełnie spokojnie, naturalnie. Zaczął sie normalny dzień przeplatany moimi skurczami ;)

Podczas tego porodu, zupełnie odwrotnie niż poprzednio, czułam, że nie chcę i nie potrzebuję w trakcie skurczy fizycznej obecności mojego męża. Chciałam być sama, nie chciałam żeby ktokolwiek mnie dotykał. Mój mąż ucieszył się, gdy mu to powiedziałam. Dziewczyny spokojnie jadły przygotowane przez tatę śniadanie jakby to był zwykły dzień, położna co kilkanaście minut sprawdzała tętno i tylko raz mnie zbadała wierząc w siłę natury i szanując moją potrzebę bycia niedotykaną. Nie minęło wiele czasu kiedy miałam skurcze co 3 minuty. Czułam, że zbliża się moment kiedy potrzebuję wokalizować i kiedy nie chcę mieć w swoim otoczeniu dzieci. Szybka decyzja, że mój mąż zabierze je na spacer. Kiedy tylko wyszli zaczęłam mruczeć niskim, gardłowym "aaaaa". Dotarła druga położna i poczułam niesamowity przypływ kobiecej mocy. Była we mnie, uwalniana powoli. Do tego ogromne, empatyczne, bezwarunkowe kobiece wsparcie. Czułam, że się zbliża moment kiedy wezmę malucha w ramiona. Nie pamiętam czy byłam na piłce czy na krzesełku, w kucki czy stojąc. Pamiętam jednak, że to był pierwszy prawdziwie wiosenny dzień. Pamiętam ciepły kolor światła wpadającego do pokoju przez pomarańczowe rolety. Pamiętam spokój, bezpieczeństwo, siłę jaką mi dodawała położna kiedy mnie przytulała między skurczami. Pamiętam poczucie mocy, nieokiełznanej, nieograniczonej mocy płynącej ze mnie i dwóch innych pełnych empatii kobiet. Pamiętam swobodę tego co robię, jak robię i kiedy.
Poczułam parcie. Chciałam żeby mały urodził się sam. Wsparta na jednej z położnych nie popychałam go. Czułam jak zsuwa się powoli. Przede mną duże lustro, widzę siebie, ale nie wierzę, że to ja. Krótki przebłysk, że to trzeci poród, a ja widzę siebie po raz pierwszy. To naprawdę ja. Ta sama, która w trampkach biegła z kawą po mieście słuchając rytmu miasta, ja ślubująca miłość do końca życia, ja na porodówce, ja w innym domu i ja teraz, tu. Kilka sekund, przegląd, jak szybki film.
I nagle wydobył się ze mnie zadziwiający dźwięk, ulga, miłość, energia, wszystko uwolnione. A później płacz dziecka, które wysunęło się na ręce położnej i natychmiast zostało mi oddane.
To było niecałą godzinę po tym jak tata moich dzieci zabrał je na spacer.
Natychmiast do niego zadzwoniłam, płacząc ze szczęścia. Do tej chwili nie wiedziałam kto mieszkał wewnątrz mnie. Teraz tuliłam synka.
Byliśmy nadzy, okryci kocem i płakaliśmy oboje. Po godzinie zaczął pić moje mleko. Całkowity, endorfinowy haj.

1.10.12

Życie z Życia (2)

Wspomnienia Agnieszki, mamy Jasia i Zuzi


Jan Kajetan – jak urodziłem się w domu.

Moja opowieść porodowa zaczyna się właściwie od zamknięcia Domu Narodzin. I nie jest to tylko historia o mnie i moich rodzicach, ale też o wielu ciotkach położnych, które pomagały mi na wszystkich etapach mojej drogi – kiedy byłem jeszcze w brzuszku, kiedy się rodziłem i potem, kiedy moja Mama miała niezliczone pytania jak najlepiej się mną opiekować. Okazuje się, że kiedy wszystko jest dobrze z ciążą i porodem lekarz w ogóle nie jest potrzebny!* Ale po kolei.

Szpital to nie jest miejsce dla zdrowych ludzi – stwierdziła moja Mama jeszcze zanim zaszła w ciążę, wzdragając się na myśl o szpitalnych procedurach, zapachach i nieprzyjaznej rutynie, w którą popadła większość kompetentnych skądinąd lekarzy, położnych i personelu szpitalnego. Poród w domu – cóż, jestem jej pierwszym dzieckiem i uznała, że to zbyt ryzykowne.
Dom Narodzin, miejsce gdzie bylibyśmy z Mamą otoczeni troskliwą i ciepłą uwagą a jednocześnie wyposażone w podstawowy sprzęt do ratowania życia i ze szpitalem na wyciągnięcie ręki, wydawał się moim Rodzicom rozwiązaniem idealnym. Kiedy dowiedzieli się, że Dom Narodzin jest zamknięty, byli w kropce. Mama przygotowała listę pytań do szpitala, ale szybko okazało się, że nie znajdziemy miejsca, które spełni wszystkie jej oczekiwania. Nieprzerwany kontakt ze mną po porodzie aż do po pierwszym karmieniu? Pępowina przecięta dopiero kiedy przestanie tętnić? Te i inne pomysły były nie do przyjęcia przez warszawskie szpitale. Znajomi i lekarze kręcili głowami słysząc, że Mama nie chce żadnych interwencji medycznych – oksytocyny, znieczulenia lekami… Na jej tłumaczenia, że wszystkie te interwencje mają swoje skutki uboczne, a jedna pociąga za sobą następne mówili tylko – zobaczysz jak zaczniesz rodzić, będziesz jeszcze wołać o znieczulenie. W końcu przestała tłumaczyć i przekonywać, że wie co dla nas jest najlepsze. Wszyscy odetchnęli kiedy zaczęła mówić, że urodzę się w szpitalu w Wołominie. Myślę, że gdyby nie wsparcie Taty, nie dałaby rady wytrzymać tej presji.

Wtedy Mama skontaktowała się z Ireną Chołuj, która przyjęła więcej porodów domowych, niż ja mam włosów na głowie (a trochę ich mam!). Ciocia Irenka zgodziła się pomóc przyjść mi na świat. Przywitała się ze mną cieplutko, pogłaskała mnie przez brzuszek i długo rozmawiała z Rodzicami. Po tej wizycie Mama była spokojniejsza, ale nadal trochę się obawiała, że możemy mieć jakieś kłopoty przy porodzie. Jednak im bliżej było terminu, tym bardziej była przekonana, że będziemy najszczęśliwsi, jeśli urodzę się w domu. Tym bardziej, że czytając „Urodzić razem i naturalnie” Ireny Chołuj, „Odkrywam macierzyństwo” Preeti Agraval, a nawet Podręczną Encyklopedię Zdrowia (Zysk i S-ka, 2002) dowiedziała się, że kiedy nie ma kłopotów z ciążą, poród w domu jest tak samo bezpieczny jak w szpitalu.
Był jeszcze jeden kłopot. Miałem krótką pępowinę i nie dałem rady się obrócić. Mama masowała mnie przez brzuszek, jak jej pokazała ciocia Ania Litkie (która masowała ją w ciąży i po porodzie), kładła się z brzuszkiem do góry, ale mimo że się starałem, nie dałem rady się obrócić. Pomógł mi dopiero doktor Zwoliński w szpitalu na Madalińskiego. Poszło szybciutko, nawet nie zdążyłem się przestraszyć
Niezłego stracha napędziłem za to Mamie jak już zacząłem się rodzić. Ciocia Irenka była właśnie we Wrocławiu, a szpital w Wołominie chwilowo został zamknięty. Ale od czego ma się tyle super ciotek! Ciocia Irenka z ciocią Kasią Grzybowską (założycielką Domu Narodzin) razem przekonały Marię Romanowską, żeby pomogła mi przyjść na świat w domu. No tak, bo kiedy zacząłem się rodzić moja Mama już nie miała wątpliwości, że nigdzie nie idzie, zostaje w domu.
Urodziłem się 25 września, o 13.35 (3.7kg żywej wagi i 55cm wzrostu). W porodzie oprócz ciotki Mary towarzyszyła mi jeszcze Łucja "Lucy" Talma (obie ze szpitala Św. Zofii), no i oczywiście mój wspaniały Tata, który był przy Mamie cały czas i bardzo mocno ją wspierał. Sąsiedzi byli bardzo dzielni, ale i troskliwi (ktoś przyszedł zapytać czy nie trzeba przypadkiem pomóc, ktoś inny podesłał policję, a jeszcze ktoś karetkę).
Poród w domu był niesamowitym przeżyciem. Trwał 14 godzin. Ale ja właśnie tyle czasu potrzebowałem - urodziłem się różowiutki i prawie w ogóle nie płakałem :-) Nie jestem w stanie opisać jak ciepłe i intymne było to przeżycie dla całej naszej rodziny, mimo całego bólu który ze sobą niosło. Oby każdemu dane było doznać takich uczuć. Nie były potrzebne żadne interwencje medyczne. Mama znieczulana była naturalnie - masażem, akupresurą, ciepłą wodą w wannie. W nagrodę od pierwszych chwil po porodzie mogła siedzieć. Czujemy się dobrze. Ja jestem zdrowiutki i bardzo spokojny. Uwielbiam leżeć na brzuchach rodziców. Jem dużo i często. Od drugiego tygodnia życia rodzice zabierają mnie na spacery w chuście. Dzięki temu mogę sobie rozkosznie drzemać w uszach mając moją ulubioną muzykę - bicie ich serca.

* Dowiedziałem się, że położna może też prowadzić ciążę (i jest, moim zdaniem, bardziej w tym kompetentna niż lekarz, ponieważ interesuje ją nie tylko stan fizyczny przyszłej mamy, ale też jej psychika, nastawienie do porodu, itp.).

 

                                                                                                                                                      
W rolach głównych: 
Zuzia, Mama, Tata, Jaś
Ciotka Mary, Ciotka Ania, Ciotka Lusi i Ciotka Ewa
Koty Diego i Frida 
MuzykaOriental chillout; Leszek Możdżer; David Darling 
Światło: świece IKEA
Dekoracje: basen porodowy Le Basine
Akt I W drodze.
Scena 1
13 lipca, wtorek – wkraczam na scenę.
Scena 2
Kiełkuję w brzuszku mamy. Proszę mnie karmić tuż po obudzeniu i wcześnie chodzić spać. 
Z jedzenia najbardziej lubię zupki. Z zupek najbardziej lubię krupnik.
Za to nie lubię jak mama za dużo pracuje albo się denerwuje. Raz czy dwa aż musiałam się postarać, żeby się położyła i porządnie wypoczęła. Szczególnie jak zapomniała mnie rano nakarmić. I proszę mi nie mydlić oczu jakimś tam pobieraniem krwi.
Scena 3
Od początku dobrze się z mamą rozumiemy. Ja jej powiedziałam, że jestem dziewczynką, a ona mnie zapytała czy podoba mi się imię Zuzia. Owszem, podoba mi się, więc już wkrótce Jaś, mój braciszek, bawi się Zuzią z klocków lego, a wszyscy dookoła się zastanawiają skąd mama jest taka pewna, że to właśnie ja jestem w jej brzuszku. I co zrobi, jak okażę się być chłopcem. Ciotka Mary zapowiada nawet, że umrze w takiej sytuacji ze śmiechu. Oj, szkoda by było ciotki Mary.
Scena 4
Jest styczeń, siedzę w brzuszku od siedmiu miesięcy i robi się coraz ciaśniej. W Warszawie śnieg, a ja po raz pierwszy lecę samolotem. Do Egiptu, żebyśmy troszkę odpoczęły. Mama już się nie przepracowuje, bo od początku roku nie chodzi do pracy. Ale ciągle ma mnóstwo pomysłów na to, co może zrobić z wolnym czasem.  W Egipcie ma dla odmiany się zająć nicnierobieniem - mamy spacerować, spać i rozmawiać z ciocią Dziubsonem i ogólnie się relaksować. Ale mama zupełnie się nie zna na nicnierobieniu. W efekcie wracamy z olejnym obrazem jej autorstwa.
Akt II. Blisko. Coraz bliżej.
Scena 1
Za pięć dni zamierzam się urodzić, a tu nic nie gotowe. Mamo! Mamo!!! Maaamooo!!! No, wreszcie się ruszyła. No to torbę mamy spakowaną. Tak na wszelki wypadek, bo przecież nigdzie się nie wybieramy. Pieluszki gotowe. Ubranka ułożone, czekają. Ja też czekam. Ciasno tutaj.
Scena 2
Niedziela, a mama wciąż buja w obłokach. No, dosyć już tego ślęczenia przed komputerem. Mamo odpocznij, bo czekają nas męczące chwile. Dziś wieczorem się relaksujemy. Pam, pa pa pa ram, ra pa pam… Mamo, możesz znaleźć tą piosenkę? Chciałabym przy niej przychodzić na świat.
Scena 3
Poniedziałek. Aaaale jestem zmęczona! Spokój i odpoczynek. Tego potrzebuję najbardziej. Mamo, dzisiaj nigdzie się nie ruszamy. No, połóż się z powrotem. Śniadanie też możesz zjeść w łóżku. Tato, możesz zostać w domu i pilnować, żeby Jaś nam nie przeszkadzał? I jeszcze drugie śniadanie poprosimy. I obiad. I drugi obiad.
Scena 4
Poniedziałek około północy. Oj! ………Oj!............ Ooooj! Mamo, obudź się, coś się dzieje. Nie wiem co to i trochę się denerwuję. A nie, to Ty się denerwujesz, że Jaś śpi za ścianą! Trzask, zamknęły się drzwi. Tata zawozi Jasia do cioci Beatki i przywiezie ciocię Anię. Ufff, cisza, spokój i błogość. To może napijemy się herbatki?
Scena 5
Wtorek, około 3 nad ranem. Siedzimy w kuchni z tatą i ciocią Anią. Pijemy herbatę i opowiadamy sobie śmieszne historie. No dobrze, pora iść spać. Dobranoc.
Scena 6
Wtorek, rano. Jaki piękny dzień! Tak dawno nie było słońca, a tu proszę, świeci od samego rana. Dziś mam świetny humor i mnóstwo energii. To będzie dobry dzień. 
Zawozimy zaspaną ciocię Anię na hiszpański i idziemy do lasu. Na Łosiowych Błotach toczy się ptasie życie towarzyskie tio, tio, fiju fiu fiu…, szumi strumyk i wiatr w gałęziach, zza których wyglądają ciepłe promienie słońca. Rytmicznie postukują mamine kijki do nordic walking. Stuk, stuk, stuk, stuk, stuk, stuk…Stop. Rozglądamy się wokół, głęboko oddychamy i po chwili skurcz mija. Seans relaksacyjny z przerwami co 15 minut – puk, puk mamo, to już niedługo.Telefon od dziadka Grześka dodaje otuchy.  
Scena 7
Na Blizne przywitałyśmy się z babcią Marylką i dziadkiem Zenkiem – szczęśliwym, że spełniło się jego pielgrzymkowe życzenie – miałam się pojawić na świecie już po ich powrocie z Izraela.
Scena 8
Teraz jeszcze samochodem do domu na masaż. Ciotka Ania już od dwóch tygodni przypominała mi, że niedługo będę się wyprawiała na świat, ale dopiero dziś potraktowałam ją poważnie. Po masażu mama zgrywała chojraka i chciała jeszcze jechać po Jaśka, ale na szczęście chwilę zaczekała i wtedy zaczęło się dziać. Jako, że skurcze były coraz częstsze, mama usiadła na piłce. Tam przychodziły co 8-12 minut,   chciała się z tej piłki podnieść, to łapał ją skurcz. W końcu zadzwoniła po instrukcje do ciotki Mary, która jak zawsze przytomna i pragmatyczna kazała przestać kombinować, zapakować się do wanny i wyciszyć. Ale ja byłam już w drodze. I tylko magiczne dłonie cioci Ani zdejmowały ból pozostawiając przyjemne uczucie rozciągania. Tata wrócił z pracy o 16, w sam raz żeby pobyć z nami przez chwilę w łazience, przygotować basen porodowy, zainstalować oprawę świetlno-muzyczną i pojechać do Jaśka,któremu właśnie zaczynało się kolejne zapalenie krtani. I tak Tata przyjechał na stałe  tuż przed ciotką Mary, która pojawiła się o 18 i stwierdziła 6 centymetrów rozwarcia. Jak to? To już??? To przecież powinno boleć!
Szybko, coraz szybciej. Skurcz za skurczem. Dlaczego te przerwy są takie krótkie? W końcu chwila oddechu… I, o rety, uwaga, wychodzę! Trzymaj się Mamo, za chwilę będę! „Patrz, kto do Ciebie płynie!” – to ciotka Mary. Aaaa, jak tu zimno.Gdzie jesteś Mamo? – Tu jestem.
Jestem. Jestem.


30.9.12

Życie z Życia (1)

         W tygodniu z Międzynarodowym Dniem Empatii (2 października) mam dla Was kilka cudownych opowieści o Nowym Życiu. Zaprosiłam empatyczne mamy do podzielenia się ze mną i z Wami wydarzeniem, które na zawsze zmieniło ich Teraźniejszość i Przyszłość. 
      
Wspomnienie Karoliny, mamy Klary.

Pozwoliła nam zjeść wigilijną kolację, ekscytować się prezentami i słodkim ociężałym bezruchem. Wróciliśmy do domu, kąpiel i spać. Zaplotłam warkocze. Wiedziałam, że przez najbliższe kilka dni włosy będą przeszkadzały….
Boże Narodzenie, pierwszy dzień świąt, budzimy się i ja już wiem. Nie musimy pakować torby, a tak straszyli, że trzeba ją będzie wołać, że trzeba będzie iść do szpitala. Zaczęło się, jestem taka szczęśliwa, nic mnie nie boli, tylko czuję intensywnie skurcze, nie są regularne ale ja wiem, że dziecko już jest gotowe.  Tatuś mojej córeczki rozśmiesza mnie swoją skrupulatnością w notowaniu skurczy, jest tak miło, jemy śniadanie. Dzwonimy do naszej położnej…..
Ja wiedziałam, że Ty w święta zaczniesz rodzić… Za godzinę jest u nas. Biegnie umyć ręce i wyciąga trąbkę, przykłada do brzucha.
Jest tętno. Uff. Kładę się.  Jezuuuu, jaki ból, badanie rozwarcia. 4 cm. Uff. Zostajemy w domu. Gawędzimy, pijemy herbatę, ja spaceruję, od czasu do czasu kucamleniwa świąteczna atmosfera, nucę kolędy. Czuję się świetnie, przyjeżdża druga położna.  Jakub krząta się w kuchni i gotuje rosół z karpia. Położne opowiadają o porodach, o zdrowym jedzeniu….. mam tyle im do przekazania ale powoli moja świadomość zaczyna zjeżdżać w dół ciała i tracę zainteresowanie rozmowami, idę do drugiego pokoju, chcę być sama…. W samotności zaczyna powoli, wraz ze skurczami, wydobywać się ze mnie głos, wydaje mi się że bardzo głośny, niepohamowany ale położne mówią: Jak potrzebujesz to krzycz głośniej….
Zaskakuje mnie ta potrzeba bycia samej, w ciszy. Patrzę na ogień w kominku, kucam opierając się o stół i czuję swoje ciało, intensywnie, doskonale, zadziwiam się, że takie mocne, zadziwiam się dlaczego otwieranie się ciała nazywa się skurcz…. Jest coraz intensywniej. Położne chcą sprawdzić. Tym razem się opieram i napinam, skurcze mimo intensywności nie są bólem, boli badanie. Jest 7 centymetrów, a pęcherz cały, wody nie poszły. 4 godziny od przyjazdu pierwszej położnej. Proponują wannę. Idziemy do łazienki, woda zmniejsza intensywność…. Tatuś mojej córeczki masuje kręgosłup, podtrzymuje, gładzi głowę. Sam wie co robić. Uczestniczy. Jest porodzie, to jego też dotyczy.
Jesteśmy sami w łazience, szumi grzejnik, nawet mi nie przeszkadza, choć zwykle tak go nie lubię. Patrzymy sobie w oczy, nie wiem jak długo.  Myślałam, że go nie będę chciała, myślałam, że chcę kobiet: przyjaciółek, matki, siostry ….trzymania za ręce, śpiewu. Okazało się, że to jego oczy są mi niezbędne do przyjścia tego procesu.
Woda stygnie, nie chcę wychodzić ale trzeba sprawdzić…. Idę do pokoju, zmęczyłam się w łazience, byliśmy tam 2 godziny. Ale jest już 9 centymetrów… Położne otwierają swoje torby,  przebierają się,  cieszą się, że tak pięknie wszystko idzie, przypominają, że między skurczami mam mocno odpoczywać bo lada moment zacznie się parcie. Zostajemy w łóżku, tutaj to będzie.  Tutaj spotkamy się z naszą córeczką, nie w wannie. Dużo spraw w czasie tego porodu uległo zmianie - nie włączyłam muzyki, chciałam ciszy, nie zadzwoniłam do nikogo poza mamą - nie chciałam nikogo w to angażować, nie chciałam urodzić do wody…  Mija godzina- nadal 9 cm. Patrzymy na siebie. Znowu badanie, obie sprawdzają. Wyję, boli. Boli bo już wiem, że one zdecydowały, mimo że nie powiedziały ani słowa.  Każą wziąć torbę i jedziemy do szpitala. Torby nie ma. Nie chciałam iść do szpitala, nie przygotowałam się na szpital. Zaczynam walczyć, zaczyna mnie boleć, zaczynam płakać, gryźć się w język. Cała w sekundę jestem skurczona, zmarznięta, niepogodzona. Nie pomagają kojące słowa. Bywa. Nieprzewidywalne. Samo życie. Tatuś mojej córeczki szybko pod dyktando pakuje torbę, ja powstrzymuję parcie, które się pojawiło. Ostatni błysk nadziei, ostatnie badanie, może ruszyło i szyjka puściła.
Niestety, jest jeszcze trochę, nie przyj, nie przyj, oddychaj, zziajany pies……
Wsiadamy do samochodu.  Już wiem, że jedziemy na cięcie. Pytam ile to trwa. Położna, które jedzie z nami próbuje pocieszać.
Dostaniesz oksytocynę, przebiją pęcherz, będą monitorować tętno i raz dwa urodzisz i zaraz wrócimy do domu. Pewnie lotosowo się nie uda ale wszystko się ułoży. Słucham ale nie wierzę, widzę jak szybko jedziemy, jak pusto na ulicach, późny wieczór, Boże Narodzenie, pierwszy dzień świąt. Skurcz za skurczem bez przerwy.
Wchodzimy na izbę. Chyba obudziliśmy położną. Jest zabawnie, pani odpytuje mnie z imion, nazwiska a ja co minutę hyc pod biurko w kucki….. mówię, że mam parte i co mam z tym fantem zrobić, pani w fartuchu,  że papiery, ja że parte, ona że papiery i że widziała takie parte bez rozwarcia, no to mówię, że mam 9 cm…. ona kapituluje i mówi dobra, zbadam panią, bada i nagle papiery nie mają znaczenia, wózek i jedziemy szybko na oddział, pierwsze minuty unieruchomienia w wózku w windzie - boli.  Na oddziale patrzą jak na wariatkę, opieprzają za pomysł porodu w domu, w dwudziestym pierwszym wieku, tatuś córeczki broni. Każą się położyć na stole, przypinają  ktg,wbijają wenflon, coś wstrzykują, tatuś protestuje pyta co to - nikt nic nie mówi, już jestem numerem w systemie medycznym, wdrażają procedurę - przez chwilę nie czuję się człowiekiem tylko skomplikowaną rodzącą.  Tlen pachnie mentolem- co za ohyda, ale godzę się, mówią magiczne – to dla dziecka. Wytrych ale im wierzę, nie mam wyjścia, próbuję dyskutować, bronić, tracę niepotrzebnie energię.  Przychodzi lekarka, przebija pęcherz, ciepłe wody chlustają na nogi - czyste- zdziwienie, bo jesteśmy dużo po terminie…Wsłuchuję się w szybki stukot urządzenia ktg, dziwnie zwalnia… Jeszcze jeden lekarz…
Cięcie, już nie czekamy.
Błagam, nie odchodź, nie zostawiaj mnie, nie pójdę tam sama, musisz przy nas być, nie dam rady sama….  
Procedura dopuszcza tatę w narodzinach przez cc. Poddałam się, zgodziłam. Idę na salę, siadam na stole, anestezjolog gładko wbija mi igłę w kręgosłup,  kładę się. Przychodzi Jakub w zielonym stroju jakiegoś lekarza. Jaki on śliczny, myślę. Staje jak anioł stróż u mojej głowy.
Dziewczynka. Idź do niej, trzymaj za piętę, za cokolwiek. Dotykaj ją.  Idź. 
Poszedł. Te minuty są ich. Oni się witają pierwsi. Ojciec. Córka. 
Mrugam, widzę tęcze. Łzy wpływają do uszu. Z tęczy wyłania się Jakub, w zielonej serwetce trzyma Klarę. Taką maleńką, czarną łepetynkę. Kładzie mi ją na twarzy. Jest tak miękka, tak jak nic wcześniej. Tak mnie ślini, słyszę jak mlaska.  Wiem czego chce, a ja nie mogę Jej tego dać. Jakub ją przytula. Widzę jak pełznie po zielonej koszuli. Dzielna dziewczyna. Akrobatka.  Patrzę na nich. Czuję coś czego, nie czułam nigdy wcześniej.
Jedziemy na salę pooperacyjną.  Zostawiają nas na chwilę. Jesteśmy w trójkę. Jestem zdziwiona, że Ona tak bardzo jest, że jest taka rzeczywista, taka wyraźna, piękna, moja, nasza. Że się porusza miękko. Że ma tak jasne paluszki i długie paznokcie i wyciamkany kciuk. Stęka cichuteńko.
Je. Skąd wie? Skąd ja wiem jak ją trzymać? Wiem. Nie mówimy nic. Jesteśmy.  
Co jest w tym worku?
Placenta.
Dali? 
Kazałem zapakować.
Zaimponował mi. Ja myślałam tylko o tym jak zawiodłam. Przychodzi moja położna. Podziwia dziewczynkę, pyta ją co wykombinowała, dlaczego jej się zachciało fikołków, obrotów… nie wiemy. To tajemnica na razie.
Przychodzą szpitalne, jest po północy Państwo musicie iść, odwozimy panią na salę.
Nie. Nie. Jeszcze nie jestem gotowa. Jeszcze chce być z Klarą, z Jakubem. Z nimi. Potrzebuję tego nowego razem. Tym się pożywić po wysiłku. To jest moje lekarstwo na rozczarowanie.
Zabieramy dziecko.
Nie oddali jej do rana. Zostawili mnie na sali z innymi kobietami, z innymi dziećmi. Powiedziały- dzwonić tylko w pilnych sprawach, są święta. Nie powiedzieli, że jak przestaje działać znieczulenie to tak strasznie boli, ruszyć nie można bo dziura w kręgosłupie, płyn się może wysączyć, bez ruchu…. 12 godzin.  Ależe krew się intensywnie wysącza to nie powiedzieli. Która sprawa jest pilna?
Nie umiem zasnąć. Skurcze są dużo bardziej bolesne niż porodowe, a każdy przecięty wpół. Nie byłam przygotowana na to. Nie chciałam do szpitala. Jak można sobie tego życzyć. Cięcia.
Takie rozczarowanie. Tak bardzo ją zawiodłam. Każda myśl mnie kaleczy. Klara, sama, w przezroczystej rynience, ubrana w obce ciuszki, obcymi rękami, wytarta, owinięta w kocyk. Popadam w taką rozpacz jak nigdy. Ostatkiem sił łapię się w garść żeby nie spaść w tą przepaść. To mnie najwięcej kosztowało, to był największy wysiłek w całym porodzie. Zawrócić w momencie staczania się na dno gdzie wszystkie moje zmory….
Zamiast tego przez wiele godzin powtarzam w głowie - Kocham Cię córeczko, jestem obok, kocham...


24.9.12

Jesper Juul dla Ciebie

     Lubię Juula. Za Jego ogromny szacunek dla człowieka, Małego i Dużego. Za zaufanie do dziecka i rodzica, wiarę w ich kompetencje. Lubię Go, bo Juul jak mało kto, nie poucza, nie straszy, nie obiecuje, nie roztacza wizji idealnej rodziny, a jedynie dzieli się wieloletnim doświadczeniem. Podaje przykłady, stawia pytania, wyciąga wnioski, zachęca do weryfikacji swoich postaw i zaprasza do tworzenia prawdziwych relacji w rodzinie. U Juula zachwyca mnie także to, że ten światowej sławy terapeuta otwarcie pisze o swoich "wątpliwych" decyzjach wychowawczych.

    Dzięki Wydawnictwu MiND mam dla Was cztery książki Jespera Juula:
  1. Uśmiechnij się! Siadamy do stołu
  2. Twoja kompetentna rodzina
  3. Przestrzeń dla rodziny 
  4. Być mężem i ojcem
     Jeśli macie ochotę powiększyć swoją domową bibliotekę o książkę tego autora zostawcie pod postem komentarz. Napiszcie którą książkę chcecie i dlaczego.
2 października (Międzynarodowy Dzień Empatii) wylosuję cztery osoby, do których powędrują książki Juula. 


     Będzie mi miło, jeśli osoby piszące bloga umieszczą u siebie informacje o candy, a ci, którzy posiadają konto na FB poinformują swoich znajomych o możliwości otrzymania książek Juula.

Pozdrawiam Was jesiennie.
Monika 

15.9.12

O przywiązaniu

„Stwierdzenie, że dziecko jest przywiązane do kogoś oznacza tyle, iż ma ono silną skłonność do poszukiwania bliskości i kontaktu z tą konkretną osobą, zwłaszcza w sytuacjach, gdy jest przestraszone lub cierpiące (np. głodne, chore, zmęczone).”
                                                                                   J. Bowlby

     Byłam na dwudniowej konferencji "Regulacja emocji w świetle teorii i przywiązania" i w przyszłym roku też jadę :) 

      Choć o więzi i rodzicielstwie bliskości co nieco wiem, to z otwartym umysłem i sercem przyjmowałam każde słowo. To, co intuicyjnie wiedziałam, a w zasadzie wyczuwałam; to, o czym godzinami rozmawiałam z przyjaciółkami; to, co przeczytałam w tej czy innej książce, tutaj zostało potwierdzone przez naukę i badania. 

        Mam dla Was Myśli zapisane na konferencji. Może będą inspiracją. 
  • są trzy style przywiązania: bezpieczny, ambiwalentno - lękowy oraz unikający, w tym unikająco - lękowy i unikająco - unikający. O stylach przeczytacie tutaj;
  • dla tworzenia więzi ważny jest okres prenatalny. W tym okresie powstaje co prawda jednostronna relacja (mama-dziecko) ale nie bez znaczenia dla dziecka, jego mózgu ma fakt, co mama przeżywa, myśli, co je i pije;
  • bezpieczna więź chroni człowieka od poczęcia do śmierci;
  • o jakości, stylu nawiązywanych relacji w dorosłym życiu decyduje przede wszystkim (czyli nie tylko) styl przywiązania jaki mieliśmy w dzieciństwie z rodzicem, zwykle z mamą;
  • bezpieczny styl przywiązania kształtuje się wówczas, gdy rodzic reaguje na sygnały wysyłane przez dziecko. Im szybciej reaguje, tym trwalsza jest owa więź;
  •  Maluch pozbawiony opiekuna (nie musi to być biologiczny rodzic) lub posiadający opiekuna, który zwleka z zaspokojeniem jego potrzeb może mieć problem z nawiązywaniem relacji opartych na bezpiecznym stylu przywiązania; 
  •  styl przywiązania nie jest dany raz na zawsze. Traumatyczne wydarzenia mogą pozbawić człowieka stylu bezpiecznego, a Wzbogacające - przybliżyć do bezpiecznej;
  • bezpieczne przywiązanie pozwala dziecku na kroczenie przed rodzicem, zaspakajanie swojej ciekawości, poznawanie świata, doświadczanie. Gdy pojawia się niebezpieczeństwo dziecko powraca do rodzica, chwyta go z rękę, przytula się, by go opuścić, gdy niebezpieczeństwo minie;
  • małe dziecko może stworzyć bezpieczną więź zaledwie z kilkoma osobami. Im ich mniej, tym lepiej;
  • bezpieczny styl przywiązania dziecko wykształca do 3-4 roku życia dlatego im wcześniej dziecko zostanie przysposobione tym lepiej;
  • bezpieczeństwo = przewidywalność (małe dzieci);
  • przedwczesna separacja zaburza więź. Lęk wyzwala produkcję kortyzolu (hormon stresu), który uszkadza mózg;
  • bezpieczna więź to prawidłowy rozwój emocjonalny, intelektualny i społeczny dziecka
  • tworzeniu bliskiej więzi sprzyja wiedza o rozwoju dziecka;
  • dziecko z pozabezpiecznym stylem przywiązania ma mniejszą samoświadomość emocjonalną
    i kłopoty z rozpoznawaniem emocji innych;
  • "domaganie się" przez dziecko brania na ręce, przytulania, kołysania, śpiewania itp. to zaproszenie do stworzenia więzi. Dzieci, które tego nie robią winny być stymulowane do "domagania się";
  • do regulacji emocji dziecko potrzebuje fizycznego kontaktu, bliskości. Dziecko odesłane do drugiego pokoju nie ma szans na zadbanie o siebie;
  • jakość opieki nad niemowlęciem determinuje późniejszą zdolność do radzenia sobie z emocjami;
  • skłonność do tworzenia silnych więzi to wrodzony mechanizm. Wrodzona jest także potrzeba opieki jaką dorosły roztacza nad dzieckiem;

Zainteresowanych stylami przywiązania odsyłam tutaj: 
      
    

19.8.12

Kiedy moje dziecko się chowa

Trzy sceny z życia 4,5 letniej Dziewczynki.

Scena 1:
Idziemy głównym deptakiem Miasta. Zo w podskokach ok 5 metrów przede mną. Co jakiś czas przystaje, odwraca się, sprawdza czy jestem, śmieje się, macha rączką. Ten obraz zakłóca zatrzymująca się na wysokości Zo Kobieta.
Kobieta: Nie oddalaj się od mamy, bo Cię ktoś porwie. (Moje Dziecko sztywnieje) Jak nie będziesz słuchać mamy to ktoś może Cię zabrać (Dziecko blednie)
Przyspieszam kroku. Biorę Zo za rękę (Dziecko płacze).
Kobieta: No i co płaczesz? Przecież nic się nie stało.
Ja: Proszę nie mówić do mojego dziecka, że ktoś ją porwie. Proszę jej nie straszyć.  
Kucam przy Zo, przytulam ją i mówię: Kochanie ta Pani nie ma racji. Nikt Cię nie porwie. Nic Ci się nie stanie. Jestem tu z Tobą. (Dziecko ściska mocno moją rękę. Bezdźwięczny płacz zamienia się w szloch)
Kobieta: I widzi Pani, co Pani narobiła. Teraz się dopiero rozpłakała. Przecież ja nic takiego nie powiedziałam. Chciałam, żeby Pani słuchała.
Ja: Jeśli moje dziecko idzie przede mną, a nie ze mną to znaczy, że się na to zgadzam. Mam do Pani prośbę. Kiedy następnym razem będzie chciała Pani powiedzieć do jakiegoś dziecka, żeby słuchało swoich rodziców to proszę się upewnić, że rodzice wyrażają na to zgodę. Kiedy mówi Pani do mojej córki, że ktoś ją porwie, to Mała zaczyna się bać. Przestraszyły ją Pani słowa.
Kobieta: Niech Pani nie przesadza. 
Ponieważ nie zostałam usłyszana przez Kobietę dalsza rozmowa nie miał sensu. Mówię więc do Zo: Kochanie ta Pani nie ma racji.
Kobieta oddalając się mruczy pod nosem coś o bezstresowym wychowaniu, o tych nowoczesnych rodzicach. Nawet zaczepia jakiegoś przechodnia by podzielić się z nim swoją opinią.

Scena 2: 
Dwudaniowy obiad u Bliższej Rodziny. W trakcie jedzenia rosołu Zo odkłada łyżkę, rozkłada się wygodnie na kanapie i wydaje dźwięk: ufff...
Rodzina: Zo jedz. Jak nie będziesz jadła to nie będziesz duża. Popatrz jaka duża jest Wera (kuzynka Zo). Ona wszystko zjada i rośnie. 
Zo:  Ale ja chcę być duża.
Rodzina: To zjadaj, zjadaj, bo nie urośniesz. 
Zo: Ale ja już nie chcę.
Rodzina: Jak nie zjesz nie urośniesz.
Zo ze łzami w oczach: Ale ja już nie jestem głodna.
Ja (bo Rodzina jak widać głucha jest): Zo mówi, że nie jest głodna. 
Rodzina do Zo: No to nie urośniesz. (Nie napiszę, co cisnął mi się na usta) 
Ja: Nie mów do niej w ten sposób. Nie mów, że jeśli nie zje obiadu, to nie urośnie, bo to nieprawda.
Reszty Wam zaoszczędzę. Wiadomo, że z Rodziną najtrudniej.

Scena 3: 
Plac zabaw. Zo na huśtawce. Zuza w wózku. Ja na ławce (z książką). 
Tata płaczącego 3 latka do Zo: Możesz już skończyć huśtać się?
Ponieważ Zo nie reaguje (ja jeszcze też nie) Tata powtarza:  Możesz już skończyć? (Brak reakcji). 
Tata szuka wzrokiem Rodzica tego dziecka. Znajduje, więc zwraca się do mnie: Niech Mała już skończy. Chcę pohuśtać syna. (Brak reakcji). Tata zadaje więc pytanie: Może ją Pani ściągnąć z tej huśtawki?  
Ja: Nie. Jak skończy się huśtać to sama zejdzie. 
Tata zwracając się ponownie do Zo (ciekawe dlaczego zrezygnował z konwersacji ze mną?): No nie widzisz, że Mały płacze. Jesteś starsza więc mogłabyś mu ustąpić (O nie!)
Ja: Ma Pan rację, jest starsza. To jednak nie jest powód by musiała natychmiast zrezygnować z zabawy. 
Tata: Starsze dzieci mają ustępować młodszym, bo inaczej nie nauczą się, że trzeba się dzielić, pomagać słabszym. Mała złaź - to już do Zo.
Zo trochę przestraszona ześlizguje się z huśtawki ale nie oddaje jej chłopcu. Kurczowo trzyma się łańcucha. Podchodzę do niej i pytam: Chcesz jeszcze się huśtać czy już wystarczy? 
Zo spuszcza wzrok. Nie odpowiada. 
Tata do Syna, już nie płaczącego: Wskakuj. (to niestety nie jest możliwe, bo zasłaniam huśtawkę kucając przy Zo)
Tata do mnie: Niech się Pani przesunie. 
Nie przesuwam się (nie wiem dlaczego) i mówię do Zo: Kotku, kiedy ktoś Cię o coś prosi możesz powiedzieć "tak" lub "nie". 
Zo: Ale ten Pan krzyczał na mnie.
Tata: Nie przesadzaj. Nie krzyczałem. 
Ja: Według Pana - nie, według mojej córki - tak
Tata:  Nie krzyczałem.
Ja: Kiedy ktoś krzyczy też możesz wybrać czy chcesz powiedzieć "tak" czy "nie".
Zo: Ja chcę się huśtać
Dalszy ciąg dialogu, a w zasadzie monologu, był pełen ocen, krytyki i stereotypów, więc go nie przytaczam.


      Dziecka przed światem i ludźmi nie uchronię. Nie mam nawet takiego planu. To, co mogę i chcę robić, to ją wspierać. Towarzyszyć jej, gdy staje do konfrontacji z dorosłym, choć w kontekście tych trzech scen prawdziwsze będzie sformułowanie: gdy dorosły swoje lęki, obawy, przekonania i tzw. święte prawdy konfrontują z Nią. 

     Jak wspieram?
  • dostrzegam Zo w sytuacji, w której jest. Nie pogrążam się w czasie przeszłym (w którym różnie bywało), nie fantazjuję o czasie przyszłym (w którym różnie może być), ale jestem w czasie teraźniejszym. Przeżywam z moją córką "tu i teraz";
  • zatrzymuję się nad jej przeżyciami i akceptuję je, nawet te trudne, kolczaste, niemile widziane przez Bliskich i Obcych;
  • nie przerywam, gdy otwiera usta; 
  • nie przeszkadzam, gdy coś poznaje;
  • ufam Zo;
  • stoję po jego stronie.
      To, nie takie trudne :)

P.S. Dziękuję Wam za komentarze. Zarówno za wsparcie i zrozumienie, jak i za obawy, wątpliwości i pytania. Wasza szczerość nie tylko pozwoliłam mi odkryć potrzeby, które bardziej lub mniej udało mi się zaspokoić, ale także pokazała mi opisane sytuacje z innej perspektywy, nie mojej ale przecież istniejącej. Wasza gotowość polemiki "zmusiła" mnie do zadania sobie pytań i poszukiwania odpowiedzi. Dowiedziałam się o sobie czegoś nowego :)
Wszystkich tych, którzy przeczytali post, zachęcam do czytania komentarzy i zapraszam do przeczytania ciągu dalszego. Wystarczy kliknąć tutaj.
Pozdrawiam.
    

29.6.12

Będę z Tobą

     Zauroczona i zainspirowana wpisem Lovepatiens chcę Wam opowiedzieć o tych momentach naszej wspólnej drogi z Zo, kiedy za Kasią Groniec śpiewam:

Ze swojej drogi zejdę
Będę z Tobą
dokądkolwiek pójdziesz, cokolwiek zrobisz
będę z Tobą
Gdziekolwiek się zwrócisz, cokolwiek powiesz
będę z Tobą

Ze swojej drogi zejdę

Będę z Tobą
I w najlepszej z chwil i najgorszej tez
Będę z Tobą
Jak i w pierwszym, tak i w ostatnim dniu
Będę z Tobą
Z Tobą

Ty przed Tobą świat,

za Tobą ja,
a za mną już nikt.


      Są takie momenty w naszej relacji, że droga Zo staje się moją drogą, że zupełnie naturalnie schodzę ze swojej, by wejść na jej i uznać ją za własną. Dzieje się tak, gdy Zo staje przed nieznanym. Spotkanie z obcym, mało znanym człowiekiem, zabawa z "nieoswojonym" rówieśnikiem, wejście pierwszy raz w daną sytuację, to są dla Zo nie lada wyzwania. Choć moja córka nazywana jest "czortopchaczem", to w tych trzech sytuacjach jest powściągliwą i uważną obserwatorką. Zo potrzebuje nie tyle czasu na zaaklimatyzowanie się, co poczucia bezpieczeństwa, pewności, że jestem dostępna, w zasięgu wzroku, nastawiona wyłącznie na nią ("Ty przed Tobą świat, za Tobą ja, a za mną już nikt..."). Potrzebuje mojej ręki, moich ramiom, moich kolan i moich oczu, by ruszyć przed siebie, by odkrywać świat. 
        Moja córka nie jest lękliwa, nieufna, niesamodzielna, zbyt mocno do mnie przywiązana. Moja córka ma do mnie zaufanie. Moja obecność daje jej poczucia bezpieczeństwa, które jest fundamentem pewności siebie i poczucia własnej wartości.  Kiedy więc woła: "mamo, mamo, chodź" - idę. Kiedy mówi: "zostań tu ze mną przez chwilę" - siadam we wskazanym miejscu. Kiedy informuje: "idziemy do domu" (na placu zabaw pojawiła się gromadka głośnych 6 latków) - wstaję. I w głowie nie pojawia się myśl, że Zo jest ode mnie uzależniona, że muszę zrezygnować z siebie, że to najkrótsze droga do wejścia mi na głowę :) 
Schodzę ze swojej drogi bez żalu, pretensji, bez poczucia straty. Wchodzę na Jej z radością, otwartością, ciekawa tego, czego dziś się o Niej dowiem. I lubię te kawałki Wspólnej Drogi. Tak jak lubię tylko Jej Drogę i tylko Moją. 
    
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...