środa, 17 czerwca 2015

Katherine John – „Bursztynowy rycerz”













Wydawnictwo: ŚWIAT KSIĄŻKI
Warszawa 2010
Tytuł oryginału: Amber Knight
Przekład: Ewa Mikina





Podczas drugiej wojny światowej jedną z najpilniej strzeżonych tajemnic III Rzeszy był kompleks bunkrów znajdujących się w okolicach Kętrzyna. To właśnie tam naziści podejmowali decyzje, które były brzemienne w skutkach dla całej ówczesnej Europy. Adolf Hitler (1889-1945) miał do dyspozycji kilka głównych kwater, które rozmieszczone były na terenie całej okupowanej Europy. Jedną z nich był Wilczy Szaniec znajdujący się z dala od dużych miast i szlaków komunikacyjnych. Na tego typu kwatery zazwyczaj wybierano obszary niedostępne i rzadko uczęszczane, leżące wewnątrz sporych rozmiarów leśnych kompleksów, które otoczone były jeziorami i bagnami. Tego rodzaju obiektów praktycznie nie można było namierzyć, natomiast dostęp do nich drogą lądową był wręcz niemożliwy. Okolice Kętrzyna hitlerowcy wybrali na główną kwaterę swojego przywódcy, dlatego że tereny te znajdowały się w pobliżu granicy ze Związkiem Sowieckim, a przecież Niemcy szykowali się do ataku na ZSRR, mając już nawet gotowy plan opatrzony kryptonimem „Barbarossa”. Dodatkowo wybrany teren porośnięty był gęstymi lasami i otoczony licznymi wodnymi akwenami. Nie bez znaczenia był też fakt, że bliższe i dalsze otoczenie Wilczego Szańca było doskonale ufortyfikowane. Prusy Wschodnie posiadały bowiem szereg twierdz, takich jak Toruń, Piława, Giżycko czy Kłajpeda. Były tam także rejony umocnione przeciwpancernymi okopami, zaporami przeciwczołgowymi oraz zasiekami z drutu kolczastego. Co więcej, okolice Gierłoży były rejonem odludnym i położonym z dala od dróg komunikacyjnych. Porośnięte były również starym lasem przypominającym trochę puszczę, który doskonale spełniał funkcję kamuflującą. Dodatkowo Wielkie Jeziora Mazurskie stanowiły od wschodu znakomitą naturalną zaporę dla lądowych wojsk wroga.

Pod koniec wojny Wilczy Szaniec zasłynął przede wszystkim z chybionego zamachu na Adolfa Hitlera. Był to czwartek 20 lipca 1944 roku. W tym dniu do Wilczego Szańca prosto z Berlina przybył pułkownik Claus von Stauffenberg (1907-1944). Celem jego przybycia był udział w tajnej naradzie sztabowej, która miała dotyczyć sytuacji na froncie wschodnim. Pomimo praktycznie idealnego systemu kontroli, udało mu się wnieść do pomieszczenia, w którym miała odbyć się rzeczona narada, teczkę z ładunkiem wybuchowym wyposażonym w zapalnik czasowy. I tak oto o godzinie 12:42 dokładnie w tym miejscu rozległ się potężny wybuch. Była to bomba wniesiona przez pułkownika, która miała pozbawić życia przywódcę III Rzeszy. Pomimo ogromnej siły eksplozji, Hitler nie odniósł żadnych poważniejszych ran, o czym może świadczyć fakt, że jeszcze w tym samym dniu spotkał się w Wilczym Szańcu z przywódcą włoskich nazistów – Benito Mussolinim (1883-1945). Z kolei Claus von Stauffenberg został nazajutrz aresztowany i rozstrzelany, natomiast jego ciężarną żonę przewieziono do obozu koncentracyjnego, zaś dzieci trafiły do sierocińców. 


Barak narad sytuacyjnych w Wilczym Szańcu zniszczony podczas zamachu
na Adolfa Hitlera w 1944 roku. 


Wiadomo, że naziści ze swoim przywódcą na czele uwielbiali wszelkiego rodzaju dzieła sztuki, na przykład te wykonane z bursztynu. Chyba nie ma na świecie człowieka, który nie wiedziałby, że to właśnie z nazistami wiąże się tajemnica Bursztynowej Komnaty, której nikt do tej pory nie odnalazł, choć wciąż ponawiane są próby poszukiwawcze. Nie wiadomo tak naprawdę, gdzie Niemcy ją ukryli, uciekając przez Sowietami. Ta tajemnica bardzo często staje się przewodnim tematem wielu książek, szczególnie kryminałów i thrillerów. Niektórzy historycy twierdzą nawet, że z powodu Bursztynowej Komnaty nadal giną ludzie, którzy za wszelką cenę usiłują ją odnaleźć. A może największy skarb Hitlera ukryty jest w Polsce, na przykład w Wilczym Szańcu? Kto wie?

Na pewno niektórzy z czytających ten wpis zastanawiają się, dlaczego już na samym początku wspominam właśnie o Wilczym Szańcu? Otóż dlatego, że jest to jedno z miejsc, w którym dzieje się akcja powieści Bursztynowy rycerz. Autorką książki tak naprawdę jest Catrin Collier znana z takich powieści jak: Córka Magdy, Ostatnie lato, Amerykańskie lato czy Carski smok. Katherine John to jej pseudonim literacki, pod którym napisała kilka innych powieści, między innymi właśnie Bursztynowego rycerza, którego akcja – podobnie jak Córki Magdy – rozgrywa się w Polsce.

Największy obiekt kwatery
w Wilczym Szańcu.
fot. Przemysław Idzkiewicz
Fabuła powieści oparta jest na pewnej legendzie o średniowiecznym rycerzu, który był tak szlachetny, że aż po śmierci jego zwłoki zalano bursztynem. To swoiste dzieło sztuki jakimś cudem trafiło po wiekach w ręce nazistów i obok Bursztynowej Komnaty stało się kolejnym niezwykle wartościowym nabytkiem Hitlera. Problem w tym, że taka legenda chyba w ogóle nie istnieje. Tak przynajmniej wynika ze słów samej Autorki, która tak naprawdę sama sobie zaprzecza. Z jednej strony twierdzi, że legendę wymyśliła od początku do końca, zaś z drugiej uważa, że legenda o rycerzu zalanym bursztynem jest bardzo dobrze znana w krajach bałtyckich, a także w Polsce. Znacie tę legendę? Słyszeliście kiedykolwiek o szlachetnym Krzyżaku, którego zwłoki utopiono w bursztynie? Przyznam, że ja nigdy o czymś takim nie słyszałam, ale to wcale nie oznacza, że mit nie istnieje. Ponieważ jestem z tych dociekliwych, poczyniłam pewne starania, żeby dowiedzieć się czegoś więcej o tym rzekomym dziele sztuki i jego historii. Uznałam, że skoro – zdaniem Autorki – legenda jest u nas tak dobrze znana, to przecież gdzieś musi pojawiać się jakiś zapis na jej temat. Niestety, nic takiego nie znalazłam. Owszem postać Hermanna von Balka (?-1239) jest w Polsce znana, ale nie wiąże się z nim żaden zatopiony w bursztynie rycerz. Kim zatem był Hermann von Balk? Otóż był on mistrzem krajowym zakonu krzyżackiego w Prusach, który założył Chełmno i Toruń. Zwalczał również plemiona pruskie, a w 1231 roku dowodził pierwszą wyprawą krzyżacką. To właśnie w jego oddziałach miał walczyć legendarny „bursztynowy rycerz”.  

Skupmy się jednak na fabule książki. W Stanach Zjednoczonych funkcjonuje Instytut Salena, który zajmuje się dziełami sztuki. Pewnego dnia Amerykanie postanawiają otworzyć jego filię w Polsce, a dokładnie w Gdańsku. W tym celu do naszego kraju przyjeżdża wnuk właściciela instytutu – Adam Salen, który zostaje dyrektorem placówki. Adamowi żyje się tutaj całkiem dobrze. Wydaje się, że to taki typowy Amerykanin z lekkim podejściem do życia i specyficznym poczuciem humoru. Kobiety za nim przepadają, choć gdzieś w tle majaczy jego piękna żona. Niemniej ani Adamowi, ani też jego partnerkom do łóżka wcale to nie przeszkadza. Mężczyzna, jak na bogacza, żyje sobie całkiem skromnie, bo to przecież Polska, więc inaczej raczej nie da się tutaj żyć. Choć z drugiej strony akurat ten bohater wzbudza w czytelniku sympatię, ponieważ nie wywyższa się ponad innych, a swoich polskich przyjaciół i znajomych traktuje z szacunkiem.

Pewnego dnia Adam Salen otrzymuje zdjęcie, na którym widać legendarnego bursztynowego rycerza, który w niewyjaśnionych okolicznościach zaginął w 1945 roku. Niestety, odzyskanie tego wartościowego dzieła sztuki będzie sporo kosztować, bo aż pięćdziesiąt milionów dolarów, co nawet dla Adama nie jest małą sumą. Problem w tym, że bursztynowy rycerz może nie być autentyczny, do czego próbuje przekonać Adama jego asystentka – Magdalena Kaszuba. Jak gdyby tego było mało, niemalże w tym samym czasie w sopockim Grand Hotelu niemalże na oczach Adama dochodzi o brutalnego zabójstwa, w które może być zamieszany mąż jego asystentki. A zatem chcąc nie chcąc nasz Amerykanin również w jakiś sposób tkwi w tej sprawie.

Fragment kopii Bursztynowej Komnaty
w Carskim Siole.
fot. Georg Dembowski
Relacje Adama Salena z polską policją są dość luźne. Józef Dalecki, który zostaje wezwany na miejsce zbrodni dokonanej w hotelowym kasynie już od progu wścieka się na Adama, który – jego zdaniem – tylko niepotrzebnie narobił szumu i w środku nocy każe mu zajmować się jakimś tam morderstwem. Przecież każdy porządny polski obywatel, potykając się o leżącego trupa, poszedłby dalej, uznając delikwenta za zwyczajnego pijaka, a taki Amerykanin od razu postawił na równe nogi całą policję. No jak tak można w ogóle! Ale skoro zgłoszenie zostało przyjęte, to trzeba się nim zająć, prawda?

Wróćmy jednak do naszego bursztynowego rycerza. Adam nie ukrywa, że otrzymana oferta bardzo go kusi. Już wyobraża sobie te nagłówki w prasie wieszczące o odnalezieniu nazistowskiego skarbu. Niemniej Magdalena Kaszuba jest znacznie mniej optymistycznie nastawiona do tej sprawy i próbuje ostudzić emocje swojego szefa. W końcu jednak dochodzi do tego, że obydwoje rozpoczynają śledztwo na własną rękę, choć w porozumieniu z Józefem Daleckim. Nie będę już dalej opowiadać o fabule, bo po pierwsze nie jest ona zbyt ciekawa i łatwo przewidzieć, co będzie dalej, a po drugie cała książka jest tak bardzo nafaszerowana wszelkiej maści bzdurami dotyczącymi naszego kraju, że jej czytanie wymaga naprawdę wiele cierpliwości. Nie pamiętam, abym kiedykolwiek tak bardzo zdenerwowała się przy czytaniu jakieś powieści. Głupoty, jakie wypisuje Catrin Collier ukryta pod pseudonimem Katherine John, są po prostu niewyobrażalne.

Bursztynowy rycerz został napisany w 2006 roku, natomiast wydany rok później. Wtedy Polska należała już do struktur NATO, a od 2004 roku była także członkiem Unii Europejskiej. I co chyba najważniejsze, od wielu lat nie była już krajem komunistycznym, o czym Catrin Collier zdaje się zapominać, kreując polską rzeczywistość w taki sposób, jakby nasz kraj wciąż znajdował się za żelazną kurtyną. Generalnie jesteśmy narodem biednym i zacofanym, żyjącym z głodowych pensji, rent i emerytur. Jeśli chodzi o nasze zarobki, to faktycznie można byłoby się zgodzić, bo przecież wciąż narzekamy, że zarabiamy mało i na nic nam nie wystarcza. Niestety, to polskie ciągłe narzekanie znajduje swoje odzwierciedlenie w tym, że na Zachodzie widzą nas tak, jak Autorka tej książki. A więc przestańmy stale narzekać, że jest nam w Polsce źle i wyzbądźmy się naszej narodowej cechy, którą jest właśnie bezustanna zrzędliwość! Wszak my zrzędzimy nawet wtedy, kiedy jest nam całkiem dobrze! Czasami warto zrobić dobrą minę do złej gry, żeby uniknąć takiego ośmieszenia, jakie reprezentuje fabuła Bursztynowego rycerza.

Kryminalna intryga tej powieści jest tak banalna, że aż śmieszna. Na kartach książki polska policja nie dysponuje antyterrorystami, którzy powinni zostać wysłani na akcję opisaną w powieści. O nie! Tam jadą przedstawiciele rosyjskiej mafii, którzy współpracują z polską policją. Idąc dalej tym tropem, nie mogłam zrozumieć, kto z kim walczy w tej książce. W ostatecznym rozrachunku wyszło mi, że to rosyjska mafia walczy sama ze sobą. Są więc dobrzy i źli gangsterzy, którzy próbują wyeliminować wewnętrzną konkurencję, a w tym wszystkim siedzi nasz biedny Amerykanin, o którego wcale nie upominają się służby specjalne USA. Czy tak byłoby w rzeczywistości? Wątpię.

Wyd. Accent Press (UK) 2007

Catrin Collier uważa też, że w 2006 roku nie było nas stać na to, aby kupić własnemu dziecku komputer. O ile dobrze pamiętam, to wówczas w Polsce komputery były już towarem ogólnie dostępnym, a w niektórych gospodarstwach domowych było ich nawet kilka. Mieliśmy też Internet!!! Ludzie używali zarówno komputerów stacjonarnych, jak i laptopów. Niestety, w Bursztynowym rycerzu to nasz bogaty „wujek” z Ameryki musi wspomagać „zabiedzone” polskie dzieci i udostępniać im własny komputer, z którego korzysta w biurze. Autorka uważa też, że w 2006 roku urządzaliśmy mieszkania w taki sposób, w jaki robili to Amerykanie pięćdziesiąt lat temu! Naprawdę?! Ale to jeszcze nie wszystko. Otóż polskie kobiety będące w żałobie noszą na głowach czarne welony!

Cóż, takich bzdur znajdziecie w tej powieści całkiem sporo. Catrin Collier ten sam błąd popełniła w przypadku powieści Córka Magdy. Tam część akcji rozgrywa się również w Polsce, lecz nie współcześnie, tylko w latach 60. XX wieku, czyli w okresie głębokiego komunizmu. Pamiętam, że w przypadku tamtej książki polski wydawca zwrócił uwagę na przekłamania i dopisał stosowną adnotację. Tutaj nie znajdziemy niestety żadnej informacji o błędach merytorycznych. Powieść jest reklamowana, jako intrygująca historia z doskonale skonstruowaną fabułą i generalnie jako „mocna książka”. Oczywiście są to słowa zaczerpnięte z Sunday Times, i dziwię się polskiemu wydawcy, że nie zareagował na te głupoty, którymi raczy nas Catrin Collier vel Katherine John. Według mnie to nie przypadek, że jej książki z akcją osadzoną w Polsce są nafaszerowane takimi bzdurami. Nie chcę tutaj snuć jakichś teorii spiskowych, ale mimo wszystko uważam, że jest to cios wymierzony w Polaków, zważywszy że te powieści są tłumaczone też na inne języki, więc siłą rzeczy będziemy postrzegani za granicą właśnie w taki sposób, jak widzi nas Autorka. Dodam tylko, że Catrin Collier jest córką Niemki wysiedlonej z Prus Wschodnich. Możliwe że ten fakt ma coś wspólnego ze sposobem kreacji polskiego społeczeństwa.

Generalnie książka napisana jest bardzo chaotycznie. Wątki są gubione, a zakończenie jest tak śmieszne, że aż żałosne. Nie pamiętam, żeby zdarzyło mi się na blogu odradzać sięgnięcie po jakąkolwiek książkę. Zawsze staram się odnaleźć w każdej powieści jej pozytywne strony. Gdybym nawet bardzo chciała takie strony odnaleźć w omawianej książce, to niestety nie da się tego zrobić. Autorka zmarnowała naprawdę interesujący temat. Nieważne, że już wielu przed nią – i zapewne po niej – sięgnęło po zagadkę bursztynowego skarbu Hitlera. To zagadnienie zawsze budzi ciekawość, tylko trzeba wiedzieć, w jaki sposób tę ciekawość wzbudzić u czytelnika. Catrin Collier zupełnie się to nie udało. I choć główny bohater – Adam Salen – jest całkiem fajnym gościem, to i tak jest to stanowczo zbyt mało, aby książkę uznać za dobrą.

W tym przypadku odradzam lekturę Bursztynowego rycerza, a w zamian polecam doskonały thriller Steve’a Berry’ego zatytułowany Bursztynowa Komnata. Jest to książka również oparta na tajemnicy zaginionego hitlerowskiego skarbu z czasów drugiej wojny światowej z tą różnicą jednak, że nie można jej zarzucić niczego złego. Powieść wciąga już od pierwszej strony i trzyma w napięciu aż do ostatniego zdania.





sobota, 13 czerwca 2015

Dorota Ponińska – „Podróż po miłość. Lilianna” # 3












Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Autorki i Wydawnictwa. Dziękuję!


Wydawnictwo: NASZA KSIĘGARNIA
Warszawa 2015



Nie można uciec od samego siebie,
przenosząc się z miejsca na miejsce.

Ernest Hemingway



Floryda większości z nas kojarzy się z ciepłymi plażami, nurkowaniem, słonecznymi i bezstresowymi wakacjami czy luksusowymi dzielnicami znajdującymi się w dużych miastach. Trzeba jednak pamiętać, że Floryda posiada również bardzo bogatą historię, którą można dostrzec w każdym jej miasteczku. Historia Florydy to także niezwykle ciekawi ludzie, którzy swego czasu spędzali tam czasami nawet długie lata swojego życia. Chyba jedną z najbardziej znanych postaci jest Ernest Miller Hemingway (1899-1961) – amerykański pisarz, który za opowiadanie Stary człowiek i morze otrzymał Nagrodę Pulitzera w 1956 roku. Z kolei dwa lata wcześniej pisarza uhonorowano Literacką Nagrodą Nobla.

Ernest Hemingway na świat przyszedł w amerykańskim stanie Illinois w miasteczku Oak Park. Tam spędził pierwsze lata swojego dzieciństwa, podczas których zaczął tworzyć swoje pierwsze utwory literackie. Były to przede wszystkim teksty zamieszczane w szkolnych gazetkach, lecz najprawdopodobniej utorowały mu drogę do kariery dziennikarskiej. W latach 20. XX wieku Hemingway należał już do Awangardy Literackiej. Pisarz chciał też zasilić szeregi amerykańskiej armii, jednak ze względu na stan zdrowia odmówiono mu przyjęcia, co z ulgą przyjęli jego rodzice, którzy byli temu stanowczo przeciwni. Niemniej po jakimś czasie dopiął swego i zaciągnął się do Czerwonego Krzyża. Dzięki temu znalazł się na froncie włoskim. Do Stanów Zjednoczonych wrócił w 1920 roku i wtedy rozpoczął swoje poważne zmagania z literaturą. Jego dzieła w końcu ujrzały światło dzienne. Podczas niezwykle imponującej kariery pracował jako dziennikarz oraz korespondent zagraniczny dla gazety Toronto Star, pracując w Szwajcarii, Hiszpanii, Turcji, Niemczech, Włoszech i we Francji. W 1922 roku Ernest Hemingway przeprowadził nawet wywiad z samym Benito Mussolinim (1883-1945), kiedy ten piastował jeszcze urząd premiera. Podczas hiszpańskiej wojny domowej, a także w czasie drugiej wojny światowej pisarz był korespondentem z ramienia agencji North American Newspaper Alliance. Jako korespondent wyjeżdżał również do Hongkongu, Chin i Birmy. 


Ernest Hemingway i jego druga żona Pauline Marie Pfeiffer w Paryżu w 1927 roku. 


Biografia Ernesta Hemingwaya jest niezwykle bogata, natomiast jego życiowe doświadczenia wywarły ogromny wpływ na literacką twórczość. Większość dzieł napisał w oparciu o własne przeżycia, zmieniając jedynie imiona i nazwiska głównych bohaterów. Dokładnie według tego schematu powstały takie powieści, jak: Pożegnanie z bronią, Słońce też wschodzi oraz opowiadania Komu bije dzwon i wspomniany już Stary człowiek i morze. Ernest Hemingway był czterokrotnie żonaty, co skutecznie mu wypominano. Miał też trzech synów. Pierwszą żoną pisarza była Elizabeth Hadley Richardson (1891-1979). Małżeństwo trwało od 1921 do 1927 roku. Potem pisarz ożenił się z Pauline Marie Pfeiffer (1895-1951), z którą przeżył trzynaście lat (1927-1940). Trzecią żoną Hemingwaya była Martha Gellhorn (1908-1998), z którą był tylko pięć lat (1940-1945). Najdłużej pisarz żonaty był z Mary Welsh (1908-1986). Ich małżeństwo trwało od 1946 do 1961 roku, czyli do dnia śmierci Hemingwaya.

Związek z drugą żoną sprawił, że Ernesta Hemingwaya zaczęto łączyć z Florydą i miasteczkiem Key West. To właśnie z Pauliną Marie Pfeiffer i dwoma synami większość roku spędzał w domku na Key West. Jego pobyt tam trwał dziesięć lat, a rozpoczął się zupełnie niewinnie. Pewnego dnia pisarz zatrzymał się tam, wracając do domu z zamorskiej podroży. Samochód, który miał być podstawiony, aby Hemingway mógł kontynuować swoją podroż, zwyczajnie nie dotarł na czas. Wtedy zaproponowano mu chwilowy pobyt na wyspie. Ernestowi tak bardzo się tam spodobało, że osiadł na Key West na lata, co wywarło spory wpływ na jego życie osobiste i zawodowe. Hemingway był tak bardzo zauroczony tym niezwykłym miejscem, że zwykł o nim mawiać, iż czuje się na Key West, jakby był w zupełnie innym kraju. Nie pozostało mu więc nic innego, jak tylko tam zamieszkać. Długoletni pobyt na wyspie natchnął go ogromnym entuzjazmem. Z kolei dom, w którym zamieszkał pozwalał mu dzielić czas pomiędzy pisaniem, myślistwem a wędkowaniem. To stamtąd czasami wyruszał na Kubę, aby łowić większe i lepsze ryby. Uwielbiał również polowania, na które wyruszał w mniej zaludnione tereny Wyoming i Montany. Tego rodzaju podróże odbywał na ukochanej łodzi o imieniu Pilar. Nie używał jej jednak tylko do celów turystycznych czy wędkarskich. Dochodząc do porozumienia z ambasadą amerykańską na Kubie, pisarz uczestniczył także w cywilnej akcji kontrwywiadowczej i przeprowadzał rejsy patrolowe, które miały na celu odnalezienie hitlerowskich łodzi podwodnych. Niemniej żadna z tychże akcji nie odniosła oczekiwanego skutku.


Dom Ernesta Hemingwaya na Key West na Florydzie,
gdzie napisał m.in. powieść Mieć i nie mieć.
fot. Andreas Lamecker


Nie bez znaczenia dla Ernesta Hemingwaya był też miejscowy bar Sloppy Joe’s, który znajdował się przy Duval Street 201, a potem potajemnie został przeniesiony na Green Street 428. To tam pisarz spędzał wolny czas z kumplami, pijąc i bawiąc się z dala od świateł literackiego blichtru. Właścicielem baru był niejaki Joe Russell, który z czasem stał się najbliższym przyjacielem pisarza. To właśnie w tym barze po śmierci Hemingwaya odnaleziono nieopublikowane jeszcze wtedy fragmenty rękopisu jego powieści zatytułowanej Mieć i nie mieć, której główny bohater – Freddy – posiada cechy Joe Russella. Oprócz tekstu książki odkryto tam również kilka rzeczy osobistych Ernesta Hemingwaya. W barze Sloppy Joe’s Ernest Hemingway spotkał również swoją trzecią żonę – Martę Gellhorn.

Obecność Ernesta Hemingwaya na wyspie Key West odczuwalna jest do tej pory. Willa przy Whitehead Street 907, gdzie pisarz mieszkał wraz z żoną Pauline, otwarta jest dla zwiedzających i stanowi swego rodzaju muzeum. Do domu na Key West każdy może udać się jako uczestnik wycieczki. Można zwiedzić tam część mieszkalną, jak i gabinet, w którym tworzył Hemingway. Muzeum pozwala odwiedzającym cofnąć się w czasie i obejrzeć przedmioty, które były świadkami obecności jednego z najbardziej utalentowanych amerykańskich pisarzy. Zwiedzając dom Ernesta Hemingwaya można wręcz dotknąć rzeczonych przedmiotów, których niegdyś dotykał sam pisarz. Przedmioty te wielokrotnie stanowiły dla niego inspirację i pomagały w pisaniu.


Bar Sloppy Joe's, w którym Ernest Hemingway spędzał sporo czasu
podczas swojego pobytu na Key West.
zdjęcie pochodzi z 1986 roku

Dlaczego tak obszernie rozpisałam się o Erneście Hemingwayu? Otóż zrobiłam to dlatego, że jest on jednym z bohaterów trzeciego tomu trylogii autorstwa Doroty Ponińskiej. Najpierw Autorka przybliżyła czytelnikom postać średniowiecznego perskiego poety Rumiego (1207-1273), potem był rosyjski malarz-marynista ormiańskiego pochodzenia – Iwan Ajwazowski (1817-1900), natomiast tym razem jest to właśnie Ernest Hemingway, który większości z nas kojarzy się zapewne ze szkolną lekturą Stary człowiek i morze. Pisarz nie jest tutaj głównym bohaterem, zaś Dorota Ponińska skupia się jedynie na jego pobycie na wyspie Key West. Z książki nie dowiadujemy się w jaki sposób toczyło się życie literata przed przybyciem na Florydę i po jej opuszczeniu.

Narracja w Liliannie prowadzona jest dwutorowo, dzięki czemu czytelnik może zaobserwować zderzanie się ze sobą dwóch zgoła różnych światów. Z jednej strony mamy lata współczesne i swoisty wyścig szczurów związany z pracą w pewnej międzynarodowej korporacji, zaś z drugiej strony są to lata dwudziestolecia międzywojennego, a potem okres drugiej wojny światowej. To, co dzieje się współcześnie dotyczy Marty, która jest kobietą sukcesu. Pracuje w międzynarodowej korporacji i odpowiada za dział Public Relations. Współpracownicy bardzo ją szanują i liczą się z jej zdaniem, ale Marcie wydaje się, że mimo wszystko coś jest nie tak. Od pewnego czasu czuje się zmęczona pracą i gdzieś podświadomie zdaje sobie sprawę z tego, że może wreszcie najwyższy czas coś zmienić. Kiedy tak obserwujemy Martę z boku, możemy łatwo dojść do przekonania, że kobieta nie jest w życiu szczęśliwa. Błyskotliwa kariera zawodowa, prestiż i duże pieniądze to jednak za mało, aby móc powiedzieć, że jest zadowolona ze swojego życia. Można też odnieść wrażenie, że swoją pracę wykonuje niczym zaprogramowany automat.

Pewnego dnia ojciec Marty oddaje w jej ręce pamiętnik swojej matki, który ta zaczęła pisać jeszcze w latach swojej młodości i bardzo zależało jej na tym, aby po jej śmierci ten dziennik trafił właśnie do Marty. Dlaczego? Co takiego kryje się w tych zapiskach, że mają one okazać się tak ważne dla wnuczki Lilianny? Dla przypomnienia dodam, że Lilianna to córka Marii, którą czytelnicy poznali w drugim tomie trylogii, zaś wnuczka Emilii z tomu pierwszego. Tak więc w całej trylogii spotykamy aż pięć pokoleń tej samej rodziny, w której skład wchodzi cztery pokolenia kobiet i jedno pokolenie męskie, które reprezentowane jest przez ojca Marty. Wróćmy jednak do dziennika nieżyjącej już Lilianny. W momencie, gdy Marta zaczyna go czytać, jej świat stopniowo zaczyna się zmieniać. Wykorzystując przysługujący jej w pracy urlop, kobieta wyrusza śladami swojej babki i jedzie na Florydę, a dokładnie na wyspę Key West, gdzie dla Lilianny tak naprawdę wszystko się zaczęło. Marta podąża nie tylko śladami Lilianny, ale także samego Ernesta Hemingwaya, który w życiu jej babki odegrał niemałą rolę. Czy zatem Marta podobnie jak jej babka odnajdzie tam miłość swojego życia? A może ta podróż okaże się jedynie ogromnym rozczarowaniem? Może takie odgrzebywanie przeszłości jest zupełnie niepotrzebne?


Jedną z wielkich pasji Ernesta Hemingwaya było łowienie pokaźnych rozmiarów ryb.
Praktycznie polował na nie niczym na dzikie zwierzęta, co również uwielbiał. 
Na zdjęciu wykonanym w 1935 roku widać pisarza z żoną Pauline i synami. 


Każda z powieści Doroty Ponińskiej posiada w sobie pewien niepowtarzalny klimat. W Emilii czytelnik doświadcza swoistej atmosfery Orientu, w Marii jest to charakterystyczny klimat dziewiętnastowiecznego Krymu z wojną krymską w tle, zaś Lilianna fascynuje specyficzną atmosferą Ameryki lat 30. XX wieku i dwudziestoleciem międzywojennym w Polsce. Wyspa Key West – zarówno ta z przeszłości, jak i współczesna – opisana jest z niezwykłą dokładnością. Postać Ernesta Hemingwaya jest nakreślona tak, aby pokazać nie tyle jego pracę twórczą, ale przede wszystkim to, jakim był mężczyzną i co tak naprawdę go fascynowało, a co nudziło. Pisarz widziany oczami Autorki raczej nie budzi sympatii czytelnika, jeśli ten czytelnik jest kobietą. Możliwe że mężczyźni spojrzeliby na niego inaczej, lecz dla kobiety jest on zwykłym egoistą zapatrzonym tylko i wyłączenie w siebie i interesującym się własnymi potrzebami. Kobiety traktuje przedmiotowo i są mu potrzebne tylko po to, aby mógł poczuć się dowartościowany. Z perspektywy czasu może dziwić to, jak ogromne powodzenie Ernest Hemingway miał u płci przeciwnej. Widocznie pomimo swoich wad musiał mieć w sobie jakiś ukryty magnetyzm, który przyciągał do niego kobiety tak bardzo, że nie dostrzegały tego, iż pisarz zwyczajnie gra na ich uczuciach i w pewnym sensie je wykorzystuje.

Jeśli chodzi o Martę i Liliannę to należałoby powiedzieć, że są to kobiety silne, które z jednej strony wiele łączy, lecz z drugiej równie wiele dzieli. Czy mają podobny charakter? W niektórych sytuacjach faktycznie pomiędzy babcią a wnuczką można dostrzec pewne podobieństwa. Nie wiadomo w jaki sposób zachowałaby się Marta, będąc na miejscu Lilianny i na odwrót. Każda epoka posiada bowiem inne normy społeczne, do których należałoby się dostosować. Pomimo że Lilianna żyła w epoce, która nam kojarzy się z przestrzeganiem konkretnych konwenansów, to jednak już w chwili opuszczenia domu rodzinnego zaczęło zmieniać się jej nastawienie do świata. To, czego doświadczyła w Wilnie było dla Lilianny naprawdę niezwykle trudne i nawet dla niej samej niezrozumiałe. Możliwe że jadąc do Ameryki pragnęła odmiany i robiła wszystko, aby tak się stało, nie zważając na konsekwencje swoich zbyt śmiałych czynów. Można zatem odnieść wrażenie, że dom rodzinny i wileńskie otoczenie niesamowicie ją ograniczały, nie pozwalając jej na pokazanie siebie taką, jaką naprawdę była. Natomiast Marta jest nieco bardziej powściągliwa w uczuciach, co może mieć związek z pracą, jaką wykonuje. Piastując wysokie stanowisko zmuszona jest przecież wciąż kontrolować swoje zachowanie, bo wystarczy, że raz się zapomni, a na drugi dzień przeczyta o tym w prasie. Dlatego też wszystko, co robi, a co nie ma związku z pracą, robi w ukryciu.

A tak bawiono się w Sloppy Joe's w latach 30. XX wieku.
autor obrazu: Waldo Peirce (1884-1970)


Lilianna jak chyba żadna z poprzednich części trylogii posiada w sobie bardzo ważne przesłanie dotyczące współczesnego zapracowanego człowieka. Chodzi mianowicie o wolność w tym, co robimy na co dzień. Przyznam, że czytając tę książkę zaczęłam zastanawiać się, czy faktycznie dobrze jest mi w miejscu, w którym obecnie jestem. A może coś należałoby zmienić? Może moja praca jedynie mnie ogranicza i przytłacza, zajmując zbyt dużo czasu, przez co brakuje mi go na rozwijanie własnych pasji? Wiadomo że wiele zależy od realiów, w jakich żyjemy. Nie zawsze jest tak, że nagle możemy wszystko rzucić i zająć się tylko tym, co sprawia nam przyjemność i daje satysfakcję. Lecz z drugiej strony warto czasami zastanowić się, czy idziemy właściwą drogą i czy przypadkiem za kilka lat nie będziemy żałować, że nie odważyliśmy się czegoś zmienić w swoim życiu.

Nie odważę się porównywać ze sobą poszczególnych części trylogii, ponieważ każdy tom Podróży po miłość jest wyjątkowy na swój własny sposób. Na pewno Dorota Ponińska wykazała się ogromną kreatywnością w tworzeniu historii każdej z kobiet. Te opowieści doskonale ze sobą współgrają, są pełne ciepła, a do tego wiele w nich informacji o ludziach, którzy szczególnie zapisali się w historii. Polecam zatem całą trylogię, bo jest ona naprawdę wyjątkowa. Te książki to coś więcej, niż tylko powierzchowne fikcyjne opowieści, w których dodatkowo pojawiają się ważne historyczne osobistości. Trzeba więc dokładnie zanurzyć się tekście Emilii, Marii oraz Lilianny, aby pomiędzy wierszami móc odczytać prawdziwe przesłanie każdej z tych powieści.










wtorek, 9 czerwca 2015

Kamil Janicki – „Upadłe Damy II Rzeczpospolitej”












Wydawnictwo: ZNAK
Kraków 2013






Morderczynie narzeczonych, dzieciobójczynie, szantażystki, prostytutki czy skorumpowane oszustki to nie tylko domena naszych czasów. Należy pamiętać, że mordercze instynkty drzemią w człowieku już od zarania dziejów. Nie jest to problem nowy. Chociaż statystycznie kobiety rzadziej wkraczają na drogę przestępczą niż mężczyźni, to jednak zbrodnie, których się dopuszczają mogą być bardziej drastyczne i wywołujące społeczne oburzenie, aniżeli te dokonywane przez mężczyzn. Możliwe że dzieje się tak dlatego, iż kobiety częściej stają przed sądem oskarżone na przykład o zabójstwo własnego dziecka, a to chyba tylko w doszczętnie zdeprawowanym społeczeństwie nie stanowiłoby aktu najwyższego potępienia. Poza tym przestępstwa dokonywane przez kobiety są trudniejsze do wykrycia, dlatego też częściej słyszy się, że to mężczyzna odpowiada przed sądem za taki czy inny zabroniony prawem czyn. Przestępczość kobiet jest w pewnym stopniu ukryta i tak naprawdę nie wiadomo, jakie proporcje przyjmowałaby, gdyby jej wykrywalność była stuprocentowa.

Przenieśmy się jednak do czasów przedwojennych, ponieważ to one nas najbardziej interesują w odniesieniu do książki Kamila Janickiego. Niedawno pisałam o żonach przedwojennych prezydentów, natomiast dzisiaj czas na niewiasty, które raczej nie zasłynęły w tamtym okresie z dobrego wychowania i przestrzegania narzuconych społecznie konwenansów. Z drugiej strony jednak można byłoby się zastanawiać czy w II Rzeczypospolitej obowiązywały jakiekolwiek konwenanse. A jeśli już takowe istniały, to chyba tylko na pokaz, bo w zaciszu własnego domu dochodziło do rzeczy, które się w głowie nie mieszczą. Podobnie jak dzisiaj, wtedy również kobiety, po których nikt nie spodziewałby się dokonania zbrodni, ową zbrodnię popełniały, i podobnie jak dziś informacje o tychże przestępstwach nie schodziły z pierwszych stron gazet.


Rita Gorgonowa

Kamil Janicki w swojej książce skupia się na kobietach, które w dwudziestoleciu międzywojennym weszły na drogę przestępczą i dzięki temu zyskały ogromny rozgłos. Pisała o nich prasa, a zwykli ludzie w podnieceniu z ust do ust przekazywali sobie najświeższe wiadomości na ich temat i odnośnie przebiegu procesów sądowych. Upadłe Damy II Rzeczpospolitej to historie ośmiu kobiet, które wywodziły się z różnych środowisk i posiadały różny status majątkowy. Autor każdy rozdział poświęca innej „upadłej damie”, relacjonując jej sprawę od samego początku, aż do procesu i ogłoszenia wyroku. Najmniej uwagi poświęca jedynie Ricie Gorgonowej, ponieważ uważa, że jej historia jest wszystkim znana, więc przypuszczalnie nie ma sensu się nad nią rozwodzić. Ale czy na pewno? Czy o Ricie Gorgonowej i zbrodni, której popełnienie jej zarzucano, każdy słyszał? Pomimo że Internet pełen jest artykułów na temat Gorgonowej, to jednak wydaje mi się, że jej postać nie każdemu jest znana. A zatem zanim przejdę do mojej opinii odnośnie Upadłych Dam II Rzeczpospolitej, chciałabym opowiedzieć właśnie o Ricie Gorgonowej, którą Kamil Janicki potraktował w swojej książce trochę po macoszemu, ponieważ wspomniał o niej jedynie w prologu.

Margerita (Rita) Gorgonowa (1901-?) określana była dzieciobójczynią, natomiast jej sprawa wzbudzała ogromne emocje. Byli tacy, którzy zażarcie jej bronili, podczas gdy inni uznali ją za winną jeszcze zanim zakończył się jej proces. Epilog jednej z najbardziej przerażających zbrodni dwudziestolecia międzywojennego miał miejsce w Krakowie, gdzie w Sądzie Okręgowym mieszczącym się przy ulicy Senackiej 1 odbywały się rozprawy Rity Gorgonowej. Została ona skazana za zabójstwo córki swojego kochanka. Sędziowie z Krakowa okazali się łagodniejsi, aniżeli ławnicy ze Lwowa, gdzie zapadł pierwszy wyrok. 

W 1932 roku Ritę Gorgonową przewieziono ze Lwowa do krakowskiego więzienia. We Lwowie ławnicy byli bezlitośni i uznali, że kobieta musi ponieść śmierć przez powieszenie. We wrześniu skazana urodziła w więzieniu córkę. Wtedy też Gorgonowa straciła swą nieprzeciętną urodę. Ciąża poważnie zniekształciła jej nieskazitelną dotychczas figurę. W dniu 6 marca 1933 roku rozpoczął się proces apelacyjny. Przed budynek sądu ściągnęły tłumy. Pojawiło się też sporo policjantów, a władze miasta nie zapomniały, że po dokonaniu wizji lokalnej we Lwowie, tłum niemalże nie odprawił samosądu nad morderczynią.

Pokój Lusi Zarembianki, w którym dokonano morderstwa.


Rita Gorgonowa została oskarżona o zamordowanie siedemnastoletniej Elżbiety zwanej po prostu Lusią (1914-1931), która była córką lwowskiego architekta Henryka Zaremby (1883-1954). Dla lepszego zrozumienia tejże historii cofnijmy się nieco w czasie. Rita Gorgonowa urodziła się w Dalmacji, natomiast kiedy miała piętnaście lat jej matka zaczęła robić wszystko, aby córka usunęła się z domu. Właśnie wtedy Rita spotkała niejakiego Gorgona, z którym wyjechała do Galicji. Ich małżeństwo nie należało jednak do szczęśliwych, ponieważ Gorgon nie był w stanie zarobić pieniędzy, zaś jego rodzina nie pałała sympatią do Rity, którą uważano za „obcą”. Któregoś dnia bliscy Gorgona po prostu wyrzucili ją za drzwi. W tej sytuacji Margerita była zmuszona podjąć jakąkolwiek pracę, i tak oto trafiła do jednej z lwowskich cukierni, gdzie zwrócił na nią uwagę Henryk Zaremba.

Rita była naprawdę piękną kobietą. Z kolei architekt Zaremba miał już ponad czterdzieści lat, a do tego psychicznie chorą żonę, która aktualnie przebywała w zakładzie zamkniętym. Tak więc Rita została guwernantką jego dzieci. Oprócz wspomnianej wyżej Lusi, Henryk Zaremba miał również syna Stanisława urodzonego w 1917 roku. Nie dziwi więc fakt, że z czasem samotny i odrzucony przez żonę z powodu jej choroby mężczyzna zapragnął zaznać szczęścia z inną kobietą. Ich romans okazał się zatem kwestią czasu. Ricie bardzo podobało się życie na dość wysokim poziomie u boku Henryka, który na salonach zwykł mawiać o niej „moja pani”. Początkowo guwernantka miała bardzo dobry kontakt z dziećmi architekta. Sama również urodziła mu córkę Romanę. Aczkolwiek matką dobrą nie była. Po latach Romana mówiła: „Dla matki urodziłam się chyba niepotrzebnie. Pamiętam, jak robiła porządek w kominku, a gdy podbiegłam do niej, pozwoliła mi chwycić gorący pogrzebacz. Obie rączki miałam poparzone.” Tak naprawdę dla małej Romany prawdziwą opiekunką stała się córka Zaremby.

Od jakiegoś czasu pomiędzy Lusią a Ritą zaczęły narastać nieporozumienia. Dorastająca Elżbieta nie mogła zaakceptować faktu, że kochanka ojca dzieli z nimi mieszkanie. To ona sama pragnęła zostać gospodynią w domu w Łączkach niedaleko Brzuchowic. Lusia często mówiła ojcu, że kochanka go zdradza. Po jakimś czasie Henryk Zaremba znudził się więc Gorgonową i znalazł sobie nową kochankę. Ustalili jednak, że Rita wraz z Romaną zostaną w Łączkach, natomiast on z dziećmi wyjedzie do Lwowa. Ta podroż miała odbyć się w styczniu 1932 roku. Niemniej okrutny los chciał, że nie zdążyli wyjechać. W nocy z 30 na 31 grudnia 1931 roku syn Henryka Zaremby – czternastoletni wówczas Staś – po kolacji zasnął, mając na uszach słuchawki radiowe. Obudził go skowyt psa, więc wstał, aby sprawdzić, co się dzieje. Wtedy w holu zobaczył jakąś bliżej niezidentyfikowaną postać. Potem twierdził, że była to Rita Gorgonowa.

Kiedy Staś wszedł do pokoju Lusi, ujrzał ją leżącą na łóżku w kałuży krwi. Na głowie dostrzegł rany zadane ciężkim narzędziem. Potem okazało się, że została zdeflorowana bliżej nieznanym tępym narzędziem w trakcie agonii bądź już po śmierci. Staś zaczął niemiłosiernie krzyczeć. Wtedy do pokoju Elżbiety wpadł Zaremba, a tuż za nim Gorgonowa ubrana w białą koszulę nocną i narzucone na nią futro. Henryk natychmiast kazał wezwać doktora Csalę, który mieszkał w pobliżu. Rita wybiegła więc na zewnątrz w pantoflach, lecz lekarz był już praktycznie niepotrzebny, ponieważ Lusia nie żyła.


Rita Gorgonowa ze swoim adwokatem Mieczysławem Ettingerem (1886-1947).
Zdjęcie pochodzi z 1933 roku. 


Bardzo szybko wszelkie podejrzenia padły na Ritę Gorgonową. Na miejscu zbrodni była przecież w futrze, na którym dostrzeżono ślady po niedawnym czyszczeniu. Podejrzewano więc krew. Poza tym koszula, w której wbiegła do pokoju ofiary była nowa, czysta i nieużywana, a domownicy wszak pamiętali, że spać kładła się w żółtej. Podejrzewano więc, że musiała ją spalić. Na pantoflach zauważono rdzawe plamy, natomiast w piwnicy pod stosem zeschłych liści odnaleziono wilgotną chusteczkę Rity, na której widniały ślady krwi. Gorgonowa tłumaczyła, że jest to krew menstruacyjna, zaś sama chusteczka musiała jej wypaść kilka dni wcześniej. Nie dano wiary tym wyjaśnieniom. Rita Gorgonowa trafiła więc do aresztu. Niemniej policja podczas śledztwa dopuściła się bardzo poważnych uchybień. Przede wszystkim nie zdjęto odcisków palców, jak również nie potrafiono jednoznacznie zidentyfikować grupy krwi znajdującej się na chusteczce Gorgonowej. W tym celu pobrano zbyt mało próbek. To jednak nie był jeszcze koniec. Po upływie dziesięciu dni od dokonania morderstwa przeszukano dom ogrodnika, który mieszkał na terenie posesji Zaremby. Z kolei kiedy wezwano rzeczonego ogrodnika na przesłuchanie, ten zwyczajnie zemdlał. Nie wiadomo dlaczego nigdy nie wezwano go ponowie. Niedługo po zabójstwie Lusi, w bardzo podobny sposób została zamordowana inna młoda kobieta mieszkająca w okolicy. Nikt nie raczył jednak zbadać podobieństw pomiędzy tymi dwoma morderstwami. Społeczeństwo znienawidziło Ritę Gorgonową. Opinia publiczna oraz śledczy wydali na nią wyrok jeszcze zanim sprawa trafiła na salę sądową. Była winna i koniec!

Pierwszy wyrok wydany przez sąd we Lwowie został zatwierdzony, pomimo iż najbardziej obciążające Ritę Gorgonową zeznania Stasia można było z łatwością podważyć. W trakcie przeprowadzania eksperymentu okazało się, iż chłopiec posiada bardzo słabą spostrzegawczość faktów. Dopiero proces w Krakowie miał wyjaśnić całą sprawę. Na łamach ówczesnej prasy w obronę Rity Gorgonowej włączyły się także znane feministki, takie jak Irena Krzywicka (1899-1994) i Stanisława Przybyszewska (1901-1935). Kobiety wytykały śledczym ich karygodne błędy oraz brak precyzji w zebranych dowodach. Niemniej prasa wiedziała swoje i nie przyjmowała do wiadomości żadnych innych opcji, jak tylko fakt, że Gorgonowa jest winna!


Ewa Dałkowska jako Rita Gorgonowa w filmie Sprawa Gorgonowej (1977).
reż. Janusz Majewski


Chociaż sąd uznał Ritę Gorgonową winną zabójstwa, to jednak wyrok złagodzono poprzez kwalifikację morderstwa na zabójstwo w afekcie, a karę orzeczono zgodnie z nowym polskim kodeksem. Tak więc była guwernantka Lusi i Stasia została skazana na osiem lat pozbawienia wolności. Niemniej mury więzienia opuściła przed czasem. Można powiedzieć, że uratował ją wybuch drugiej wojny światowej, ponieważ we wrześniu 1939 roku ogłoszono amnestię. Jej córkę Romanę wychowywał Henryk Zaremba, natomiast urodzona w więzieniu Ewa przebywała w sierocińcu. Tak naprawdę nie wiadomo gdzie, kiedy i jak Rita Gorgonowa zmarła. Sąd w Krakowie, w którym odbywał się jej proces, przeniósł swoją siedzibę w latach 50. XX wieku w obecne miejsce przy rondzie Mogielnickim. Natomiast przy ulicy Senackiej 1 znajduje się dziś Instytut Nauk Geologicznych PAN. W roku 1977 reżyser Janusz Majewski zrobił film w oparciu o historię Rity Gorgonowej zatytułowany Sprawa Gorgonowej. Główną rolę zagrała w nim wybitna polska aktorka Ewa Dałkowska. Niektórzy porównują przedwojenną morderczynię z Katarzyną W. oskarżoną nie tak dawno o zamordowanie swojej córeczki Madzi. Czy słusznie? Wydaje mi się, że nie. Przecież okoliczności tych dwóch morderstw były zupełnie inne i miały inne podłoże.

Zofia Zyta Woroniecka & Jan Brunon Boy
Szkoda zatem, że Kamil Janicki nie rozbudował wątku Rity Gorgonowej. Ten element może stanowić jedyny minus Upadłych Dam II Rzeczypospolitej. Przyznam, że z wielką chęcią zapoznałabym się z opinią Autora na ten temat. W książce czytelnik pozna także losy siedmiu innych kobiet. Pierwszą z nich jest Zofia Zyta Woroniecka (1906-1984), która z zimną krwią zastrzeliła swojego narzeczonego Jana Brunona Boya. Zyta Woroniecka pochodziła z arystokratycznej rodziny, więc nie dziwi fakt, że prasa szeroko rozpisywała się na temat dokonanej przez nią zbrodni. Oto do czego zdolna jest zdradzana i oszukiwana kobieta! Dlaczego zatem Boy nie chciał ożenić się z Zytą, choć wcześniej poprosił o jej rękę rodziców Woronieckiej?

Kolejną „upadłą damą” jest Maria Lewandowska – słynna poznańska oszustka, która dla własnej korzyści majątkowej próbowała wrobić w romans mężczyzn, którzy coś znaczyli w społeczeństwie. Przez pewien czas wysyłała do nich listy z groźbą ujawnienia ich rzekomego romansu, chyba że zapłacą określoną sumę pieniędzy. Nie wiedziała jednak, że nie każdy mężczyzna da się nabrać na jej sztuczki. W końcu trafiła na pewnego rezolutnego księdza kanonika… O tym, co nastąpiło potem przeczytacie w książce.

I znów pozostajemy w Poznaniu. Tym razem spotykamy tam niejaką Małgorzatę Genzlerową, która oczywiście dla korzyści majątkowych trudni się nie tylko prostytucją, ale także pedofilią. Stoi bowiem na czele pewnej siatki przestępczej. A teraz czas na Wandę Parylewiczową i Helenę Fleischerową. Obydwie kobiety trudniły się „załatwianiem” wszelkiego rodzaju spraw za „drobną” opłatą. Praktycznie nie było dla nich spraw nie do załatwienia. Wszystko jednak kiedyś się kończy. Kwestią czasu było więc odkrycie ich działalności i oskarżenie o korupcję. O bardzo podobną zbrodnię jak Rita Gorgonowa oskarżona została również Maria Zajdlowa. Z tą jedynie różnicą, że Zajdlowa z zimną krwią zamordowała własną córkę, a potem w żywe oczy kłamała, że ją porwano. I na koniec Julia Kucharska, którą oskarżono o zamordowanie młodszego brata. 

Upadłe Damy II Rzeczpospolitej to przede wszystkim biografie ośmiu kobiet, które niechlubnie zapisały się w historii Polski. Kamil Janicki – jak zawsze – doskonale władając językiem, nakreśla ich sylwetki i zabiera czytelnika na salę rozpraw, aby pokazać, w jaki sposób w dwudziestoleciu międzywojennym odbywały się procesy sądowe. Dodatkowo nie szczędzi też na własnej opinii. W książce można znaleźć również szereg fotografii i cytatów z ówczesnej prasy. Tę biografię czyta się bardzo szybko, ale też z ogromnym zainteresowaniem. Czasami można odnieść wrażenie, że sprawy wszystkich bohaterek znów trafiły na wokandę. Myślę, że po tę publikację powinny sięgnąć osoby zajmujące się prawem, a także miłośnicy historii. Jestem przekonana, że są czytelnicy, dla których kobiety opisane w książce nadal pozostają anonimowe, pomimo że zapisały się na kartach historii. Upadłe Damy II Rzeczpospolitej to książka, która jest dowodem na to, iż nie tylko pozytywnym postaciom należy się pamięć historyczna.





sobota, 6 czerwca 2015

Bogna Ziembicka – „Wiosna w Różanach” # 2












Wydawnictwo: WYDAWNICTWO OTWARTE
Kraków 2013



Cierpienie wymaga 
więcej odwagi niż śmierć.

Napoleon Bonaparte



Każdy z nas posiada jakieś swoje ukryte marzenie dotyczące zarówno życia osobistego, jak i zawodowego. Aby nasze marzenia mogły się spełnić, trzeba uparcie dążyć do ich realizacji. Zazwyczaj myślimy sobie, że gdy już osiągniemy to, o czym tak mocno marzymy i co spędza nam sen z powiek, wówczas staniemy się najszczęśliwszymi ludźmi na świecie i praktycznie już niczego nie będzie nam potrzeba, bo przecież zdobędziemy to, czego pragnęliśmy przez bardzo długi czas. No chyba że ktoś jest nienasycony i wciąż będzie uganiał się za czymś nowym i wyznaczał sobie kolejne cele. W takim przypadku jedno spełnione marzenie to stanowczo za mało. Ale z drugiej strony należałoby zastanowić się nad tym, czy każde spełnione marzenie zawsze przynosi nam szczęście? A może to tylko człowiek tak je sobie wyobraża? Ileż to razy ludzie mówili, że w chwili, gdy osiągnęli życiowy sukces w tej czy innej dziedzinie, nagle dochodzili do przekonania, że tak naprawdę nie o to im chodziło. Spełnione marzenie i tak długo wyczekiwane osiągnięcie zamierzonego celu sprawiły, że poczuli się jeszcze bardziej nieszczęśliwi, niż zanim to się stało. Dlaczego? Ponieważ człowiek generalnie jest istotą omylną i to, co nazywa „szczęściem” w istocie wcale może nim nie być. Natomiast niejednokrotnie to sam los decyduje, co będzie dla nas dobre, a co złe. Buntujemy się przeciwko takiemu rozwiązaniu, lecz po latach stwierdzamy, że faktycznie ta czy inna sytuacja wyszła nam tylko na dobre i pozwoliła uniknąć tragedii.

Czasami zdarza się jednak tak, że dążymy do czegoś na siłę i nie zdajemy sobie sprawy, że w ten sposób wyrządzamy krzywdę nie tylko samemu sobie, ale także innym, jeżeli oczywiście nasze niespełnione marzenia nie dotyczą jedynie naszej osoby. I tu pojawia się niezdrowy egoizm, który niszczy. Taka sytuacja bardzo często występuje w chwili, gdy nasze marzenia odnoszą się do miłości, do której tak naprawdę nikogo nie można zmusić. Uczucie musi przyjść samoczynnie, a jeśli nie jest odwzajemnione, wówczas pojawia się ból. Wiele osób – szczególnie bardzo młodych – uważa, że nieodwzajemniona miłość to swoisty koniec świata i jedynym wyjściem będzie już tylko śmierć jednej bądź drugiej strony. Ileż to razy media podawały, że ktoś na skutek miłosnych rozczarowań lub zazdrości pozbawił życia albo samego siebie, albo osobę, którą rzekomo kochał. Bywa też, że w wyniku emocjonalnego szantażu osoba, która nie odwzajemnia naszych uczuć, godzi się na dzielenie z nami życia, choć tak naprawdę czuje się przy nas bardzo nieszczęśliwa i osaczona. Prędzej czy później taki związek i tak się rozpadnie i zostaną już tylko zgliszcza, z których nie da się niczego odbudować. Czy zatem usilne dążenie do spełniania własnych marzeń zawsze wychodzi ludziom na dobre?

Zofia Borucka, którą można uznać za główną bohaterkę Wiosny w Różanach i którą czytelnik poznał już w Drodze do Różan chyba nie zdaje sobie do końca sprawy z tego, na ile może sobie pozwolić w kwestii uczuć do Krzysztofa Doliwy. Owszem, obydwoje znają się od lat, wiele razem przeżyli, ale czy ten fakt upoważnia Zosię do wywierania presji na Krzyśku tylko dlatego, że go bardzo kocha? Ktoś mógłby powiedzieć, że Zośka zwyczajnie sięgnęła po typowy dla niektórych zakochanych kobiet chwyt i po prostu zaszła w ciążę z wybrankiem swojego serca, tym sposobem przywiązując go do siebie na całe życie. Możliwe że tak właśnie było, choć Zośka wcale się do tego nie przyznaje, a Krzysiek próbuje zachowywać się jak odpowiedzialny i dorosły facet, biorąc problem na klatę i starając się jak najlepiej przystosować do nowej życiowej roli. Nieważne, że sytuacja jest dla niego niekomfortowa. Przecież tak naprawdę nigdy nie myślał o małżeństwie z Zosią. Gdyby tak było, już dawno by się z nią ożenił, zamiast na lata wiązać się z inną kobietą. To panna Borucka wciąż uparcie dążyła do małżeństwa, wyobrażając sobie Bóg wie co, nie bacząc na sygnały, jakie Krzysztof jej wysyłał od lat.


Tak wyobrażam sobie ogród Zosi Boruckiej w Różanach.


Z drugiej strony jednak kawaler Doliwa też nie jest bez winy. Można pomyśleć, że to taki trochę pies ogrodnika, który sam nie chce, ale drugiemu też nie da. Kiedy na horyzoncie pojawia się po uszy zakochany w Zosi Eryk Hassel, Krzysztof czuje zazdrość i robi naprawdę wiele, aby Zosia była z nim. Natomiast w chwili, gdy Niemiec znika z pola widzenia, Doliwa zwyczajnie odtrąca Zosię. Przypomina to nieco zabawę w kotka i myszkę.

Inna kobieta będąc na miejscu Zofii Boruckiej dawno podziękowałaby Krzysztofowi Doliwie za współpracę i swoje zainteresowanie zwróciłaby tam, gdzie byłaby naprawdę kochana. Aczkolwiek teraz jest już chyba na to stanowczo za późno, ponieważ za kilka miesięcy na świat ma przyjść potomek Zosi i Krzysztofa, a przecież dobrze, żeby dziecko miało obojga rodziców, prawda? Oczywiście niemal wszyscy wokół okazują radość, zaś przyszły ojciec zachowuje się tak, jak oczekuje od niego otoczenie. Dodatkowo wszelkie straty moralne wynagradza materialnymi. Wygląda na to, że Zosia godzi się na takie rozwiązanie, lecz z drugiej strony praktycznie nie ma innego wyjścia, skoro chce nadal być z Krzysztofem. Wtem któregoś dnia świat Zofii Boruckiej nie tylko drży w posadach, ale wręcz z hukiem wali jej się na głowę. Wraz ze śmiercią ukochanej niani – Zuzanny Hulewicz – młoda kobieta traci wszystko, co kocha i bez czego nie wyobraża sobie życia. Czy od tej chwili będzie musiała radzić sobie ze wszystkim sama? Jaką rolę w jej życiu odegrają przyjaciele – Marianna Milejko Hartman i Eryk Hassel? Czy Borucka będzie mogła na nich liczyć? A może na jej drodze stanie ktoś zupełnie nowy, kto sprawi, że świat Zofii znów nabierze barw? Jak zachowa się ukochany Krzysztof w obliczu tragedii? Czy sprosta tej trudnej sytuacji? A może życie zwyczajnie go przerośnie i mężczyzna ucieknie, gdzie pieprz rośnie? Wreszcie, co stanie się z malowniczymi Różanami – miejscem, bez którego Zosia jeszcze nie tak dawno nie wyobrażała sobie życia? Czy uda jej się tam wrócić i zacząć wszystko od początku?

Wydanie z 2012 roku.
Sporo tych pytań, lecz na chwilę obecną trudno odnaleźć na nie odpowiedzi. Teraz Zosia marzy jedynie o tym, aby wszyscy zostawili ją w spokoju, albowiem pragnie cierpieć w samotności, zamykając się w swoim krakowskim mieszkaniu. Od tego momentu jedynym jest towarzyszem jest niewypowiedziany ból i to jemu kobieta chce poświęcić jak najwięcej uwagi. Nie dopuszcza do siebie nawet najbliższej przyjaciółki, która przecież nie chce dla niej źle. Marianna Milejko robi, co tylko jest w jej mocy, aby wyrwać Zosię z piekła, które zgotowało jej życie. Czy jej się to uda? Czy bycie psychologiem i znawczynią ludzkich dusz wystarczy, aby pomóc Zosi? A może to dziennik niani i wręcz cudowne odnalezienie dziadka staną się tym, czego panna Borucka będzie teraz potrzebować?

Po przeczytaniu Drogi do Różan byłam przekonana, że prędzej czy później sięgnę po kolejny tom tej serii. Klimatyczny Kraków i pachnące kwiatami Różany sprawiły, że historia Zofii Boruckiej i jej bliskich naprawdę mnie zainteresowała. W dodatku jest to literatura lekka, która bardzo dobrze odpręża. To taka trochę bajka, gdzie po złym zawsze przychodzi dobre, choć z drugiej strony trudno jest jednoznacznie stwierdzić, czy faktycznie Wiosna w Różanach posiada pozytywne zakończenie. Bogna Ziembicka tak umiejętnie pokierowała fabułą, że pozostawia czytelnikowi zakończenie, które nie jest do końca wyjaśnione. Zakończenie, które z jednej strony przeraża, lecz z drugiej pozwala wierzyć w to, że prawdziwa miłość naprawdę istnieje, tylko trzeba najpierw przejść wiele życiowych zakrętów, aby w końcu ją odnaleźć i zrozumieć.

Wiosna w Różanach to przede wszystkim powieść o przyjaźni i o tym, że bez względu na to, jak bardzo dana osoba odsuwa się od ludzi i pogrąża w swojej rozpaczy, nie wolno pozostawić jej samej sobie. Morałem wypływającym z tej historii jest także to, iż los potrafi bez ostrzeżenia zabrać nam coś najcenniejszego, aby za jakiś czas wynagrodzić nam tę stratę z nawiązką. Kiedy wydaje nam się, że nic dobrego nas już nie spotka, wówczas los szykuje nam niespodziankę, która wywoła u nas uśmiech na twarzy, a nasze życie wypełni radością i szczęściem.

Wiosna w Różanach to również powieść o poszukiwaniu samej siebie i odkrywaniu na nowo własnej tożsamości emocjonalnej. Kiedy pisałam o poprzednim tomie, wówczas zaznaczyłam, że Zosia Borucka to bohaterka, która tak naprawdę sama nie wie, czego chce. Niektórych czytelników taka niezdecydowana i trochę ślamazarna postać może mocno zirytować. Na kartach Wiosny w Różanach jest całkiem podobnie, choć na tym etapie nasza bohaterka ma już nieco sprecyzowane plany na przyszłość. Niemniej wciąż szuka i testuje, szczególnie jeśli chodzi o mężczyzn w jej życiu. Widać, że za nic nie chce spędzać życia w samotności, ale też nie widzi realnej drogi ku prawdziwemu i szczeremu uczuciu.

W drugim tomie pojawia się również kilka nowych postaci i za ich pośrednictwem czytelnik trafia do dalekiej Dalmacji. Z kolei wprowadzenie przez Autorkę do fabuły dziennika Zuzanny Hulewicz sprawia, że cofamy się w lata komunizmu w Polsce. Ta różnorodność powoduje, że książka staje się jeszcze ciekawsza. Powyżej wspomniałam, że Zofię Borucką może uznać za główną bohaterkę Wiosny w Różanach. Dlaczego? Ponieważ fabuła drugiej części sprawia wrażenie, jak gdyby na pierwszy plan wysuwała się nie Zosia, lecz jej przyjaciółka Marianna. Wydaje się, że tym razem Bogna Ziembicka uznała, że to życie Marianny będzie ważniejsze i ciekawsze, pomimo tragedii, które dotykają Zosię. Tak więc zdecydowanie to postać Marianny Milejko jest tutaj szerzej rozbudowana.

Myślę, że każdy, kto przeczytał pierwszy tom, powinien sięgnąć również po drugi, ponieważ znajdzie w nim rozwiązanie wątków, które zostały zawieszone w Drodze do Różan. Natomiast pozostałych czytelników zachęcam do przeczytania Drogi do Różan, żeby poznać historię Boruckich od samego początku.





środa, 3 czerwca 2015

Anna Herbich – „Dziewczyny z Powstania”











Wydawnictwo: ZNAK HORYZONT
Kraków 2014

       

Tu mówi Polska. Tu mówi Warszawa.
Tu mówi Warszawa. Warszawa wzywa.
Warszawa wzywa wszystkie wolne narody.*




Na temat Powstania Warszawskiego napisano już bardzo wiele. Na przestrzeni lat powstało mnóstwo wspomnień naocznych świadków tamtych wydarzeń; wypowiedzieli się także historycy i znawcy tematu. Od wielu lat toczą się dyskusje, które wywołują zarówno pozytywne, jak i negatywne emocje. Jedni uważają, że wybuch Powstania Warszawskiego był potrzebny, zaś inni uparcie twierdzą, że był to jedynie nieprzemyślany romantyczny zryw, który przyniósł tysiące niepotrzebnych ofiar nie tylko wśród żołnierzy, ale przede wszystkim w ludności cywilnej. Zapewne każda ze stron ma trochę racji. Kiedy spojrzy się na Powstanie Warszawskie z perspektywy lat, to faktycznie można je krytykować i wytykać ówczesnym dowódcom błędy, a robią to przede wszystkim ci, którzy urodzili się już po wojnie i raczej nie mają pojęcia o okrucieństwie hitlerowskiej okupacji, którą znają przeważnie z książek albo z opowieści rodzinnych.

Możliwe że ci, których dziadkowie bądź rodzice brali udział w Powstaniu Warszawskim nie są tak bardzo krytycznie do niego nastawieni, jak osoby niemające z nim nic wspólnego. Wielu z tych „mędrców” zapomina też, że człowiek w niewoli nie myśli racjonalnie. Żyjąc przez lata w ucisku i ciągłym strachu o własne życie i swoich bliskich, w ludziach w pewnym momencie zaczyna rodzić się wewnętrzny bunt, który w końcu znajduje swoje ujście w walce, nawet jeżeli ta walka z góry skazana jest na porażkę. Nie można bowiem bezczynnie patrzeć na to, jak wróg niszczy kraj i zabija niewinnych ludzi.  Łatwo jest krytykować, kiedy żyje się w bezpiecznym kraju, a z okna własnego mieszkania nie ogląda się ulicznych egzekucji Bogu ducha winnych ludzi. Łatwo jest krytykować, kiedy wróg nie łomocze do drzwi mieszkania i nie wywleka z niego nas i naszych bliskich, a potem nie ładuje do transportu i nie wywozi na przykład do Auschwitz na pewną śmierć. Łatwo jest krytykować, gdy nie widzi się gestapowca, który dla zabawy zabija albo uderza o mur głową niemowlęcia, trzymając je za nogi, aż mózg rozpryskuje się naokoło, i robi to na oczach jego matki. Dlatego zanim podejmiemy jakąkolwiek krytykę działań powstańców, zastanówmy się nad ich codziennym życiem i spróbujmy, choć w niewielkim stopniu wyobrazić sobie ich gehennę, którą zmuszeni byli przeżywać każdego dnia.

Historia pokazuje, że naród polski od zawsze był narodem walecznym. W obliczu ucisku Polacy potrafili podnieść głowy i stanąć do walki z wrogiem. Tak też było w przypadku podjęcia decyzji o wybuchu Powstania Warszawskiego. Już jesienią 1939 roku hitlerowcy rozpoczęli regularną eksterminację ludności Warszawy, zaczynając od środowisk inteligenckich, które w opinii nazistów były największym zagrożeniem dla ich polityki. Gestapo dokonywało wówczas masowych aresztowań ludzi po studiach na podstawie przygotowanych wcześniej list z ich nazwiskami. Aresztowanych umieszczano w więzieniach bądź wysyłano do obozów koncentracyjnych albo zwyczajnie bestialsko mordowano. Od roku 1942 nasilała się natomiast ilość ulicznych łapanek, wywożenia ludzi do obozów koncentracyjnych oraz na przymusowe roboty do III Rzeszy, nie wspominając już o masowych egzekucjach. Tego typu działania sprawiły, że znacząco zmniejszyła się liczba ludności zamieszkującej Warszawę.


Uprzątanie ciał ofiar po dokonaniu egzekucji na jednej
z ulic okupowanej Warszawy

W październiku 1940 roku wydzielono natomiast sporą cześć Śródmieścia, tworząc w ten sposób otoczone murem getto, w którym zaczęto gromadzić ludność żydowską zamieszkującą Warszawę. Przywożono tam także Żydów z pobliskich miejscowości. Tak więc ludność żydowska została poddana systematycznej i bezlitosnej eksterminacji. W kwietniu 1943 roku hitlerowcy przeprowadzili ostateczną likwidację getta, która zakończyła się powstaniem w getcie. Było to 18 kwietnia 1943 roku, i trwało do 8 maja. Walka z oddziałami SS okazała się nierówna. Przez cały czas funkcjonowania getta warszawskiego zamordowano w nim albo wywieziono do obozów koncentracyjnych trzysta siedemdziesiąt tysięcy Żydów. Po klęsce powstania w getcie, jego teren zrównano z ziemią.

Począwszy od momentu kapitulacji Warszawy we wrześniu 1939 roku, zaczęły się tworzyć w stolicy podziemne struktury ruchu oporu, natomiast Polska jako państwo nie podpisała aktu kapitulacji wobec III Rzeszy. Został więc utworzony rząd polski na emigracji, a na zachodzie powstały Polskie Siły Zbrojne we Francji i w Wielkiej Brytanii. Z kolei na terenie kraju zaczęły tworzyć się kolejne organizacje zbrojne, jak Polska Organizacja Zbrojna (POZ) czy Związek Walki Zbrojnej (ZWZ), które w 1942 roku zostały przekształcone w Armię Krajową (AK) podporządkowaną polskim władzom na emigracji w Londynie. Tymczasem w czerwcu 1941 roku III Rzesza zaatakowała Związek Sowiecki, który w ten sposób stał się sprzymierzeńcem aliantów.

W roku 1944 Warszawa i okolice zostały podzielone na VII Obwodów Armii Krajowej, gdzie funkcjonowały zorganizowane struktury podziemnej armii. Z powodu zbliżających się Sowietów, dowództwo AK podjęło decyzję o rozpoczęciu otwartej walki zbrojnej w Warszawie. Celem akcji z jednej strony miało być pokonanie sił niemieckich, co umożliwiłoby Rosjanom zdobycie Warszawy, natomiast z drugiej objęcie władzy przez polskie struktury administracyjne w chwili wkroczenia Sowietów do stolicy. Niemniej dowództwo AK nie było w pełni świadome faktu, że przyszłe losy Polski zostały już przesądzone podczas konferencji teherańskiej (28. XI 1943-1. XII 1943), gdzie alianci bez udziału polskiego rządu na emigracji zdecydowali, że po wyzwoleniu spod okupacji hitlerowskiej, ziemie polskie dostaną się pod sferę wpływów Związku Sowieckiego, w którym władzę sprawował wówczas Józef Stalin. Na terenach polskich wyzwolonych w międzyczasie przez Sowietów Armia Czerwona, a zwłaszcza sowieckie oddziały NKWD dopuszczały się szeregu bestialskich aktów przemocy wobec oddziałów AK, w tym przymusowego rozbrajania i wywożenia do łagrów polskich żołnierzy. Dlatego jeśli ktoś uważa, że Polska drugą wojnę światową wygrała, to jest w błędzie. Polska tę wojnę przegrała, dostając się na prawie pięćdziesiąt lat pod but Związku Radzieckiego. Pomijając innych aliantów, drugą wojnę światową tak naprawdę wygrał Józef Stalin, zaś nie Polska. Dla nas prawdziwa wolność przyszła dopiero w 1989 roku. Fakt, że hitlerowcy ustąpili, wcale nie oznaczał, że odnieśliśmy zwycięstwo. W dodatku po wojnie komuniści rozpoczęli masowe prześladowania żołnierzy AK, których więziono albo skazywano na śmierć za udział w Powstaniu Warszawskim. O ile można było zrozumieć prześladowania ze strony wroga, o tyle bardzo trudno było pojąć tego typu działania ze strony Polaków będących na usługach ZSRR.


Przywódcy tak zwanej Wielkiej Trójki na konferencji w Teheranie w 1943 roku
Od lewej: Józef Stalin (1878-1945), Franklin Delano Roosevelt (1882-1945)
& Winston Churchill (1874-1965)

Wróćmy jednak do samego Powstania Warszawskiego, które wybuchło 1 sierpnia 1944 roku dokładnie o godzinie 17:00, choć pierwsze strzały było słychać już nieco wcześniej. Do walki przystąpiło około pięćdziesiąt tysięcy powstańców AK zorganizowanych w zgrupowania, które obejmowały bataliony i inne zbrojne formacje, a także niewielkie ilości innych organizacji podziemnych, w tym prokomunistycznej Armii Ludowej. Niestety, powstańcy byli bardzo słabo uzbrojeni, a problemy w dotarciu do zakonspirowanych magazynów broni sprawiły, iż w chwili wybuchu Powstania żołnierze posiadali zaledwie czterdzieści procent bardzo skromnych zapasów broni i amunicji. Walka podjęta jednocześnie w kilku dzielnicach przynosiła różne skutki. Na Pradze walki trwały zaledwie trzy dni, gdyż miażdżąca przewaga wroga sprawiła, iż powstańcy po tymczasowych sukcesach wrócili do podziemia, natomiast część z nich podjęła próbę sforsowania Wisły oraz wzmocnienia oddziałów powstańczych, które walczyły na lewym brzegu Wisły.

Już od pierwszych dni sierpnia toczyły się bardzo ciężkie walki na Woli, a właściwie w jej zachodniej części. Oddziały hitlerowskie wzmocnione czołgami spychały powstańców w stronę Śródmieścia oraz Starego Miasta, jednocześnie dokonując bezwzględnej rzezi ludności cywilnej. W ciągu tych kilku dni Niemcy wspomagani przez rosyjskich i azjatyckich odszczepieńców wymordowali około pięćdziesięciu tysięcy cywili. W dniu 11 sierpnia 1944 roku Wola poddała się. W sąsiedniej dzielnicy – Ochocie – walki rozgrywały się w wytyczonych punktach oporu. Znacznie gorzej uzbrojeni powstańcy przez niemalże dwa tygodnie stawiali opór atakującym oddziałom niemieckim. Niemniej 11 sierpnia Ochota również padła, aczkolwiek walki te sprawiły, że powstańcy z innych dzielnic mogli lepiej przygotować się do obrony.


Udzielanie pierwszej pomocy rannemu powstańcowi
źródło

Podczas trwania Powstania Warszawskiego w sierpniu i wrześniu, alianci podejmowali próby wsparcia żołnierzy AK, dostarczając im broni i amunicji. Niemniej tego rodzaju działania były mało skuteczne. Sowieci nie zgodzili się bowiem na lądowanie amerykańskich bombowców na swoich lotniskach, a to oznaczało, że Amerykanie musieli po dokonaniu zrzutu wracać do odległych baz znajdujących się we Włoszech. Fakt ten dodatkowo zwiększał straty wśród maszyn oraz załóg, które brały udział w akcji. Sporo zrzucanej broni trafiało też na tereny zajęte przez wroga. Po upadku Powstania Warszawskiego na rozkaz Adolfa Hitlera (1889-1945), opustoszała polska stolica przez trzy miesiące była rozkradana, jak również regularnie burzona i palona przez Niemców. Nie było domu, który by się zachował. W dzielnicach objętych Powstaniem zniszczeniu uległo około osiemdziesiąt pięć procent budynków. W dniu 17 stycznia 1945 roku przez zamarzniętą Wisłę do martwej stolicy wkroczyli żołnierze Armii Czerwonej i Ludowego Wojska Polskiego.

Łączniczka na Nowym Świecie
tuż po wyjściu z kanału
źródło
Mówiąc czy pisząc o Powstaniu Warszawskim często zwraca się uwagę na bohaterstwo mężczyzn, którzy w nim uczestniczyli, natomiast nieco zapomina się o młodych i niezwykle odważnych kobietach, których rola w powstańczej walce była równie istotna. To one biegały z meldunkami po ulicach pomiędzy świszczącymi im nad głowami kulami wystrzelonymi z broni wroga. To one opatrywały rannych i ratowały im życie, a kiedy nie było już czego ratować, te kobiety robiły wszystko, aby powstaniec nie umierał w samotności. W tych potwornych warunkach, to one zapewniały żołnierzom godną śmierć.

W zeszłym roku w 70. rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego młoda dziennikarka – Anna Herbich – wydała wyjątkową książkę. Książkę, która jest swoistym dokumentem tamtych tragicznych dni. To na jej kartach czytelnicy mogą oczami jedenastu niezwykłych kobiet ujrzeć bohaterską walkę Polaków. Ta publikacja jest niezwykła, ponieważ tak naprawdę napisana jest nie przez Annę Herbich, lecz przez kobiety, które brały udział w Powstaniu Warszawskim. Dziennikarka jest tutaj, jak gdyby pośrednikiem pomiędzy bohaterkami książki a czytelnikiem. Tak więc Dziewczyny z Powstania to relacje kobiet, które w momencie wybuchu walk miały najwyżej po dwadzieścia lat. Każda z nich widzi Powstanie inaczej. Każda przeżyła je w inny sposób. Każda straciła kogoś bliskiego. Dla każdej z nich życie już nigdy nie było takie samo. Niemniej pomimo pewnych różnic łączy je jedno: miłość do Ojczyzny.

Na kartach książki czytelnik odnajdzie wzruszające wspomnienia następujących kobiet:

1.      Haliny Jędrzejewskiej pseudonim „Sławka”
2.      Haliny Wiśniewskiej
3.      Haliny Hołownia pseudonim „Rena”
4.      Zofii Radeckiej
5.      Jadwigi Bałabuszko-Sławińskiej pseudonim „Blizna”
6.      hrabiny Anny Branickiej-Wolskiej
7.      Krystyny Sierpińskiej pseudonim „Marzenka”
8.      Jadwigi Łukasik
9.      Teresy Łatyńskiej
10.  Janiny Różeckiej pseudonim „Dora”
11.  Ireny Herbich

Bohaterki Dziewczyn z Powstania opowiadają o horrorze, którego nie sposób sobie wyobrazić współczesnemu człowiekowi. Dla porównania niektóre z nich mówią też o swoim życiu sprzed wybuchu wojny. Widać wtedy jak bardzo te dwa okresy w ich życiu różniły się od siebie. Praktycznie każda z tych kobiet twierdzi – tak jak wspomniałam wyżej – że Polska wojnę przegrała. Pomimo że praktycznie wszystkie kobiety jeszcze raz poszłyby do Powstania, gdyby cofnąć czas, to jednak w ich wspomnieniach daje się wyczuć pewnego rodzaju rozczarowanie. Możliwe że jest ono spowodowane tym, iż po wojnie losy Polski nie były takie, jak powstańcy je sobie wyobrażali. Czy zatem ich krew została przelana na darmo? Na pewno nie. I o tym należy pamiętać.

Patrol sanitarny Wojskowej Służby Kobiet na ulicy Moniuszki 9 w Warszawie 

Wciąż piszę, że historie bohaterek Dziewczyn z Powstania są niezwykle tragiczne, choć nie brak w nich też szczęśliwych epizodów. Dziś trudno jest nam sobie wyobrazić sytuację, kiedy kobieta rodzi dziecko tuż przed godziną „W”, a jej mąż natychmiast po przyjściu na świat swojego potomka idzie walczyć za Ojczyznę, natomiast ona obolała z noworodkiem w ramionach musi ukrywać się w piwnicy przed nalotami. Nie może karmić swojego dziecka, bo nie ma pokarmu ani innego jedzenia, które przyjąłby jej synek. Jak zatem radzić sobie w takiej sytuacji? Przecież z ludzkiego punktu widzenia zarówno dziecko, jak i wymęczona porodem kobieta skazani są na śmierć, a jednak jakimś cudem udaje im się przeżyć. Takich cudów, których nie można niczym wytłumaczyć czytelnik znajdzie w tej książce bardzo wiele.

W niektórych z bohaterek Dziewczyn z Powstania nadal tkwi przekonanie, że gdyby dzisiejsza młodzież znalazła się w sytuacji, w której one znalazły się te siedemdziesiąt lat temu, to ci młodzi ludzie zachowaliby się podobnie. Czy aby na pewno? Dobrze jest w to wierzyć, lecz patrząc na przekonania współczesnej młodzieży nasuwa się zupełnie inny wniosek. Bardzo często – jako pedagog – spotykam się ze stwierdzeniem, że młodym ludziom historia nie jest do niczego potrzebna. A skoro nie jest potrzebna, to nie będą mieć z kogo i z czego czerpać wzorców do naśladowania. A jeżeli nie będą mieć się na kim wzorować, to czy w obliczu zagrożenia nie opuszczą swojego kraju i nie wyjadą tam, gdzie będą czuć się bezpieczni? Chciałabym się mylić.

Na koniec zachęcam wszystkich do przeczytania tej wyjątkowej publikacji. Takie wspomnienia naocznych świadków mogą naprawdę wiele zdziałać w świadomości człowieka, szczególnie młodego człowieka. Wierzę, że dzięki Dziewczynom z Powstania wiele osób inaczej spojrzy na problem Powstania Warszawskiego i drugiej wojny światowej. Oby takich książek powstawało jak najwięcej. Tylko niestety ich BOHATERÓW jest już coraz mniej.


Wywiad z Anną Herbich na temat Dziewczyn z Powstania można przeczytać tutaj.








* Odezwa, którą odczytano w języku angielskim na falach powstańczego radia Błyskawica w pierwszych dniach Powstania Warszawskiego.