Póki wreszcie nie zamieścimy ogłoszenia o sprzedaży naszego
gospodarstwa w Zapuście, póty będziemy zawieszeni pomiędzy jednym domem, a
drugim. Właśnie wróciliśmy spod Krakowa, gdzie spędziliśmy kolejne 10 dni we
dworze.
Tylna strona
niewielki park z tyłu dworu
widok na stronę północną
kapliczka
Choć przestałam już patrzeć na tamtejszą rzeczywistość przez różowe
okulary, co miało miejsce podczas naszego ostatniego pobytu w czerwcu, kiedy
wszystko mi się podobało, to mimo kilku wad i niedogodności, podjęliśmy
ostateczną decyzję o zmianie miejsca zamieszkania. Boję się już wprawdzie pisać
o rzeczach ostatecznych, wszak jeszcze 3 miesiące temu byłam pewna, że w
Zapuście dożyjemy spokojnej starości, zatem jeśli nie przeszkodzą nam czynniki
obiektywne, czy ekonomiczne, my jesteśmy już pewni tego, czym chcemy się w
życiu zająć. Teoretycznie wprawdzie nie zamknęliśmy się jeszcze na ewentualne
propozycje dzierżawy dworu, ale w praktyce, kiedy doszły mnie słuchy, że
obiektem interesuje się lokalny hotelarz, szczerze mówiąć zrobiło mi się słabo
i przykro. Nie bardzo podoba nam się pomysł, aby to jedyne w swoim rodzaju,
urocze miejsce stało się jeszcze jednym bezdusznym hotelem, niczym nie
wyróżniającym się spośród innych licznych hoteli i knajp w okolicy Gdowa.
Jakiś czas temu w komentarzu przypadkowego czytelnika, który
najwyraźniej zabłądził wędrując po Internecie, pojawiło się stwierdzenie, że
jestem śmieszna z tym swoim poczuciem misji życiowej. Nie zabolało mnie to,
ponieważ tego typu komentarze piszą ludzie sfrustrowani i niezadowoleni ze
swojego jałowego życia, którzy patrzą jedynie na to, komu by tu przywalić i
poprawić sobie tym samopoczucie. Zastanowiłam się jednak nad tym komentarzem i
poczułam, że autor trafił w sedno. Nic na to nie poradzę, że istotnie czuję
jakąś misję, aby nadawać dodatkową wartość rzeczom i sprawom, którymi się
zajmuję. Chcę żyć „z filozofią”, gotować „z filozofią”, kupować „z filozofią”,
pracować „z filozofią” i „z filozofią” zarabiać pieniądze, abym nie tylko ja
czerpała z tego zadowolenie, ale również moi klienci. Dopiero wtedy czuję, że
moje życie jest pełne i wartościowe. Czy jestem śmieszna z tą swoją
„filozofią”? Mało mnie to obchodzi. Ważne, że ja się z tym dobrze czuję. Nic na
to nie poradzę, widocznie... taka się już urodziłam :-) Ważne też, że Chłop
również czuje ową misję życiową, dlatego postanowiliśmy wspólnie, dyskutując
sobie wieczorami we dworze, że naszym marzeniem jest, aby dwór nie był już
więcej świadkiem ordynarnych pijackich imprez, jakie miały tam miejsce za
czasów rządów Politechniki Krakowskiej, ani nie stanowił pierdolnika dla
„bonzów”.
-Trzeba było ci widzieć, jak ze łzami w oczach
przedstawiciel Politechniki, który podpisywał protokół zdania dworu opowiadał,
jakie to imprezy się tam odbywały oraz co i jak oni tam pili- dzielił się ze
mną swoimi spostrzeżeniami Chłop.
Siedząc sobie wieczorami we dworze, poza zasięgiem
Internetu, z reprintem Izabeli Czartoryskiej na kolanach, pomiędzy jednym a
drugim rozdziałem jej „Myśli różnych o sposobie zakładania ogrodów”,
kształtowały się nasze wizje i marzenia dotyczące tego obiektu. Chcielibyśmy
stworzyć nie kolejną w okolicy noclegownię, ale miejsce dla osób o nieco
subtelniejszych i troszkę bardziej wyrafinowanych potrzebach. Ja wiem, że dla
większości społeczeństwa narąbanie się alkoholem i zaliczenie chłopa czy baby,
oczywiście cudzej, to wciąż podstawowe hobby. Wiem też jednak, że pośród tej
degrengolady, małostkowości i płytkości są ludzie, którzy poszukują i wymagają
od życia czegoś więcej. Chciałabym, aby choć cząstkę tego znaleźli u nas.
Dworska służbówka- widok sprzed dworu.
W tej oficynie będzie przyszła siedziba naszego muzeum.
Będziemy mieć dużo więcej miejsca na ekspozycję :-)
Dzięki naszemu muzeum chcemy tchnąć w to miejsce nieco
kultury i edukacji. Chcemy wykorzystać nie tylko rodzinną historię, ale również
dzieje regionu, które dla nas archeologów są niezwykle pociągające. W naszej
najbliższej okolicy odnotowano stanowiska jeszcze z okresu neolitu, a
małopolskie jaskinie zasiedlali ludzie nawet w paleolicie. Fajnie byłoby o tym
wszystkim opowiadać turystom :-)
Nie życzymy też sobie, aby naszych przyszłych gości witała
sztywna pani recepcjonistka w białym kołnierzyku, ale gospodarze tego miejsca,
którzy nie boją się, ani nie wstydzą zakasać rękawy i obsłużyć swoich gości,
ugotować, posprzątać, wyplewić ogródek, czy skosić trawę przed domem.
-Przecież będziemy żyć tak samo, jak w Zapuście- przekonuje
mnie nieustannie Chłop.
Ja przytakuję, choć wiem, że 12 pokoi to nie 2, a gotowanie
dla gości to „zabawa” na cały dzień.
Kiedy Chłop ma chwile zwątpienia, ja mawiam:
-Jakoś to będzie, razem damy sobie radę. W końcu zawsze nam
wszystko wychodzi, za cokolwiek się nie zabieramy.
I tego się trzymamy. Mamy misję, aby zwrócić tożsamość temu
miejscu i zdjąć z niego piętno PRL-u oraz wydumanych pretensjonalnych nazw.
Myślę, że prosta nazwa „Dwór Feillów” będzie najlepsza, gdyż upamiętnia
nazwisko jego założycieli, właścicieli i mieszkańców.
Zależy nam, aby stworzyć miejsce z klimatem, który narzuca
sam obiekt.
Aby wyjaśnić Chłopu, co mam na myśli mówiąc o miejscu z
klimatem, zaproponowałam mu wizytę w pewnym magicznym domu- w Jolinkowie.
Tak
się znakomicie składa, że między Jolinkowem, a dworem jest dystans około 50 km.
Biorąc pod uwagę drogę z Zapusty do dworu, czyli 430 km, odległość do Joli
skojarzyła mi się z przysłowiowym rzutem beretem. Mimo to, na skutek ostatniego
etapu podjazdu, do Jolinkowa dotarłam blada. Jola ma ekstremalny podjazd pod
dom, ale powiem Wam szczerze, było warto. Zarówno atmosfera tego miejsca, jak i
widoki oraz osoba gospodyni, warta jest tych przeżyć. I pomyśleć, że to moi
goście uważają niekiedy, że mieszkamy na końcu świata i równie bladzi, jak ja w
Jolinkowie, wysiadają z auta. A mamy przecież podjazd asfaltem pod samą bramę.
Joli udało się wyczarować magiczną atmosferę- wiejską,
artystyczną. Wystrój ten znakomicie wpisał się w starą, niedużą wiejską chatę.
Tam po prostu chce się przebywać.
Dobrze wyczułam, znając Jolę do tej pory
jedynie z bloga, że jest to osoba ciepła, otwarta i skłonna do pomocy. W nowym
miejscu zależy mi na współpracy z życzliwymi ludźmi, którzy nie będą nas
traktować, jak konkurencję, ale podzielą się swoimi doświadczeniami,
kontaktami, udzielą mądrych rad. W obcym otoczeniu jest to wartość bezcenna.
-Chciałabym wyczarować we dworze podobną atmosferę, jaką
poczuliśmy w Jolinkowie- mówię do Chłopa podczas drogi powrotnej.
Oczywiście dwór narzuca nam inny styl, ale nie o to przecież
chodzi, aby od kogoś kopiować pomysły, ale zainspirować się i urządzić
przestrzeń po swojemu.
Na razie to tylko marzenia, ale najważniejsze, że mamy
wspólny i jasno sprecyzowany cel. Niewiele jeszcze możemy zrobić w kwestii
wyposażenia, ale powolutko robimy, co się da. W pokojach, które kiedyś będą
reprezentacyjne, wieszamy śliczne kinkiety i obrazy.
Cała reszta wyposażenia
jest jeszcze mocno tymczasowa.
Oswajamy przestrzeń tworząc namiastkę przytulności.
Z pieskiem przytulniej :-)
Zamieniamy niewygodny materac na solidne łoże:
W "pokoju telewizyjnym" panuje jeszcze obskurny minimalizm, ale póki co, musi nam to wystarczyć:
Szafa też jest jeszcze mało dworska :-)
Ale jest :-)
Sama nie mogę jeszcze w to uwierzyć, że znów zaczynamy wszystko od początku.
A w sprawie głupich misjonarzy? Cóż, każdy Początek i każda
Droga rozpoczyna się od głupca, który porzuciwszy swoje dotychczasowe życie,
idzie radośnie w świat niosąc na plecach tobołek życiowych doświadczeń.