Zniknęłam na prawie dwa miesiące. Ani internetu, ani telefonu, ani telefonu komórkowego, bo zasięg tu teraz kiepski (czytaj żaden, chyba, że wejdę na drzewo, co mi się nie zawsze uda).
Od czterech lat w okolicach Wielkanocy uaktywniają się w naszej wsi destruktorzy kabli telefonicznych, wrzuconych przez panów od telefonów do ziemi bez zabezpieczenia, bo w przetargu najważniejsza była najniższa cena. W najniższej cenie nie ujęto więc zabezpieczeń i przeprowadzenia instalacji zgodnie z zasadami sztuki (odpowiednia głębokość, etc.). Najpierw więc kable poprzecinali „panowie od wody”, których wykopaliskowa działalność pozbawiła naszą wieś (całą!!!) łączności telekomunikacyjnej na dość długi czas. W następnym roku mój sąsiad poczuł w sobie wiosenne moce, które opuściły go już lata temu, i postanowił zacząć nowe ogrodowe życie wspierając swoje wielkie krzaki czarnych porzeczek pięknym stelażem, którego „nogi” wprawnymi ruchami kilofa wbił chyba „aż do Chińczyków”, według słów naszego nieżyjącego już filozofa, skądinąd bardzo sympatycznego konsumenta napojów rozweselających, J. W. Nie wiem, co się działo u Chińczyków, ale nasz kabel telefoniczny, który biegł przez działkę sąsiada znalazł się niestety dokładnie w linii „nóg” stelaża i został przecięty na pół, pozbawiając mnie przyjemności konwersacji na ładnych parę tygodni, bo dopiero po tym czasie można było wreszcie bez trzasków usłyszeć rozmówcę. Internetu w tym czasie nie było wcale. W następnym roku poziom wód gruntowych tak się podniósł, że te połatane kable pływały w wodzie, przerdzewiały i ani internetu, ani telefonu… W tym roku coś mnie „odgryzło” – po przeryciu działki i kolejnym łataniu kabli orzekli panowie, zwani w centrali zgłaszania awarii codziennie inaczej – serwisantami, monterami, technikami, itd. Połatali, zakopali i …jest połączenie. Panowie odjechali i znów głucho. I tak w kółko. Stwierdzili więc, że to chyba modem „ fiksuje”. Wymieniłam modem i nawet aparat telefoniczny…. i nic. Panowie odwiedzali mnie więc codziennie, rozkopywali, zakopywali, wchodzili, wychodzili. Mijały dni, a ja już się nawet przyzwyczaiłam, że żyję poza cywilizacją. Telewizora nie mam, internetu ani telefonu też nie miałam, ruszyć się z domu nie bardzo mogłam ze względu na codzienne wizyty naprawiaczy i gości, których dla odmiany miałam w wielkiej obfitości, jakby w rekompensacie. Jak już straciłam nadzieję na jakąkolwiek zmianę w kwestii telekomunikacyjnej, przyłączono mnie ponownie do cywilizacji. Co prawda parametry przesyłu mam znacznie gorsze, ale stan linii uniemożliwia uzyskanie lepszych. Nauczona doświadczeniem cieszę się, że w ogóle mam kontakt ze światem. Innych możliwości dostępu do globalnej sieci tu nie ma. Niby niedaleko do wielkiego miasta, a jednak dziura, czarna.
Witam więc Was po tej przerwie bardzo serdecznie. Nie wiem kiedy nadrobię zaległości w czytaniu ulubionych blogów i odpowiedzi na komentarze. Dziękuję też Ofce za odpowiedź dla YarnAndArt w kwestii zielononóżek.
W dniu, w którym mnie odgryziono przyleciał do mnie Anioł od Jagody, którego wygrałam w rozdawajce. Piękny i ogromny. Myślałam, że będzie maleńki, taki aniołeczek, a on wielki jest, prawdziwy Anioł Stróż. Nawet nie miałam jak podziękować. Dziękuję bardzo, bardzo Jagódko. Wszyscy goście podziwiają zdolności Jagody z Jagodowa.
Zanim zacznę opowieści dalszy ciąg tak w skrócie opowiem Wam, co się działo przez te prawie dwa miesiące.
Szczeniaczki komondory urosły i musiały rozstać się z rodzicami, nami i całym naszym stadem zwierząt. Mieszkają już w swoich nowych domach. Sherlock Holmes powrócił do kraju przodków, jako Lajos II i rośnie zdrowo. Sunia, zwana przez nas roboczo Dorka, mieszka nie tak daleko i wkrótce nas odwiedzi, a Ronja pojechała do Innej bajki i ma bajkowe życie. Jest już bardzo duża (Jolu dziękujemy za zdjęcia). Było nam ciężko rozstawać się z psiakami, choć wiedzieliśmy, że trafią do dobrych ludzi i będzie im dobrze.
Owieczki Meg i Emma mieszkają też w nowym domu, w sąsiedniej wsi, jako damy do towarzystwa. Mają piękny „apartament” i soczystą trawę, ale zdążyły już nielegalnie skonsumować krzak róży i inne zakazane rośliny ogrodowe. Beth okazała się być Behemotem (po raz pierwszy w życiu pomyliłam płeć jagnięcia zaraz po urodzeniu) i wraz z Milką pojechali do nowych właścicieli.
Pisałam w marcu, że sezon wykotów się zakończył, jak Antonina powiła swoje dzieci. Tak miało być, taki był mój plan. Nie wiem jakim cudem „Czarny Diabeł” przed odjazdem dopadł moje owieczki-dziewice, które miały sobie jeszcze trochę poczekać z macierzyństwem, bo spodziewana ilość jagniąt w tym sezonie była i tak duża, za duża, jak na moje warunki. No, ale stało się. Gdyby jeszcze mamy karmiły same swoje dzieci to pół biedy, ale tak pięknie nie ma. Jednego dnia Peti przyprowadziła z pastwiska maleńką owieczkę zwaną Aranka, którą nikt się nie interesował, a następnego piękna owca Batszeba, córka Noemi, zwana przez nas teraz pieszczotliwie Wariatką, ukradła dziecko Małce, która to urodziła dwa jagnięta. Wariatka nie była w ciąży i nie miała pokarmu, ale od początku wykotów próbowała zabrać którejś mamie nowo narodzone jagnię. Udawało mi się ją jednak jakoś izolować. Tym razem się nie udało. Pobiła się z Małką i została mamą zastępczą, bardzo troskliwą, ale bez pokarmu. Karmię więc znów maleństwa, do tego już trzy, bo dwa tygodnie temu znalazłam owieczkę bez matki, do której nikt się nie przyznał. Żadna też z podejrzanych nie nosiła śladów porodu. Aranka, Dorka i Wełenka (tak nazwała owieczkę najmłodszą 10-letnia Zosia, co mnie kojarzy się z Kariną, e-wełenką) rosną ładnie, przybiegają na zawołanie z pastwiska wypić mleko i w podskokach biegną do stada. Jestem więc dobrej myśli, ale o wyjeździe na parę dni nawet marzyć nie mogę. Do Joli Z Jolinkowa to ja nie wiem kiedy pojadę, a tak miałam wszystko pięknie zaplanowane.
Przybyło mi też kur. Mam teraz 10 zielononóżek ( w tym koguta) i jednego Chińczyka. Sąsiadka, o której mówiono, że ma zielononóżki, wiedząc, że szukam kogutka zielononóżki obiecała mi pięknego koguta. Pewnego wieczora niespodziewanie przyszła i przyniosła w worku szamocącego się ptaka. Była bardzo dumna i powiedziała, że wybrała dla mnie pięknego koguta: „zielononóżkę, ale - i tu nastąpiła chwila ciszy, aby nas wziąć z zaskoczenia-chińską”. Mąż mój mało nie umarł ze śmiechu, mnie zamurowało, ale musieliśmy przyjąć prezent w worku. Kogutek jest mały, śmieszny i wygląda, jakby był ubrany w szarawary, do tego ma zielone nogi. Skoro ma zielone nogi, to zielononóżka - i wszystko stało się jasne . Chińczyk jest niestety samotny, kury albo nie zwracają na niego uwagi, albo znęcają się nad nim, ma ciągle powyrywane pióra na grzbiecie. Nie bardzo wiem, co z nim zrobić.