środa, 18 kwietnia 2012
Kooperatywa od kuchni
poniedziałek, 16 kwietnia 2012
Produkcja w kooperatywie
Jako zarejestrowany producent coś musiałam wyprodukować. Jako zupełnie nierejestrowana zaklinaczka pogadałam z owcami, abyśmy coś może, jednak, niedużo, ale choć trochę wyprodukowały. Panny się zgodziły i oto taki przekrój naszej produkcji, tak w ramach przerywnika przed następną częścią opowieści.
Pozdrawiam
Jak zostałam producentem rolnym
Gdy dotarłyśmy do zagrody pasterza wrota były już otwarte na oścież. Owce weszły posłusznie na podwórze, trochę zdziwione, że tak w środku dnia je tu zaproszono. Pozostało nam tylko złapać cztery, bo tyle mogłam wziąć do samochodu. Ale jak tu wybierać, kiedy wszystkie mi się podobały. Postanowiłam nie wybierać. Którą złapiemy, będzie moja. Pasterz zaproponował mi jedną mamę z jagnięciem, jeśli chcę. Chciałam, jak najbardziej. Ale złapanie dzikiego, jednodniowego jagnięcia, nie jest sprawą łatwą. Po wielu niepowodzeniach i lądowaniu w piachu podwórza, udało się pasterzowi chwycić czarnego diabełka, który chwilę później zameczał żałośnie wzywając matkę. Ta zjawiła się natychmiast patrząc na nas z wyrzutem i tupiąc przy tym groźnie swą niezwykle smukłą i zgrabną owczą nogą (możecie przyjrzeć się nóżce, bo ta mama to Lea). Pasterz sprawnie chwycił ją za spore rogi i przytrzymał, a my z zaklinaczką odprowadziłyśmy ją do krowiej obórki, która stała się prowizoryczną stacją przeładunkową. Mama z dzieckiem była już nasza. Jeszcze tylko trzy owieczki i jedziemy do domu, pomyślałam. Mimo zwinności i szybkości pasterza i mojej nieudolnej, ale jednak pomocy, nie udawało nam się złapać ani jednej. Zaklinaczka także próbowała swych mocy. Na próżno. Owce nie chciały dać się złapać. Pasterz i żona pasterza postanowili sięgnąć po swą ostateczną broń i przynieśli suchy chleb w wiaderku. Owce, podobnie jak kozy, uwielbiają suchy chleb. Jako przynęta sprawdza się znakomicie. Po chwili mieliśmy już 4 owce i jagnię. Operacja została zakończona pomyślnie. Mogłam więc wracać do domu. Owce siedziały grzecznie w samochodzie, a ja regulowałam należności finansowe i gdy już myślałam, że mogę spokojnie wsiadać i ruszać, pasterz poprosił mnie jeszcze o podpisanie takiego niewielkiego formularza i podanie numeru gospodarstwa.
- Numer gospodarstwa? Jaki numer? Numer domu? – zapytałam zdziwiona.
-Nie, numer gospodarstwa albo numer siedziby stada – odrzekł pasterz nie przeczuwając, że sprawy się właśnie nieźle komplikują.
- Nie mam numeru gospodarstwa. A w ogóle to nie mam pojęcia o co chodzi – odrzekłam nieco już przestraszona.
-W takim razie owce wysiadają . Nie mogę ich sprzedać komuś, kto nie jest zarejestrowanym producentem rolnym – on mi na to.
-Nie, to nie może być prawda. Ja nie wracam bez tych owiec. Pan mi ich już nie może zabrać.
Postanowiłam, że jeśli będzie trzeba wsiadam , odpalam auto i uciekam. Staliśmy tak chwilę. Potem usiedliśmy przed domem na ławce. Zaklinaczka przyniosła herbatę i ich własny miód wrzosowy. Poprosiłam o wyjaśnienie, o co chodzi z tym numerem, siedzibą, z tym producentem rolnym i tym świstkiem papieru w dwóch egzemplarzach. Pasterz wyjaśnił mi, że sprzedaż zwierząt zarejestrowanych (a zarejestrowane muszą być wszystkie przeżuwacze) osobie nie będącej producentem rolnym jest prawnie zabronione, nielegalne i podlega karze. I on tego zrobić nie może, bo ma zbyt wiele do stracenia.
-A czy ja mogę być takim producentem? – spytałam z nadzieją w głosie.
-Oczywiście. Musi pani się tylko w swojej agencji rolnej zarejestrować.
Pasterz dokładnie wyjaśnił mi co i jak powinnam zrobić. Obiecałam mu, że następnego dnia rano udam się do biura agencji i wystąpię z wnioskiem o nadanie numeru dla gospodarstwa i siedziby stada, i że do niego niezwłocznie zadzwonię i ten numer przekażę. Pasterz nie mówiąc ani słowa wypełnił druki i dał mi do podpisu jeden, sam podpisując drugi. Pusta została tylko rubryczka z numerem gospodarstwa, do którego udają się zwierzęta i ta z datą sprzedaży. Piliśmy herbatę w milczeniu. Pasterz dał mi jeden egzemplarz formularza, ten ze swoim podpisem, a zatrzymał ten z moim. Niech pani jedzie bezpiecznie do domu. Mam nadzieję, że mnie pani nie zawiedzie.
Nie zawiodę i dziękuję – odpowiedziałam i pożegnałam się z zaklinaczką owiec i pasterzem.
Tak jak nie mogłam trafić pod właściwy adres przyjeżdżając, tak zgubiłam się wyjeżdżając. W końcu jakaś dobra dusza wskazała mi właściwą drogę. Do domu dotarłam o zmroku. Owce dobrze zniosły podróż, ale z moim małym stadkiem nie chciały się bratać. Byłam bardzo zmęczona i głodna, ale cieszyłam się z moich nowych owiec. Zadzwoniłam do męża, który już się niepokoił, bo nie dawałam przez cały dzień znaku życia. On nie wiedział, że wybrałam się na owczarskie zakupy. O planach zakupu oczywiście wiedział, ale nie mówiłam, że jadę natychmiast. Spałam snem sprawiedliwego i choć w zasadzie nie używam budzika, tego ranka dźwięk dzwonka wyrwał mnie z błogiego snu. Pobiegłam do zwierząt, które już pasły się razem, nalałam im świeżej wody i wróciłam, aby przygotować się do drogi po numer producenta.
Pisałam wcześniej, że mam jak najlepsze zdanie o urzędnikach gminnych i powiatowych. Mam je do dziś, ale urzędnicy z naszego oddziału agencji modernizacji i restrukturyzacji (przynajmniej w początkach naszej znajomości) to zupełnie inna bajka. Dość powiedzieć, że była awantura, prośby i groźby. Ja przyjechałam załatwić sprawę i bez numeru nie zamierzałam wyjeżdżać. Oni mieli inne plany i wymyślali przeróżne „przeszkody” w otrzymaniu numeru tego dnia. A to miałam konto, według nich, nie w tym banku, a to nie miałam poświadczenia, że to konto w tym banku mam, a to nie było szefowej, a ona musi podpisać postanowienie o nadaniu numeru i takie różne, bardzo ważne wymówki. Cóż, konto mogę mieć, gdzie chcę, w ciągu 15 minut przyszedł faks z potwierdzeniem, że mam konto tam, gdzie mam, a pani szefowa nie jest nam dziś do niczego potrzebna, bo ja potrzebuję tylko numer, a dokument potwierdzający nadanie tegoż numeru nie jest mi dziś do niczego potrzebny – argumentowałam. Dziad swoje, baba swoje. W końcu odmówiłam opuszczenia biura bez numeru. Grozili policją. Ja dwiema lokalnymi gazetami i telewizją regionalną. Chyba poskutkowało, bo za jakiś czas podano mi numer gospodarstwa. Potwierdzenie miałam otrzymać pocztą lub przyjechać. Powiedziałam, że przyjadę, bo będę rejestrować zwierzęta więc niech się z tą pocztą nie fatygują. Miałam z dziadem tym samym jeszcze jedno przejście , ale teraz mogę powiedzieć, że jestem zadowolona ze współpracy z pracownikami naszej ARiMR.
Po powrocie do domu zadzwoniłam do pasterza podając numer gospodarstwa i umówiłam się na ponowne spotkanie. Tydzień później przywiozłam następne trzy owce. Tym razem już lege artis. Dokonałam zakupu jako zarejestrowana producentka rolna.
Pozdrawiam odwiedzających
niedziela, 15 kwietnia 2012
Zaklinaczka owiec
Żona pasterza, szczupła, niepozorna kobieta, nie sprawiała wrażenia, że posiada jakieś moce tajemne, które pozwolą jej namówić to rogate stado do powrotu. Widoczne w oddali owce wyglądały naprawdę niesamowicie pięknie w promieniach jesiennego słońca. Widziałam już wiele stad owczych, mniej lub bardziej licznych, w promieniach słońca, we mgle, w deszczu i podczas burzy, ale to zachwyciło mnie szczególnie. Czułam się tak, jakbym znalazła moje zaginione zwierzęta, jak pasterz odnajdujący swoje własne owce. Odczułam dziwną ulgę pomieszaną z radością. Ucieszyłam się, jak dziecko, co tu kryć. I wcale tej radości przed pasterzem nie ukrywałam. W ogromnym skrócie opowiedziałam mu o moim szukaniu owiec ze snu, i o tym że ich znaleźć nie mogłam. Nie wyglądał na zdziwionego. Rozmawialiśmy sobie jeszcze jakiś czas siedząc w samochodzie, podczas gdy zaklinaczka zmierzała spokojnym krokiem w kierunku owiec, których z każdą chwilą robiło się jakby więcej. Wynurzały się kolejne, z jakimiś trawami i liśćmi zaplatanymi w runo. Prawie tak, jak to wyobraziła sobie M., w swoim komentarzu do poprzedniego odcinka. Chciałam koniecznie dowiedzieć się od pasterza, co zrobi jego żona. Pasterz powiedział, że „ coś im już tam powie, aby wróciły”. Czekałam w napięciu na rozwój wypadków. Parę lat temu widziałam jak na "zielonej wyspie" podczas zaganiania stada w pożądanym kierunku, przy porównywalnej ilości owiec, pracowało kilka osób z gwizdkami i 4 psiaki border collie. A tu żadnych psów, gwizdków, tylko drobna blondynka w dżinsach i białym sweterku. Drobna i niepozorna, ale czarodziejka, nie miałam wątpliwości. Postała z owcami chwilę, klaskała w dłonie i coś rzeczywiście do nich mówiła, a one najwyraźniej rozumiejąc o co chodzi, zaczęły sprawnie formować szyk i ruszyły z miejsca. I szły tak spokojnie obok zaklinaczki owiec w naszym kierunku. Wysiadłam z samochodu, aby poczekać na żonę pasterza, a on odjechał, aby zrobić miejsce owcom, bo droga był bardzo wąska.
Po chwili szłyśmy już razem. Zaklinaczka owiec, ja i stado. Patrząc na dorosłe owce i biegnące wśród nich maleńkie jagnięta byłam jak urzeczona. Myślałam –Boże czy ja też kiedyś będę potrafiła rozmawiać z moimi tak, żeby wiedziały co powinny zrobić. Czy to jest w ogóle możliwe? Czy te, które chciałabym zabrać do siebie, będą się u mnie dobrze czuły? Czy w ogóle wolno mi je zabierać? Pytania bez odpowiedzi przelatywały mi przez głowę. Szłyśmy więc niespiesznie, a ja podziwiając to malownicze stado, pomyślałam, że na paru owcach to się u mnie jednak nie skończy. Tamtego wrześniowego dnia, idąc najpierw obok, a potem już jakby w stadzie, zapragnęłam mieć dużo owiec (na moją miarę oczywiście). Tak, chciałam zostać zaklinaczką. To było to, na co tak długo czekałam. Nie hodowczynią owiec, nie właścicielką owiec, ale pasterzem i prawdziwą zaklinaczką owiec.
Pozdrawiam odwiedzających
piątek, 13 kwietnia 2012
Veni, vidi
Antonina z Morycem i kózką Sarą (jej poświęcę osobny post) chodziły za mną krok w krok. A trawa rosła jak szalona tego lata. Trzeba było szukać następnych owiec. Było mi już wszystko jedno, czy będą rogate czy nie. Ofert sprzedaży, jak na złość , nie było wcale. Gdy znalazłam jedną jedyną, to dowiedziałam się, że zostały im tylko dwie owieczki i parę tryczków. Umówiłam się, że następnego dnia przyjadę. A potem nie spałam całą noc. Jak ja pojadę, skoro kiepski ze mnie kierowca i w dalekie podróże za kierownicą się nie wypuszczam. A tu trzeba przejechać kilkaset km w jedną stronę, a potem z powrotem, i to szybko, aby się zwierzęta nie męczyły. Minął ranek, minęło południe a ja siedziałam , siedziałam… W końcu przeprowadziłam ze sobą poważną rozmowę i pojechałam. Trafiłam cudem jakimś bez problemu pod sam dom sprzedających, jakby mnie kto prowadził – taki jakiś GPS anielski.
Pan miał stadko klasycznych, pięknie szarych wrzosówek, bezrogich. Owieczki były małe, ja bym je przy matce zostawiła jeszcze jakiś czas, ale w mądrych książkach piszą, że jak jagnięta jedzą siano same to można je odstawić od matek. No i się je odstawia. Jak nie kupię ja, kupi kto inny. Kupiłam. Dowiozłam szczęśliwie do domu i „ochrzciłam” jako Rut i Deborę. Pozostały bezrogie. Rut jest czarna, Debora była szara. Poległa dwa lata później w walce o pierwszeństwo w stadzie. Walczyła z Abigail, owcą o największych rogach, jedną z piękniejszych moich owiec.
Debora zadomowiła się szybko, a Rut do dziś jest jakaś taka smutna. Nie jest urodziwa, ale jest jedną z najlepszych matek. Długo opiekuje się swoimi dziećmi. A jej dzieci na przekór wszystkim prawom natury są ładne i dorodne, córki mają nawet niezłe rogi. Rut ma delikatne runo, czarne z brązowymi refleksami, które powstają na końcówkach od słońca.
Córka Debory – Miriam-jest jej kopią. Ma też bardzo delikatne szare runo. Jak na nią patrzę widzę jej matkę.
Nadeszło lato. Chodziłam pasać moje maleńkie stado. Siadałam na łące z książką, a owce wraz z kózką się pasły. Czasami mi uciekły zanim się zorientowałam, ale przybiegały z powrotem, gdy je wołałam. Wylepiałam też ściany owczego domku gliną, zmieszaną z sieczką i sianem. Chcieliśmy, aby miały szachulcowy dom. We wrześniu zaczęłam rozglądać się za ogłoszeniami o sprzedaży owiec. Znalazłam jedno. Tym razem nie pytałam już o nic, poza ceną. Pojechałam. Trasę wybrał mi mąż. Była to droga przez mękę – remonty, objazdy, wahadło. Spóźniłam się dwie godziny. Dotarłam do wsi położonej w lesie, z mnóstwem domów szachulcowych, które bardzo mi się podobają. Raj prawdziwy. Nie mogłam znaleźć właściwego adresu. Jak już znalazłam pan od owiec powiedział, że owiec już nie ma.
- Jak to nie ma?
- No nie ma, bo miała być pani o 11. a jest 13. Spóźniłam się, przeprosiłam, ale dlaczego nie ma owiec?
- Nie ma, bo poszły.
Już nie mogłam. Te teksty zawsze były takie, mówimy po polsku, a za nic nie wiem, o co chodzi, ale ja też tak mówię czasem.
–Co to znaczy poszły?. Poszły sobie, czy poszły, bo sprzedane.
-Nie, no poszły się paść.
Odetchnęłam z ulgą.
-No to teraz ze sprzedaży „nici” – pan znowu zaczął.
-Dlaczego „nici”?
-Bo poszły.
-A nie mogłyby wrócić?
-Pewnie by mogły, ale nie wiem dokąd poszły.
Wierzcie, czy nie, rozmowa w tym stylu trwała jeszcze z kwadrans. Myślałam, że już dłużej nie wytrzymam nerwowo. Jak w końcu ustaliliśmy, w którym kierunku mogły pójść i postanowiliśmy ich szukać, musieliśmy czekać na żonę pasterza, bo tylko ona mogła je, sobie wiadomymi sposobami , namówić do powrotu i tylko jej samochodem mogliśmy jechać, bo ten samochód owce znały. I niech mi teraz ktoś powie, że ja jestem nie całkiem normalna.
Żona pasterza wróciła, wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy. W drodze dowiedziałam się, że ich owce mają do dyspozycji 500 h parku krajobrazowego, nie mają żadnej zagrody, owczarni, żyją zupełnie, jak chcą i jest ich około 200. Ile dokładnie nie wiadomo, bo psy, lisy, jenoty etc. Raz w roku trzeba zrobić spis więc wtedy wiadomo ile ich jest na dzień spisu. Zimą jedzą siano zgromadzone w wielkiej wiacie. Piją wodę z rzeczki, bo nie zamarza do końca. Rodzą więc na mrozie, nie wiadomo gdzie. Najpierw byłam przerażona, potem pełna podziwu dla owiec, że dają radę. A potem je zobaczyłam. I wiedziałam już to, czego i Wy się teraz domyślacie. Tak, to były one, owce z moich snów. Ujrzałam piękne stado kolorowych owiec, rogatych, o długim runie. Wyglądały tak dostojnie i magicznie, że zaparło mi dech. To były moje owce. Jak najbardziej realne, z krwi i kości. I kilka z nich mogłam kupić. Jeśli uda się je namówić do powrotu.