Hurra! Dzięki pomocy Maszki znowu jestem, więc chociaż pora późna, to muszę wypróbować nowe możliwości techniczne i napisać przynajmniej króciutki post :)
Miesiąc minął, jak z bicza strzelił, obfitując w różne zdarzenia większe i mniejsze. Pomiędzy pracą, spotkaniami rodzinnymi, towarzyskimi i próbami prac domowych, starałam się na bieżąco zaglądać do Was, chociaż sama do pisania jakoś weny nie miałam. Napisać to by się jeszcze coś dało, ale zdjęcia... wychodząc z domu po ciemku, wracając po ciemku, w biegu - kompletnie nie umiem fotografować. A potem, gdy po przeczytaniu komentarza od Niezapominatki, zmobilizowałam siły i postanowiłam wczoraj napisać tego posta, to się okazało, że blogger odmówił mi współpracy. Ale już chyba wszystko jest ok :) Cieszę się tym bardziej, że z pocztowej skrzynki wysypały się koperty... a z nich... poznajecie? Nasionka !!!
Dziewczyny, czy wiecie jaką mi sprawiłyście ogromną radość? A co to się będzie działo wiosną i latem, gdy zaczniemy się wymieniać zdjęciami wschodzących roślinek, dzielić sukcesami i... nie, porażek nie będzie :) Bardzo, bardzo dziękuję, nie wiem już który raz, przede wszystkim Kasi za pomysł i wykonanie, ale tego wykonania nie było by bez Klubowiczów - dlatego, przyznacie sami, że wyróżnienie w poprzednim poście było jak najbardziej uzasadnione :) Dziękuję za wszystkie przesyłki!
Żeby jednak nie było, że ja taka monotematyczna się zrobiłam i tylko o nasionkach, to przyznam się, że u mnie, podobnie pewnie jak w większości Waszych domów, rozpoczęły się drobnymi kroczkami przedświąteczne porządki. Sobotni wieczór na przykład spędziłam pracując "na wysokościach", schodząc i wchodząc na drabinę, i znowu z niej schodząc... Przez ok. 3 godziny prasowałam i wieszałam firanki. I nie dlatego, że mam nie wiadomo ile okien - tylko 3 i do nich 15 metrów bieżących woalu do uprasowania i ułożenia. Bo ja już mam jakiś taki talent, by sobie życie utrudniać. Np. na studiach zawsze wybierałam sobie takie tematy pisanych prac, które mnie interesowały, a w konsekwencji okazywały się bardzo czasochłonne. Inni szli na łatwiznę, aby szybciej i by cel osiągnąć, czyli zaliczenie. A dla mnie to było nie do pomyślenia- miało być ciekawie, niepowtarzalnie, a nie szybko i byle jak. Pocieszcie mnie, że Wy też tak czasami macie, że ambicje i własne "wizje" biorą górę nad rozsądkiem. Może chociaż jedna z Was... ? :)
I wracając do tematu firanek, to w tej dziedzinie mam podobnie :) Kupując kilka lat temu tkaninę miałam w głowie co najmniej kilka pomysłów na jej upięcie. Po przyjściu do domu zrealizowałam pierwszy, tak od niechcenia, a efekt tak bardzo mi się spodobał, że odtąd nie mam ochoty już nic zmieniać. Owszem, zdarza mi się czasami, z braku sił, zawiesić wersję "na leniuszka", czyli "zwis" podwiązany po bokach do ściany, ale generalnie raz na parę miesięcy poświęcam wieczór na układanie mozolne fałdka po fałdce... bo wiecie co, tylko za pierwszym razem udało mi się zrobić to szybko i bez wysiłku, teraz za każdym razem mam wrażenie, że jestem coraz dalej od pierwowzoru i muszę więcej poprawiać :) A podobno ćwiczenie czyni mistrza. Czyżbym za mało ćwiczyła? ;)
No a skoro już tyle na ten temat namarudziłam, to pokażę nad czym się tak długo trudzę :)
Dodam jeszcze, że bardzo lubię, gdy tkanina swobodnie spada na podłogę tworząc malownicze fałdy. Kiedyś gdzieś przeczytałam, że taki zwyczaj wieszania zbyt długich zasłon panował w XIX-wiecznych domach mieszczańskich i że arystokracja pokpiwała sobie z tego braku gustu niższego stanu. Cóż, w takim razie jestem mieszczańskim bezguściem, ale nie zamierzam tego zmieniać :)
Po pracy, albo i w trakcie pracy, warto troszkę odpocząć. Najlepiej w miłym towarzystwie lub z książką, ale w obu przypadkach także z filiżanką aromatycznej herbaty. W tym roku pokusiłam się o wykonanie swoich własnych mieszanek. Pierwsza jest typowo zimowa, rozgrzewająca, gdyż oprócz czarnej herbaty tworzą ją: imbir (sproszkowany z torebki lub samodzielnie suszony), skórka pomarańczowa (wykorzystałam kandyzowaną, ale wcześniej podsuszyłam ją trochę), cynamon, kolendra i tłuczone goździki.
Pychotka :)
Druga wersja jest delikatniejsza, taka bardziej poranna lub okołopołudniowa: zieloną cytrynową herbatę zmieszałam z płatkami róży (zwykłej rabatowej, bo dzika jeszcze nie kwitła, przed ususzeniem obcięłam jej na wszelki wypadek białe końcówki), nagietków i dodałam kawałek pokruszonej laski wanilii i anyżku, który uwielbiam. Obie wersje lubię osłodzone miodem, co już zaczyna być widać po ubraniach...
A czy Wy macie swoje ulubione domowe mieszanki? Podzielicie się pomysłami?
Oczywiście, ze względu na fusy, lepiej ją zaparzać w czajniczku.
O tym co do herbatki, to już napiszę następnym razem. Teraz jeszcze dodam, że...
Za oknem zima trzyma, miasto spowiła mgła, Pałac Kultury zniknął z horyzontu. Pięknie jest :)
Dobrej nocy :)))