Był luty, miałam 18 lat i bardzo bolała mnie szyja. Tak bardzo, że nie mogąc kręcić głową, musiałam się odwracać całym ciałem. W ogóle czułam się okropnie i pewnie dlatego poszłam do przychodni. Przychodnia była uniwersytecka, korytarze zasiedlali studenci z zawalonymi terminami egzaminów, chorzy też się zdarzali. Nie zauważyłam w którym momencie otwarły się drzwi od gabinetu. Przez korytarz przeszła młodziutka lekarka. Przesunęła po mnie spojrzeniem spokojnym, uważnym i bardzo niebieskim. Poczułam jak oblewa mnie nagła fala gorąca, a uda wpadają w miarowy dygot.
Potem były jakieś badania krwi i ona wszędzie pisała cito, cito. Diagnoza i recepty. Na koniec rzuciła mi na ratunek - wtedy a wtedy proszę przyjść do kontroli.
Mijały dni. Motyle w brzuchu łamały sobie skrzydełka uderzając w wielką opuchniętą śledzionę, monocyty pływały pod prąd, a w głowie rozkwitały magnolie i kolejne sady czereśniowe. Z wizyty kontrolnej pamiętam tylko oszołomienie i piekącą czerwoną twarz.
Któregoś dnia przepisałam z kartki na drzwiach godziny jej przyjęć. Mogłam siąść na ławce i czekać aż będzie schodziła po schodach. Szła powoli, zamyślona. Nie zauważyła mnie, a ja nie podeszłam.
Dziesięć lat później na mononukleozę zachorowała moja córka. Ciężko, ale bez powikłań.