Od drogi dzieliły tylko dwa rzędy pokręconych jabłoni, ptasia czereśnia i chudziutka, delikatna wisienka. Ona właściwie rosła już przy samej drodze, kładąc na niej ledwie widoczny cień, garstkę cieniutkich kresek.
Wiosną sypała płatki w błotniste koleiny, latem porzucała ciemne owocki, które zapadały się w gorący pył przemielonej gliny. Szkliste, kwaśne wiśnie wywoływały ślinotok i trzeba było wciąż przełykać. Przecierać w nieskończoność językiem, rozswędziałe gwałtownie zęby. Chciało się pić, a to za wcześnie przecież. Za wisienką i za drogą otwierały się łąki. Trawa miejscami wysoka, poprzerastana starą lucerną, w której buszowały witrażowe motyle. Tędy szło się ciężko. Łąka rozgarniana obiema rękami, nie ustępowała chętnie. Płynęło się jak pod prąd, Nogi brnące w zielonościach, odrywały od ziemi gęste fale upału. Wyrzucały je z rozmachem w górę, jak spienioną wodę przy kraulu. Co krok. Tylko młode, nieostrożne motyle, co się przyklejały do spoconej twarzy, burzyły rytm.
Nie musiało się tak iść. Kawałek dalej, łąka marniała, zniżała się do piaszczystej ziemi. Przez nędzne kępki traw, podbite od spodu mchem, przez łany malutkich żółtych kwiatuszków, szło się bez wysiłku.
Wszystko musi być dobrze ułożone, po kolei, nie byle jak. I tak za łąką, wiadomo, las. Nie cienisty, wilgotny jak marzenie. Rozpalony słońcem, tnący po oczach świetlistymi smugami. Dopiero przy Ameryce, las gęstniał. Stara buczyna i ogromne świerki ocieniały fundamenty największego folwarku. Cała okolica zryta i przekopana przez poszukiwaczy. To ponoć tutaj leżą zakopane dwa gigantyczne czterokonne kieraty. Każdy to wie. Cała masa żelaza do pocięcia na złom. Wykrywacze metalu milczą od lat, ale szukać trzeba, bo tylko wtedy pojawiają się w głowie złote iskierki, a na przygryzionym języku krople słonej krwi. I chce się żyć, przez chwilę bardzo.
Jak ręce zemdleją całkiem, to sztychówkę się rzuca na dno piwnicy i ona uderza z brzękiem o inne rzucone tam sztychówki. O te wszystkie głupie, idiotyczne łopaty, tych wszystkich idiotów, co muszą kopać.
Dalej można iść szerokim piaszczystym duktem, ale nogi grzęzną i pot się leje. No to może lepiej skrótem, przez zrąb. Gałęziówka już zebrana i na szczęście jeszcze nie zaorali pod sadzonki. Dobrze się idzie tędy.
Dwa kilometry, a w ogóle nie czuć, że tyle. Jak by kto miał zwierzęcy nos, to już by wywęszył wodę Lisiego. Zimną rybną wodę, do której można wchodzić powolutku, albo skoczyć po męsku, z wysokiej piaszczystej skarpy. Teraz trzeba będzie przepłukać koszulę i rozwiesić równiutko na krzaku leszczyny. Najlepiej w palącym słońcu, żeby zesztywniała jak wykrochmalona. Teraz trzeba będzie przepłukać sukienkę, bo przecież może się jest dziewczyną. I rozwiesić równiutko na krzaku leszczyny, ale nie w palącym słońcu, żeby nie zesztywniała jak wykrochmalona. Leciuteńko wilgotną założyć na wystudzone ciało. Wtedy się najpiękniej połączą.
Od Lisiego już blisko. Las zniekształca głos silników i kłamie, że to już, ale jeszcze. Słychać coraz wyraźniej górkę, co wymusza zmianę biegów i stukot kół na krawędziach betonowych płyt. To wielka droga. Potężna. W lewo do Niemiec, w prawo do Gdańska. W przydrożnym motelu ciepłe piwo z sokiem lub broń boże z sokiem. Skrajny stolik, najbliżej asfaltu. Żeby było widać twarze przejeżdżających. Spojrzenia, których nie ma, a przecież mogłyby być. Jak się przymknie oczy, to nawet widać Berlin albo ogromne statki wpływające do portu. Wszystko widać. Przed powrotem, można pomyśleć, że już nigdy więcej. Że to był ostatni raz.