poniedziałek, 30 grudnia 2013

MAPA. Na wschód.





Od drogi dzieliły tylko dwa rzędy pokręconych jabłoni, ptasia czereśnia i chudziutka, delikatna wisienka. Ona właściwie rosła już przy samej drodze, kładąc na niej  ledwie widoczny cień, garstkę cieniutkich kresek.
Wiosną sypała płatki w błotniste koleiny, latem porzucała ciemne owocki, które zapadały się w gorący pył przemielonej gliny. Szkliste, kwaśne wiśnie wywoływały ślinotok i trzeba było wciąż przełykać. Przecierać w nieskończoność językiem, rozswędziałe gwałtownie zęby. Chciało się pić, a to za wcześnie przecież. Za wisienką i za drogą otwierały się łąki. Trawa miejscami wysoka, poprzerastana starą lucerną, w której buszowały witrażowe motyle. Tędy szło się ciężko.  Łąka rozgarniana obiema rękami, nie ustępowała chętnie. Płynęło się jak pod prąd, Nogi brnące w zielonościach, odrywały od ziemi gęste fale upału. Wyrzucały je z rozmachem w górę, jak spienioną wodę przy kraulu. Co krok. Tylko młode, nieostrożne motyle, co się przyklejały do spoconej twarzy, burzyły rytm.
Nie musiało się tak iść. Kawałek dalej, łąka marniała, zniżała się do piaszczystej ziemi. Przez nędzne kępki traw, podbite od spodu mchem, przez łany malutkich żółtych kwiatuszków, szło się bez wysiłku.
Wszystko musi być dobrze ułożone, po kolei, nie byle jak. I tak za łąką, wiadomo, las. Nie cienisty, wilgotny jak marzenie. Rozpalony słońcem, tnący po oczach świetlistymi smugami. Dopiero przy Ameryce, las gęstniał. Stara buczyna i ogromne świerki ocieniały fundamenty największego folwarku. Cała okolica zryta i przekopana przez poszukiwaczy. To ponoć tutaj leżą zakopane dwa gigantyczne czterokonne kieraty. Każdy to wie. Cała masa żelaza do pocięcia na złom. Wykrywacze metalu milczą od lat, ale szukać trzeba, bo tylko wtedy pojawiają się w głowie złote iskierki, a na przygryzionym języku krople słonej krwi. I chce się żyć, przez chwilę bardzo. 
Jak ręce zemdleją całkiem, to sztychówkę się rzuca na dno piwnicy i ona uderza z brzękiem o inne rzucone tam sztychówki. O te wszystkie głupie, idiotyczne  łopaty, tych wszystkich idiotów, co muszą kopać.
Dalej można iść szerokim piaszczystym duktem, ale nogi grzęzną i pot się leje. No to może lepiej skrótem, przez zrąb. Gałęziówka już zebrana i na szczęście jeszcze nie zaorali pod sadzonki. Dobrze się idzie tędy.
Dwa kilometry, a w ogóle nie czuć, że tyle. Jak by kto miał zwierzęcy nos, to już by wywęszył wodę Lisiego. Zimną rybną wodę, do której można wchodzić powolutku, albo skoczyć po męsku, z wysokiej piaszczystej skarpy. Teraz trzeba będzie przepłukać koszulę i rozwiesić równiutko na krzaku leszczyny. Najlepiej w palącym słońcu, żeby zesztywniała jak wykrochmalona. Teraz trzeba będzie przepłukać sukienkę, bo przecież może się jest dziewczyną. I rozwiesić równiutko na krzaku leszczyny, ale nie w palącym słońcu, żeby nie zesztywniała jak wykrochmalona. Leciuteńko wilgotną założyć na wystudzone ciało. Wtedy się najpiękniej połączą.
Od Lisiego już blisko. Las zniekształca głos silników i kłamie, że to już, ale jeszcze.  Słychać coraz wyraźniej górkę, co wymusza zmianę biegów i stukot kół na krawędziach betonowych płyt. To wielka droga. Potężna. W lewo do Niemiec, w prawo do Gdańska. W przydrożnym motelu ciepłe piwo z sokiem lub broń boże z sokiem. Skrajny stolik, najbliżej asfaltu. Żeby było widać twarze przejeżdżających. Spojrzenia, których nie ma, a przecież mogłyby być. Jak się przymknie oczy, to nawet widać Berlin albo ogromne statki wpływające do portu. Wszystko widać. Przed powrotem, można pomyśleć, że już nigdy więcej. Że to był ostatni raz.

czwartek, 19 grudnia 2013

chciałam napisać opowiadanie wigilijne, tak jak w zeszłym roku, ale mi się nie udało ...


ikarystyka



Napiszę to
Rano, gdy ciemno jeszcze, jadą pierwsi zulowcy. Zjeżdżają wąwozikiem od strony wsi i zagłębiają się w las. Widzę ich, gdy suną, po okrutnie dziurawej drodze, za domem Walków. W czarnej  mgle kołyszą się między modrzewiami światełka. Piękniście wyglądają te czerwone, więc stoję i patrzę. Stary Borkoś prowadzi konwój, bo tylko on ma światła w ciągniku. Na końcu jedzie jednooki zetor syna, a w środek wzięli całkiem nieoświetlony LKT. I tak se jadą. Na zrębie nie czekają na świt i odpalają piły po ciemku. Śpieszą się nie wiadomo do czego, jak jakieś głupki.
Idę od jeziora skrótem. Suche patyki łamią się z trzaskiem, a świeżo spadłe gałązki sosnowe owijają mi się wokół butów. Idę do domu. Słyszę jak Walkowie zamykają w komórce czarnego psa, który biega wolno w nocy i puszczają tego, co biega wolno w dzień. Niby gryzie, mały skurczybyk, ale jak mu mówię dobry Amorek, dobry, to zawsze wpuszcza mnie przez bramkę z kozą. Do kozła, z kozą. Te co już dużo dzieci miały, idą chętnie, Matylda, to nawet sama poszła wczoraj i dotąd wołała za ogrodzeniem, aż ją Walkowie wpuścili. Ale te młode, co to pierwszy raz, rany boskie, co one wyprawiają! Piotr zobaczył przez okno, jak się z taką jedną mocuję i po centymetrze ją ciągnę, wyszedł mi pomóc i już za chwilę cholera nas przewróciła. Walko leży, czapka mu spadła, ja wrzeszczę. No wstał jakoś i mówię mu, że jakby co bolało, to żeby od razu do Pawła na masaż przyszedł. Coś tam odburkuje, bo zły, wstyd mu, że się tak wyłożył na tym błocie. Kozioł też dziki jak nie wiem co. Jak oni go wyciągnęli ze stada, nie mogę sobie wyobrazić. Walkowa marudzi, że brzydki ten kozioł, brzydki taki. Czemu brzydki, dziwię się. Czarny jest, czyli brzydki, nie rozumie? Aha. Ja też bym wolała tego srebrnego, ale co, jak się nie dał  złapać.
Doję już co drugi dzień. W lecie, na cedzidło szły trzy filtry, teraz mleka mało, ale takie tłuste, że przez jeden nie chce przejść. Po czterech litrach się całkiem zakleja. Jutro będzie ostatni ser w tym roku. A może przedostatni.
Wychodzę już z lasu. Rozjaśnia się trochę i  łąki różowieją jak od koniczyny. Widać już dom. Kominy jeszcze ciche, bo przed wyjściem nie chciało mi się rozpalić. Dom kołysze się leciutko razem z całą wyspą. 
Tylko jabłonie stoją nieruchomo i nie chcą się kołysać. Nie to nie.