Pokazywanie postów oznaczonych etykietą podróżowanie jest super. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą podróżowanie jest super. Pokaż wszystkie posty

piątek, 18 sierpnia 2017

Moja subiektywna opowieść o Walii


Walia nie jest taka jak Toskania. To pierwsza uwaga nasuwająca się po przejechaniu mostu granicznego między Anglią a Walią.
Niezbyt odkrywcze, prawda?
Jedziemy przez most a przed nami ciężkie deszczowe chmury. Za nami słońce i błękitne niebo. Wróżba jakaś ?
Wrodzony optymizm nie pozwala zalęgnąć się obawom. Skoro Szkocję przewędrowałyśmy suchą stopą, to przecież teraz nie może być inaczej.
Naiwność?
Po dwóch dniach grzebiemy w internecie szukając najbliższego samolotu do Hiszpanii.
Za oknem deszcz pada poziomo, wyje wiatr i nawet psychodeliczne kolory B&B w Llangennith nie są w stanie podnieść nam poziomu optymizmu.
I wierzcie, gdyby nie względy niezależne od nas, to opisywałabym nasze wędrówki po barach tapas a nie zmienne nastroje walijskiej aury.
Koniec końców wycieczka odbyła się wg wcześniejszego planu i czas na podsumowania.
  1. Walia jest zielona. Ha, ha, ha, ale spostrzegawcza ta Limonka. Szkocja była zielona, Walia jest zielona. To żadna sztuka, cała Brytania jest zielona.


  2. Walia jest zalesiona. Co pojawiał się las, ja zadawałam pytanie czy rosną tutaj grzyby. I nomen omen grzyby spięły naszą wędrówkę swoją grzybową klamrą. Na pierwszą kolację jaką zjadłyśmy w przepięknym Red House w Llannvihangel-Ystern-Llewern usmażyłam kanię. Rosną one sobie na skraju pastwisk a owce i konie mają je w nosie. Ludzie też mają je w nosie. A ja aż się zapowietrzyłam, że tyle dobra się marnuje.

  3. W Walii jest więcej owiec niż ludzi. To zdanie spotkać można w każdym informatorze o Walii. Niezbyt się z nim zgadzam, ponieważ rowerzystów jest zdecydowanie więcej. Choć może to zjawisko całkiem świeże.

  4. W Walii drogi są nienormalne. Może są świetne dla rowerzystów (choć nie wiem czy ciągle z górki lub pod górkę może być czymś świetnym) ale ich wąskość na sto procent ma wybić z głowy ewentualną inwazję. Nikt nie przepchałby żadnej armaty przez walijskie odludzia. Dziecko moje ma zadatki na najeźdźcę, zdecydowanego na wszystko.

  5. Walia nie jest płaska. W ani jednym momencie nie miałam okazji by wzrok uciekł mi za horyzont. Tam nie ma horyzontu . Są tylko góry i morze. No, dobra, nad wodą jest trochę horyzontu. Ale za plecami zawsze czai się jakiś wyszczerzony klif. Moje buty do biegania nie doznały zaszczytu dotknięcia walijskich ścieżek. Za wcześnie na zawał, mam jeszcze trochę do zrobienia w życiu.



  6. W Walii o dobrą kawę trzeba się postarać. Miejsca, które dawały (złudną) nadzieję, okazywały się paśnikami dla rowerzystów, którzy ładowali proteiny by zdobywać kolejne Snowdony. Dobrze, że miejsce takie jak Cemlyn Tea Shop w Harlech uratowało Walii reputację.

  7. W Walii w miejscach zupełne nielogicznych (zajrzyjcie do The Old Sailor w Dinas Cross) można znaleźć knajpę, której ryby i owoce morza śnią się później po nocach, Ryba z frytkami, powszechna tu jak u nas schabowy, wszędzie warta jest zamówienia.

    Nie knajpa, ale widok zacny
  8. Walia podobnie jak Szkocja ma niezrozumiałą niechęć do sałatek. Zielona lekkość bytu jest tu rzadkością.

  9. Walijska godzina zamykania kuchni jest kolejnym argumentem, z powodu którego inwazja mija się z celem. Agresor umarłby z głodu w czasie lunchu. Należy bardzo pilnować, by lunch zjeść do 14.00. Potem knajpa, owszem jest otwarta, ale kuchnia już nie. Hm, czyli po 14.00 zostaje tylko głębokie patrzenie kelnerce w oczy?

  10. W Walii jest Italia. Z wodą, wieżą zegarową, cyprysami, kolorowym miasteczkiem i biletami wstępu. Ja się nie dziwię, że każą za to płacić. Takiego cuda nie spotkacie nigdzie indziej. Pomyślcie tylko jakim musiał być odjechanym gościem ten, w którego głowie myśl o wybudowaniu włoskiego miasteczka powstała. Nawet natura dała się wyprowadzić w pole, ponieważ dzień spędzony w Portmeirion był iście włoski pod względem słońca.



  11. W Walii drogowskazy są sposobem zniechęcenia i wyprowadzenia w pole ewentualnego najeźdźcę. Znak z napisem „zamek” jest tylko sugestią. Jeśli lubisz niepewną przyszłość bez wahania zjeżdżaj i jedź przed siebie. Kiedyś ten zamek znajdziesz. Pamiętaj tylko o punkcie 8, dotyczącym lunchu.

  12. Walijczycy rzadko pojawiają się pojedynczo. Nawet rowerzyści występują mniejszymi i większymi stadami. Drogi są puste (nie licząc rowerzystów oczywiście). Wszystko wskazywałoby na to, że ta zasada będzie obowiązywać wszędzie. Nic bardziej mylnego. Drogi może i są puste ale już miasteczka wręcz przeciwnie. Dlaczego nagle, po zjechaniu z wyludnionej drogi lądujesz w tysięcznym tłumie przechadzających się turystów? Odpowiedź może być jedna: drogi są puste, bo wszyscy zjechali do miasteczka. Czyżby znali zasady działania walijskich kuchni?

  13. Walia ma zamki w ilości przekraczającej średnią europejską. Jest to pouczające, bo po wydaniu majątku na bilety wstępu, dochodzisz do wniosku, że zamek najlepiej wygląda z oddali. A to prowadzi do kolejnego odkrycia, że bilet wstępu jest ci potrzebny jak Waliczykowi okulary słoneczne. Każdy, dosłownie KAŻDY zamek w środku jest nie do odróżnienia od następnego za rogiem.

    To jest co prawda katedra, ale prezentuje sie dobrze.

  14. W Walii im głębiej w Walię, tym więcej Walii. Przykład? Proszę bardzo. Drogowskazy po przekroczeniu mostu (płatnego tam, darmowego z powrotem) mamy w dwóch językach. Najpierw angielski, potem walijski. Gdzieś w okolicach Gower następuje dyskretna podmianka. Najpierw walijski potem angielski. Wśród mrocznych zboczy Snowdonii tylko walijski. Witajcie turyści i najeźdźcy!

  15. W Walii wszystkie drogi łączą się z autostradą M4. Nie wiem jak oni to robią ale ilość znaków kierujących na tę autostradę każe mi przypuszczać, że to kolejny zabieg, wyprowadzający w pole wroga.

  16. W Walii znajdziemy miasteczko, gdzie ilość księgarni i książek zaprowadzi na szczyty zachwytu każdego bibliofila i czytacza. Hay-on-wye byłoby uroczą dziurką na walijskiej mapie gdyby nie kolejny „myślący inaczej”. Chwała mu za to, bo dzięki jego królewskiej„zachciance” dziś miasteczko zna każdy, kto interesuje się książkami. A że pomysłodawca koronował się na króla Richarda i czasami występuje w koronie i gronostajach? Ot, kaprys władcy.



  17. W Walii, podobnie jak w Szkocji można urządzić wyścigi w rżnięciu piłą elektryczną, konkurs na najbardziej owłosione kogucie nogi i wybierać najpiękniejszą cebulę. Od koloru do wyboru.

Objechałyśmy Walię dookoła. Moje zapiski są bardzo niewielkim fragmentem naszej podróży.
Czy mi się podobało? Bardzo. Po początkowym załamaniu pogodą (u nas było plus 30 a w Walii 14) doszłyśmy do wniosku, że nadzieję trzeba mieć. A ona, jak wiadomo, umiera ostatnia.
Naprawdę piękna pogoda czekała na nas dopiero w Londynie.
Cała reszta walijskich atrakcji, tych zaplanowanych i nieoczekiwanych warta była każdej kropli benzyny.
Jako podsumowanie krótki dialog pod koniec naszej podróży:
- Dziecko – Mamo, a co chciałaś tak najbardziej w Walii zobaczyć?
- Ja – Najbardziej chciałabym zobaczyć Stonehenge.


Myślcie sobie co chcecie.


P.S.
Pierwsza kolacja była wykorzystaniem grzybów walijskich, ostatnia była zaskoczeniem totalnym. Jej głównym składnikiem były również grzyby, lecz tym razem londyńskie. W Richmond park rosną prawdziwki, podgrzybki, kanie, pieczarki i co tam jeszcze dusza grzybiarza zapragnie.
Musielibyście widzieć minę autochtona, kiedy mu oznajmiłam, że dziś zjemy je na kolację. Bezcenne!



środa, 7 grudnia 2011

Londynka i jej gość w Londynie

 
Największe bombki w Londynie, w Covent Garden 

Było chłodno. Było tłumnie. Było hałaśliwie. Było męcząco. Za nic w swiecie nie zamieniłabym ostatnich dni na inne. Londyn jest otwarty i gotowy przyjąć każdą ilość odwiedzających. Zapewnia im rozrywkę, spanie, karmi i poi. Dba o strawę duchową i kulturalną. Wysysa każdego funta z kieszeni. A przed świętami robi to dwa razy skuteczniej. Dzikie tłumy (nieangielsko języczne) planując i nie planując, realizując wcześniej zaplanowane wpadają w pułapki zastawiane przez sprzedawców. Mimo silnych postanowień i żelaznej konsekwencji i mnie nie udało się uniknąć przedświątecznego londyńskiego amoku. Sobotnie wyjście na targ na Portobello Road było pierwszym ostrzeżeniem, że łatwo nie będzie. Tu starocie, tam książki, ciasteczka, porcelana. Nad wszystkim unoszący się słodki zapach grzanego wina. Sposoby ograne a jak skuteczne. Zginąłeś człowieku, przepadłeś. Zakończeniem wieczoru była kolacja u Jamiego Olivera. Nic nie powiem na razie, to temat na osobny wpis. Obiecuję, że do niego wrócę.
Żeby nie dać się całkowicie omamić, wybrałyśmy się nazajutrz na długi spacer przez Kensington Gardens i Hyde Park. I nagle przedświąteczna gorączka opadła i znalazłyśmy się daleko od zimy i jej atrakcji. Róże, kwitnące krzewy, pełno ptaków i biegaczy w krótkich spodenkach. Zupełnie inna bajka.

To kwitnące cudo znalazłyśmy w Hyde Parku


Dzikie tłumy wieczorne


Brak śniegu, mrozu Londyn nadrabia dekoracjami świątecznymi. Jak na stolicę Europy przystało jest wieczorem oszałamiający. Nad Piccadilly ogromne gwiazdy, parasolki (bo jednak to Anglia), prezenty. Na Oxford Street błyszczące komety. Ale najpiękniej wyglądają gałęzie jemioły i ostrokrzewu nad ulicami Soho. Białe święta to coś, na co w mieście raczej nie można liczyć, za to wystawy sklepowe toną w śniegu. Jego ilość wystarczyłaby na przykrycie Antarktydy. No i cukiernie, kawiarnie... Te wystawy wypełnione ciastkami, pierniczkami i wszelkim słodkim drobiazgiem. Jak tu nie oszaleć? Wszystkiego nie spróbuję, ale przynajmniej kilku zrobię zdjęcie. I już widzę, kiedy po powrocie do domu, zaopatrzona w kilka upolowanych ciekawostek cukierniczych, wezmę się do pieczenia.
To, co przytargałam z Chinatown też wystarczy na dobre kilka miesięcy intensywnego gotowania.
Podsumowując: było rewelacyjne. Świat na kilka dni nabrał tempa, kolorów, dzwięków. Nogi odmówiły nam posłuszeństwa a metro wywołało przypływ zazdrości. Leonardo jest niezmiennie oblegany a sala Holbeina była zamknięta. Ale Słoneczniki są tam, gdzie zwykle i znów powzdychałyśmy do impesjonistów. Parlament Europejski robi wrażenie, tym bardziej, że pracuje w nim moja rodzinna Londynka.
I tylko MMŻ wyraził zdziwienie moją kolekcją zdjęć. Gdzie ty byłaś? W Londynie? Na pewno? A gdzie Tower Bridge? Westminster, London Eye? Tu ciasteczko, tam ogon wiewiórki a jeszcze na innym zdjęciu kwiatki. A gdzie Karol, gdzie Królowa? Na szczęście pełna walizka i pusta karta kredytowa mówiły same za siebie.


Koniec wakacji, czas zabrać się do roboty. Święta tuż tuż. W internecie zatrzęsienie rad i porad. Dorzucę i ja jakieś przemyślenia. W końcu po tam pojechałam, żeby tu coś wytworzyć.
Dziś tylko moje pamiątki z podróży. Królowej nie widziałam, ale kwitnące drzewko zrobiło równie wielkie wrażenie.

A to zdjęcie niech będzie dowodem, że jednak tam byłam.

Pozdrawiam, a jutro pojawię się z propozycją smacznego prezentu.