Pokazywanie postów oznaczonych etykietą katar. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą katar. Pokaż wszystkie posty

piątek, 15 marca 2013

No shit Sherlock czyli czerwony nos, kawiarka i muffiny marchewkowe




Dzień zaczął się od sukcesu.
Zaraz, zaraz. Ja wiem, że to dobrze brzmi, ale niekoniecznie jest prawdą,
Zacznę jeszcze raz.
Dzień zaczął się od czerwonego nosa. Kiedy do sypialni wpełzło nieco szarości z zewnątrz, MMŻ z troską i do bólu szczerze tak mnie przywitał: nos masz tak samo czerwony jak wczoraj.

No shit Sherlock.
A jaki mam mieć? Od trzech dni smarkam i psikam! Zdecydowanie odbiegam wyglądem od kobiecego ideału w jedwabnej bieliźnie.  Na razie dyżurują wełniane skarpety, ciepła piżamka i jako wisienka (ha, ha, ha) na torcie, czerwony nos. Bardzo pociągający obrazek. Na wszelki wypadek postanowiłam się nadąsać. Na trzy minuty.
Reszta poranka była już sukcesem.
Kobieta unieruchomiona w domu, to kobieta żądna czynu. Szczególnie kiedy jej choroba jest z gatunku katar i zaziębienie.
Kiedy już wszystko w zasięgu wzroku stoi na swoim miejscu, porządki w papierach zrobione, pralka walczy z praniem po raz piąty, koty schowane do szafy, bo szaleję ze szczotką, a plan na najbliższe dni mam opracowany w szczegółach, nadchodzi moment kiedy mogę się napić kawy. Aha, żelazko z premedytacją omijam wzrokiem.
Tu pojawia się wyzwanie. Zepsuta kawiarka. Od momentu, kiedy ją wyprowadziliśmy na nowe miejsce, odmówiła współpracy.
W mojej obecnej, mikroskopijnej kuchni wygląda jak dźwig portowy w osiedlowym markecie.
Rozebrałam więc czorta na części. Co będzie marnować przestrzeń. Dziś nadszedł dzień jej ostatniej szansy.
I wiecie, że po rozłożeniu jej na kawałeczki, wyczyszczeniu i ataku paniki na widok wszelkich kawiarkowych wnętrzności, udało mi się ją nie dość, że poskładać (przechowujcie instrukcje obsługi!), to na dodatek odpalić.
Na początku wyła i zgrzytała jak wrota piekielne ale po chwili zapachniało świeżo parzoną kawą.
Pełny sukces! Kawiarka ocaliła skórę a ja spuchłam z dumy. To nawet pasowało do mojego czerwonego nosa. Nie spodziewałam się, że chorowanie może być takie twórcze.



W lodówce mam schowane muffiny, więc w perspektywie czeka mnie para idealna: kawa i ciastko. Muffiny są co prawda przeznaczone na  inny cel niż prosta domowa konsumpcja, ale jeden mniej….


Marchewkowe muffiny z kremem pomarańczowym

Ciasto
(na 8-9 sztuk)

2 jajka
1 szklanka mąki
1/3 szklanki mielonych migdałów
pół szklanki cukru
1/3 szklanki oleju
1 płaska łyżeczka proszku do pieczenia
pół łyżeczki sody
1 łyżeczka cynamonu
1 łyżeczka mielonego kminu rzymskiego
1 szklanka tartej drobno marchewki (ścieramy ją na oczkach nieco większych od tych używanych przy tarciu ziemniaków)


Krem pomarańczowy

1 opakowanie Philadelphii
¾ kostki miękkiego masła
pół szklanki cukru pudru
kieliszek likieru pomarańczowego (niekoniecznie)
1 łyżeczka esencji pomarańczowej
otarta skórka z jednej wyszorowanej pomarańczy

Z mufinami sprawa jest prosta. Dzielimy składniki na dwie miski. W jednej suche: mąka, cukier, proszek, soda, cynamon kmin, migdały. W drugiej mokre czyli jajka rozbełtane, olej, marchewka.
Do miski z pomieszanymi składnikami suchymi dodajemy miskę z pomieszanymi składnikami mokrymi. Do połączenia zawartości obu misek używamy łyżki lub widelca. I robimy to raczej niedbale. Zbyt pieczołowicie wymieszane ciasto będzie niestety gumowate.
Przygotowujemy blaszkę do pieczenia babeczek. Wykładamy ją papilotkami. A do papilotek nakładamy ciasto (do ¾ wysokości foremki).
Piec rozgrzewamy do 180 stopni i kiedy jest gorący, umieszczamy w nim blachę. Pieczemy około 20-25 minut.
Studzimy babeczki i robimy krem.

Bardzo miękkie masło ubijamy na puch z cukrem pudrem. Trochę to trwa, ale opłaca się uzbroić w cierpliwość.
Kiedy masło jest już bielutkie i lekkie jak chmurka dodajemy (ciągle miksując) po łyżce serek. A następnej kolejności likier, esencję i startą skórkę pomarańczową. Pamiętajcie, żeby serek miał temperaturę masła.
Po kilku minutach powinniśmy mieć przed sobą miskę pysznego, kalorycznego kremu pomarańczowego. Jego konsystencja jest idealna do formowania.
Kiedy więc muffinki stygną, włóżcie krem do lodówki. Potem możecie z nim robić, co chcecie.




Moje zdolności cukiernicze ciągle jeszcze są mało rozwinięte, więc i efekty mojej pracy są średnio zachwycające. Za to smak jest przepyszny.

Mam kawę, mam ciastko, mam w zasięgu wzroku wszystko pod kontrolą. I ja miałbym się przejmować czerwonym nosem?



Zadowalającego piątku, leniwej soboty i udanej niedzieli. I oczywiście smacznego.

sobota, 22 grudnia 2012

Pasztet w cieście i łóżkowy punkt dowodzenia





Wiecie jaka jest rada na przedświąteczny stres? Kiedy dopadają was czarne myśli, że nie zdążycie lub coś wam umknie? Położyć się do łóżka. Z katarem gigantem, bolącym gardłem, głową zasiedloną setką tupiących trolli czyli całkiem niezłym zaziębieniem.
Wczoraj jeszcze przenosiłam góry i zakładałam udekorowanie trzech tuzinów pierniczków, a dziś pierniczki mogą się pierniczyć a gotowanie konopi do zupy czy mielenie maku niech poczeka do następnych świąt.
Położyłam się do łóżka a sytuacja rozwija się samodzielnie. Kuchnię opanowały nasze Córki i ze spokojem i humorem odhaczają kolejne punkty świątecznego programu. Zamiast pieczenia sernika mnie bardziej interesuje siódmy kubek herbaty z imbirem.
Pasztet, na szczęście został upieczony wczoraj i czeka na swoją kolej by ujrzeć świat. Dzisiejszym wpisem miał być sernik z wiśniami, ale okazało się to za skomplikowaną czynnością dla kogoś, kto zasypia co pięć minut.
Pasztet  nie wymaga takiego skupienia, więc o nim będzie dzisiaj.



Pasztet w cieście

kruche ciasto

1 kostka zimnego masła
2 szklanki mąki pszennej
pół łyżeczki soli
2 żółtka
2 łyżki kwaśnej śmietany

Szybko zagniećcie ciasto i schowajcie na godzinę go lodówki.

pasztet

około  półtora kilograma mięs różnych np.
pół kilograma karczku wieprzowego
pół kilograma królika
pół kilograma cielęciny (lub indyka, gęsi czy kurczaka)
20 dkg wątróbki z kurczaka
2 liście laurowe
6 ziarenek ziela angielskiego
3 ziarenka jałowca
1 łyżeczka majeranku
2 łyżki oleju do smażenia
oraz
1 bułka
2 jajka
sól,
2 łyżeczki grubo mielonego pieprzu
pół łyżeczki tymianku
szczypta rozmarynu
1 kieliszek brandy lub koniaku

Mięso (oprócz wątróbki) umyjcie i dokładnie osuszcie papierowymi ręcznikami. Pokrójcie na dużą kostkę. Na sporej patelni rozgrzejcie olej i przysmażcie mięso na złoto. Pod koniec polejcie mięso  brandy i podpalcie. Płomień jest gwałtowny ale krótkotrwały. Nie musicie uruchamiać gaśnicy.
Przełóżcie przysmażone mięso z całym tłuszczem do garnka i zalejcie wodą tak by mięso było przykryte. Dodajcie liść, ziele, jałowiec i majeranek. Sypnijcie  łyżeczkę soli.
Przykryjcie garnek i gotujcie mięso na małym ogniu aż będzie miękkie.  Woda powinna się z niego wygotować w dużym stopniu. Jeśli  jest ona widoczna gołym okiem pomiędzy kawałkami mięsa, to znaczy, że jest jej za dużo. Zdejmijcie pokrywkę i pogotujcie mięso jeszcze kilka minut. Niech się wywar odparuje.
Pokrójcie bułkę w plastry i poupychajcie pomiędzy mięso. Reszta wywaru powinna zostać wchłonieta przez bułkę.
Na odrobinie oliwy usmażcie wątróbkę i też dodajcie do garnka z mięsem.
Wystudźcie zawartość garnka nieco i przygotujcie sobie maszynkę do mielenia. Ja tej czynności  nie lubię najbardziej i zawsze szukam wtedy pomocnika.
Najlepiej mieli się mięso jeszcze ciepłe. Jeśli chodzi o pytanie ile razy mielimy mięso na pasztet, to każdy uważa inaczej. My wolimy bardziej ziarnistą strukturę pasztetu, więc jednorazowe mielenie nas zadowala. Przyznam, że lenistwo też ma tu swój udział.
Gdy lubicie pasztety jedwabiste, musicie nad nim popracować kilkakrotnie. Powodzenia.
Do zmielonego mięsa wbijacie jajka, sypiecie przyprawy i mieszacie.  Raz ubijam białka na pianę, raz nie. Pasztet i tak jest świetny.
Spróbujcie masy pasztetowej, bo może trzeba czegoś dosypać.

Czas na ciasto. Wyjmujemy ciasto z lodówki i rozwałkowujemy na grubość około 2 milimetrów. Podłużną foremkę  smarujemy masłem i wykładamy ciastem. Środek wypełniamy pasztetem i przykrywamy wierzch płatem ciasta.  Sklejamy ciasto ze sobą i smarujemy wierzch rozmąconym jajkiem. Wkładamy do piekarnika na godzinę i 10 minut.
Potem wyjmujemy go z piekarnika i studzimy. Zimny pasztet wyciągamy z foremki i kroimy w plastry.



Uf. Ciężko było ale dobrnęłam do końca. Teraz idę spać. Trzymajcie się zdrowo i nie dajcie się katarom.

Smacznego

piątek, 23 września 2011

Łosoś jako lekarstwo na katar


Zaczyna sie jesienne marudzenie. Staram się dzielnie uśmiechać i udawać, że nic się nie zmienia. Ale wszystko mi dziś mówi, że jest 23 września. Czyli stoimy w rozkroku między latem i jesienią. Mogłabym łudzić się nadzieją, że zanim prawdziwa jesień na dobre zagości, to jeszcze wiele prawie letnich dni przede mną. Niestety szarość poranna za  oknem i temperatura nie nastrajają mnie do optymizmu. Jakby tego było mało, zawitał do mnie katar, co jest już niezaprzeczalnym dowodem, na koniec lata. Powoli wchodzę w stan bezsmakowy i bezzapachowy. Życie potrafi sobie z nas zakpić. Koniec tygodnia oznacza dla mnie zintensyfikowane działania kuchenne. Moja Mama obchodzi urodziny i kulinarna cześć imprezy należy do mnie. Jak to, człowieku zrobić, żeby w błyskawicznym czasie odzyskać smak i węch? Czekam na dobre rady.  .

Dzień jest zdecydowanie za krótki. Do teraz jeszcze nie wypełzłam z kuchni. Ale sama tego chciałam.No i sama sobie zgotowałam ten nadmiar kuchennych wrażeń. Wykorzystuję czas, kiedy jeszcze czuję cokolwiek. Katar ma to do siebie, że niezależnie od leczenia i stosowanych restrykcji, trwa minimum tydzień. Czyli jego apogeum, sugerując się częstotliwością psikania, nastąpi jutro badź pojutrze. Żegnajcie kubki smakowe i wyrafinowane zapachy. Robienie tortu będzie przypominało ruletkę. Na szczęście, wiekszość zamówionych przez moja Mamę dań, robię po raz któryś, choć niebezpieczenstwo pomylenia cukru z solą zawsze jest najzupełniej realne. Z drugiej strony w przygotowaniach będzie uczestniczyła Daria, więc ona będzie moim nosem i podniebieniem.

Jak zwykle w przypadkach beznadziejnych, bądź takich, na które nie mam wpływu, robię sobie sesję autorelaksu . Na początek, herbata. Już niejednokrotnie uratowała mi zycie. Psychiczne. Czas poświęcony na jej zrobienie,  a potem spokojne picie na siedząco, przy stole( to bardzo ważne!) pozwala mi na rzeczowe przeanalizowanie sytuacji. I zawsze okazuje się, że z perspektywy herbaty, sprawa jest mniej skomplikowana, niż wydawała się wcześniej.
Ilość zaplanowanych potraw skutecznie mnie zniechęciła do jedzenia . Usprawiedliwiając się pracą no i oczywiście katarem, moim obiadem dziś była tarteletka z serem chrzanowym i łososiem. Wiem, że to zupełnie nie obiadowe jedzenie, ale wierzcie mi, to danie jest i wspomnieniem lata, i radością dla oczu i ładnie pachnie. Co w mojej sytuacji ma znaczenie kluczowe. Nie poddaję sie, więc, katarowi i jesiennemu nastrojowi i cieszę sie herbatą i łososiem.



Tarteletka z twarożkiem chrzanowym i łososiem

Oto cztery elementy wchodzące w jej skład:
-łosoś wędzony
-serek twarogowy z chrzanem (można go zrobić samemu, łącząc zwykły twarożek np Turek z łyżeczką chrzanu)
-tarteletka z kruchego ciasta (możecie ich zrobić więcej, a potem schować do pudełka). Przepis na kruche ciasto mam zawsze ten sam. Znajdziecie go przy okazji tarty śliwkowej (nie zapominajcie, że to jedzenie nie na słodko i cukier w tym wypadku odpada).
-koperek, bo ładnie wygląda

Przygotowanie takiej przekąski przypomina zrobienie kanapki. Zarówno w swojej prostocie, jak i czasie poświęconym na przygotowanie.
Potrzebny jest talerzyk, na niego kładziemy tarteletkę, smarujemy ją serkiem. Nie żałujemy łososia , a potem dekorujemy go koperkiem. I tyle.


Proste a wyrafinowane. Zawsze możemy zamknąć oczy i jedząc, przenieść się gdzieś na wybrzeże Kornwalii.



Smacznego