Dzień zaczął się od sukcesu.
Zaraz, zaraz. Ja wiem, że to dobrze brzmi, ale niekoniecznie
jest prawdą,
Zacznę jeszcze raz.
Dzień zaczął się od czerwonego nosa. Kiedy do sypialni
wpełzło nieco szarości z zewnątrz, MMŻ z troską i do bólu szczerze tak mnie
przywitał: nos masz tak samo czerwony jak wczoraj.
No shit Sherlock.
No shit Sherlock.
A jaki mam mieć? Od trzech dni smarkam i psikam! Zdecydowanie
odbiegam wyglądem od kobiecego ideału w jedwabnej bieliźnie. Na razie dyżurują wełniane skarpety, ciepła
piżamka i jako wisienka (ha, ha, ha) na torcie, czerwony nos. Bardzo
pociągający obrazek. Na wszelki wypadek postanowiłam się nadąsać. Na trzy
minuty.
Reszta poranka była już sukcesem.
Kobieta unieruchomiona w domu, to kobieta żądna czynu.
Szczególnie kiedy jej choroba jest z gatunku katar i zaziębienie.
Kiedy już wszystko w zasięgu wzroku stoi na swoim miejscu,
porządki w papierach zrobione, pralka walczy z praniem po raz piąty, koty
schowane do szafy, bo szaleję ze szczotką, a plan na najbliższe dni mam
opracowany w szczegółach, nadchodzi moment kiedy mogę się napić kawy. Aha,
żelazko z premedytacją omijam wzrokiem.
Tu pojawia się wyzwanie. Zepsuta kawiarka. Od momentu, kiedy
ją wyprowadziliśmy na nowe miejsce, odmówiła współpracy.
W mojej obecnej, mikroskopijnej kuchni wygląda jak dźwig
portowy w osiedlowym markecie.
Rozebrałam więc czorta na części. Co będzie marnować
przestrzeń. Dziś nadszedł dzień jej ostatniej szansy.
I wiecie, że po rozłożeniu jej na kawałeczki, wyczyszczeniu
i ataku paniki na widok wszelkich kawiarkowych wnętrzności, udało mi się ją nie
dość, że poskładać (przechowujcie instrukcje obsługi!), to na dodatek odpalić.
Na początku wyła i zgrzytała jak wrota piekielne ale po
chwili zapachniało świeżo parzoną kawą.
Pełny sukces! Kawiarka ocaliła skórę a ja spuchłam z dumy.
To nawet pasowało do mojego czerwonego nosa. Nie spodziewałam się, że
chorowanie może być takie twórcze.
W lodówce mam schowane muffiny, więc w perspektywie czeka mnie
para idealna: kawa i ciastko. Muffiny są co prawda przeznaczone na inny cel niż prosta domowa konsumpcja, ale
jeden mniej….
Marchewkowe muffiny z kremem pomarańczowym
Ciasto
(na 8-9 sztuk)
2 jajka
1 szklanka mąki
1/3 szklanki mielonych migdałów
pół szklanki cukru
1/3 szklanki oleju
1 płaska łyżeczka proszku do pieczenia
pół łyżeczki sody
1 łyżeczka cynamonu
1 łyżeczka mielonego kminu rzymskiego
1 szklanka tartej drobno marchewki (ścieramy ją na oczkach
nieco większych od tych używanych przy tarciu ziemniaków)
Krem pomarańczowy
1 opakowanie Philadelphii
¾ kostki miękkiego masła
pół szklanki cukru pudru
kieliszek likieru pomarańczowego (niekoniecznie)
1 łyżeczka esencji pomarańczowej
otarta skórka z jednej wyszorowanej pomarańczy
Z mufinami sprawa jest prosta. Dzielimy składniki na dwie
miski. W jednej suche: mąka, cukier, proszek, soda, cynamon kmin, migdały. W
drugiej mokre czyli jajka rozbełtane, olej, marchewka.
Do miski z pomieszanymi składnikami suchymi dodajemy miskę z
pomieszanymi składnikami mokrymi. Do połączenia zawartości obu misek używamy
łyżki lub widelca. I robimy to raczej niedbale. Zbyt pieczołowicie wymieszane
ciasto będzie niestety gumowate.
Przygotowujemy blaszkę do pieczenia babeczek. Wykładamy ją
papilotkami. A do papilotek nakładamy ciasto (do ¾ wysokości foremki).
Piec rozgrzewamy do 180 stopni i kiedy jest gorący,
umieszczamy w nim blachę. Pieczemy około 20-25 minut.
Studzimy babeczki i robimy krem.
Bardzo miękkie masło ubijamy na puch z cukrem pudrem. Trochę to
trwa, ale opłaca się uzbroić w cierpliwość.
Kiedy masło jest już bielutkie i lekkie jak chmurka dodajemy
(ciągle miksując) po łyżce serek. A następnej kolejności likier, esencję i startą
skórkę pomarańczową. Pamiętajcie, żeby serek miał temperaturę masła.
Po kilku minutach powinniśmy mieć przed sobą miskę pysznego,
kalorycznego kremu pomarańczowego. Jego konsystencja jest idealna do
formowania.
Kiedy więc muffinki stygną, włóżcie krem do lodówki. Potem
możecie z nim robić, co chcecie.
Moje zdolności cukiernicze ciągle jeszcze są mało rozwinięte,
więc i efekty mojej pracy są średnio zachwycające. Za to smak jest przepyszny.
Mam kawę, mam ciastko, mam w zasięgu wzroku wszystko pod
kontrolą. I ja miałbym się przejmować czerwonym nosem?
Zadowalającego piątku, leniwej soboty i udanej niedzieli. I
oczywiście smacznego.