Część pierwsza opowieści znajduje się tutaj
Zaczyna się dzień pracy....
stos maili, z których w każdym ktoś oświadcza, że właśnie teraz, zaraz a najlepiej na wczoraj czegoś potrzebuje i mocno chce. Że coś muszę, i że coś powinnam.
Zaraz. Wszytsko ale za chwileczkę. Najpierw kawa.
Idę więc przez korytarz.
- "Cześć" - Ktoś się wita i uśmiecha!
- "Cześć. Ale masz śliczny sweter" - odpowiadam i chwalę. Bo miała śliczny. Mocno, mocno zielony z wełny taki. Uroczy.
- "Aaa dziękuję. Dostałam od Cioci z Danii" - spoglądając na sweter i dotykając dłonią drugiego rękawa.
- "No tak. Nie wątpię. Wiedziałam, że nie może być łatwo osiagalny" - odpowiadam z uśmiechem. Bo tak jest zawsze gdy pytam kogoś, gdzie Jego śliczna rzecz, w której właśnie się zakochałam została zakupiona. Zawsze od cioci z Danii, albo na wakacjach w Hiszpani, od siostry skądś tam albo z lumpeksu wygrzebane. Więc już postanowiłam nie pytać. I odkąd nie pytam - sami mi komunikują o niemożliwym zakupie.
Idę więc dalej po tą kawę, po drodze mijam kilka osób i wymieniam się uśmiechem i kilkoma zdaniami.
Miło tak rankiem.
Zrobienie kawy rano to bardzo poważna sprawa. Bo przecież dobra kawa decyduje o dobrym dniu. Taki mam mały rytuał więc na wszelki wypadek wącham trzy razy mleko sprawdzając czy przypadkiem nie jest popsute, dodaję szczyptę cynamonu, zalewam odpowiednią ilością wody i mieszam wydobywając cudny aromat. Dzierżę kubek (mój własny, zakupiony przez P. specjalnie do pracy) w dłoni i idę z powrotem już szczęśliwsza i bardziej obudzona samym zapachem.
Jestem i mogę teraz prawie już pracować. Prawie, bo jeszcze śniadanie i przegląd blogów. Cuda cudeńka tworzone przez bloggerki i ich teksty nastrajają jeszcze lepiej. szczególnie po przeczytaniu z grubsza wiadomości - po czym mam wrażenie żyję w nieszczęśliwym kraju morderców, gwałcicieli i oszustów. Brrr..nie czytam tego więcej. Na przekór dołączam na facebooku do grupy z wdzięczną ideą niesienia optymizmu! :)
I dopiero teraz mogę uzupełniać rzeczy na wczoraj, na zaraz na za chwilę. I tak osiem godzin czasem więcej. Spotkania, które mało co wnoszą, ale może wnoszą..i docenię to kiedy mnie już tu nie będzie, jakieś telekonferencje i tysiące wiadomości i informacji. Czasami niektórzy się nawet tu kłócą - trochę jak w przedszkolu. Z zewnątrz wygląda to śmiesznie nawet.
Ale nie ważne. Po ośmiu godzinach jest to co ważne.
Wracam do domu. Można by rzec, że dzień zaczyna się raz jeszcze. Albo po drodze P. mnie zabiera, albo druga opcja - tramwaj. Lubię to bardzo. Widać wtedy jak ludzie uciekają od siebie wzrokiem gapiąc się za szybę, przez któej przecież jak każdy będący właśnie w tramwaju dobrze wie, nic nie widać. Nie widać bo w tramwaju jasno a za szybą zmrok. Wszytsko się odbija. Ale mimo wszytsko gapimy się za szybę. Żeby uniknąc kontaktu wzrokowego. A gdyby tak czasem sie właśnie spojrzeć na kogoś i uśmiechnać? Albo zagadać? Olaboga!
Kiedyś chyba tak było. Na filmach nagranych dziesiąt lat temu tak właśnie było. Chcę tak znowu.
Wysiadam. Idę jeszcze po małe zakupy. W warzywniaku jak zwykle przyjemnie, a w mięsnym te dwie śmieszne panie. Śmieszne bo jak się poprosi "20 deko tej szynki" to i tak na końcu dostaje się 28. Więc wiedząc to i chcąc 20 deko, mówię: "Poproszę 10 deko..." i wtedy dostaję 20. Pocieszne na prawdę.
Idę jeszcze kawałek chodnikiem i myślę. Myślę co muszę. Bo okazuje się, że trochę jeszcze muszę. Napisać muszę to, wysłać tamto, obiecałam jeszcze zrobić chustecznik decupage'm. Zdjęć trochę chciałam popstrykać i znów tak ciemno, a może wyprasuję w końcu tę stertę ubrań? No i jeszcze do babci na chwilę. Aha i właśnie! Chciałam przecież iść na siłownie, już przeciez wczoraj miałam iść i dać sobie wycisk. A co ugotować na jutro? A na dzisiaj na kolację? Nie wiem nie wiem. Ale zimno!
Rzeczywistość weryfikuje.
P. kupił świeży chleb. A jak świeży chleb to wiadomo, że to najlepsze co może być - więc się zapycham. Takim chlebem z masłem i solą albo pomidorem czasem jeszcze dodatkowo.
Potem jeszcze czekolada. Bo ewidentnie spadł cukier. Nagle.
Potem szybko na jutro kanapki robię, obiad gotuję. Przy okazji rozbijam dwa kubki i kaleczę się w reke trzy razy. Sierota. Potem biegam szukając plastra. Oczywiście go nie ma. Wyszedł.
P. dokańcza pichcenie a ja zajadam smutki i swoje gapiostwo czekoladą. Wpadam w rozpacz, w otchłań rozpaczy, że będę gruba! Że już jestem!
Idę zaparzyć herbatę z ziołami na odchudzanie. Po niej jeszcze bardziej chce mi sie słodyczy. Zawsze.
Ok. Biegniemy dalej. razem biegniemy więc biegnie się dobrze.
Babcia. Uczelnia bo coś trzeba donieść, zanieść, wypełnić, podpisać. Na portierni dyskusja i negocjacje, że nas nie wpuszczą po jest 20:00! Wpuścili w rezultacie. Zawsze się tak kończy. Może mają procedury? Pewnie tak.
Ok. I siłownia. Biegnę. Teraz to już na serio. Pokonuję wręcz siebie :)
Czuje sie coraz bardziej czerwona a to nieczęste ze względu na moją karnację ciemną, mam nawet zadyszkę, czuję, że zaraz wybuchnę ale nie. Za wszelką cenę przebiegnę tyle ile sobie wyznaczyłam... potem zadowolona z siebie bez sił całkowicie żadnych rozciagam swoje obolałe ciało. I myślę...Bo miałam jeszcze wyprasować i muszę wstawić do lodówki ugotowany obiad bo sie zepsuje. I co ja jutro ubiorę? Biegnę znów myślami.
Wracając autem jako pasażer się relaksuje. Uwielbiam to - mogłabym jeździć po zmroku w moim mieście w kółko i słuchać muzyki. Dziwny sposób na relaks. Ale cóż poradzić. Dobrze, że jakiś jest. A w piątek wieczorem to już w ogóle uwielbiam. Kiedy po całym tygodniu czuję jak spada ze mnie cały ciężar "muszę" w rytm muzyki i z każdą zmianą widoku zza szyby.
Po przejażdzce. Pakuję coś tam do tej lodówki nieszczęsnej, coś napiszę, ale już nie wyprasuję - znowu! Mam wrażenie, że ogarniam robiąc bałagan kolejny, kąpię się i padam. Padam. Podziwiam kobiety, które robią to samo i mają jeszcze dzieci. Podziwiam, zazdroszczę i mam nadzieję, że kiedyś też będę taka silna.
I tak to był dobry dzień. Nie lubię odkładać nic na potem. Tzn życia nie lubię odkładac na potem. Na potem natomiast zawsze odkładam sprawy urzędowe, papierologię i biurokrację. Ale odwiedziny, gotowanie właśnie takiej a nie innej potrawy, rozkoszowanie się byciem razem to priorytet!
Leżę. I w głowie mam myśli moc. Jak będzie wyglądać jutro, jak wyglądało dziś. Co muszę szybko, co muszę wolniej. Co muszę. Muszę bo mi coś ucieknie. A nie chcę - chcę brać udział. We wszytskim czym się da. Nie lubię jak mnie coś omija i jak coś przenoszę na jutro. Trzeba rozciągać czasoprzestrzeń. Na tyle ile to możliwe.
Kiedyś profesor powiedział mi, że sztuką nie jest zarzadzanie czasem ale zarządzanie sobą w czasie. Miał rację.
Wolę weekendy. Każdy woli. Żadne odkrycie. Każdy woli je jednak z różnych powodów. Ale o tym następnym razem...