Na hybrydy zdecydowałam się niecały rok temu.
Słyszałam o nich już od jakiegoś czasu i stawały się coraz bardziej popularne.
Chwalone były za trwałość, wzmocnienie paznokci i brak oczekiwania na wyschnięcie lakieru.
Zapewne sama bym się nie zdecydowała, żeby pójść do salonu i oddać moje paznokcie w ręce zupełnie obcej kobiety.
Wystarczyły mi opowieści koleżanek i znajomych o zbyt mocno spiłowanej płytce (aż do bólu!), źle nałożonej hybrydzie, która odprysła po zaledwie kilku dniach, o dziwnych lakierach "no name" używanych do tego procederu.
No, thanks.
Jednak gdy moja znajoma zaczęła zajmować się tą metodą, stwierdziłam, że co jak co, ale jej można zaufać. Link do jej bloga znajduje się
<tutaj>.
Długo zastanawiałam się jaki kolor wybrać - w końcu miał zostać ze mną na dłużej niż 3-4 dni.
Kusiła mnie mięta, ale odpadła ze względu na porę roku - zimą mięta jakoś nie bardzo mi pasowała.
Kusił mnie też delikatny beż, na którym miałam wizję robienia stempelków. Jednak wiedziałam, że nie zawsze będę miała czas lub nie będzie mi się chciało ich stemplować, a gołe beżowe paznokcie przy mojej długości wyglądałyby źle.
Padło na mój ukochany burgundowy, który tu wpada bardziej w czerwień, niż fiolet, ale i tak byłam zachwycona kolorem. Przez tydzień. I tu zaczynają się schody.
To był dopiero pierwszy tydzień, a ja (przyzwyczajona do zmiany koloru co mniej więcej 3-4 dni) już miałam dość burgundowego. No trudno. Życie. Zapewne wtedy ściągnęłabym hybrydę, gdyby nie to, że bardzo chciałam sprawdzić jak długo utrzyma się na moich paznokciach.
Tutaj zdjęcie po około 1.5 tygodnia:
Paznokcie rosły i były dobrze utwardzone, hybryda się trzymała - niby żyć nie umierać.
Gdyby nie fakt, że zaczęły mnie denerwować odrosty. Malutkie, ale zawsze.
Trwałam w tym moim eksperymencie dalej. Twardo.
Odrosty kuły po oczach, a ja dzielnie męczyłam się z burgundem. Trzy tygodnie.
Zdjęcie po 3 tygodniach:
Jak widać wtedy moja hybryda wyzionęła ducha. Na kciuku powstał uszczerbek. Nie odpadła hybryda, tylko zeszła wierzchnia warstewka paznokcia razem z nią. Armagedon. W dodatku żaden z moich licznych burgundów nie pasował kolorem, żeby domalować ten mały obszar. Musiałabym malować wszystkie paznokcie. Mijało się to z celem, więc... Pozbyłam się hybryd.
Znajoma zostawiła mi specjalny preparat do ich usuwania. Namoczyłam nim waciki, przyłożyłam do paznokcia, obwiązałam folią i po 15 minutach po hybrydach nie było śladu.
Finally!
Byłam bardzo zaskoczona stanem moich paznokci. Oprócz niefortunnego kciuka, wszystkie były w całości i miały się świetnie. Byłam nastawiona na to, że paznokcie polecą mi w przeciągu tygodnia od zdjęcia hybrydy (tak, znów nasłuchałam się opowieści dziwnej treści..). Nic takiego się nie stało. Ale ciężko mi powiedzieć, jak to działa na dłuższą metę.
Podsumowując:
Rozumiem cały zachwyt nad hybrydami, bo jest wielce prawdopodobne, że gdybym nie miała fioła na punkcie lakierów to hybrydy byłyby dla mnie idealnym rozwiązaniem. Jedno pomalowanie i spokój na 2 tygodnie. Bez odprysków. Bez złamanego paznokcia. Bez zmywania i malowania z powrotem co kilka dni. I z nieustannie pięknym połyskiem.
Ale nie jestem przeciętnym człowiekiem w tym temacie. Wolę malować paznokcie co trzy dni (i móc wybrać za każdym razem inny kolor), patrzeć z niesmakiem na każdy odprysk, kontrolować długość starć na końcówkach i non stop uważać, by nie narazić paznokci na uraz mechaniczny.
I wiecie co? Lubię to!
Miałyście kiedyś hybrydy? Jak się u Was sprawdziły? ;)