Za mna bardzo intensywny weekend. W koncu do Vancouver zawitalo lato! Ludzie doslownie jak dzdzownice po deszczu powylazili na ulice, okupowali parki, plaze, jeziora, rzeki, laki i lasy. Byl to w sumie pierwszy w tym roku tak sloneczny i cieply, wrecz upalny weekend.
Jestem wielka zwolenniczka obcowania z natura wiec nawet przez chwile nie zastanawialam sie jak bedzie wygladala moja sobota. W piatek zaplanowalismy z mezem, ze spedzimy ja piknikujac w miejskim parku, spacerujac po plazy jednoczesnie zazywajac slonecznych kapieli, ale wraz z momentem kiedy tam dotarlismy o poznym poranku, odechcialo nam sie wszystkiego, bo okazalo sie, ze polowa miasta wpadla na ten sam pomysl i nie bylo mozliwosci znalezc wolnego miejsca parkingowego i tak jadac, i jadac, i myslac co by tu ze soba zrobic, aby nie zmarnowac dnia, znalezlismy sie 30km za miastem na drodze prowadzacej do jeziora Pitt Lake.
Tam tez bylo ludzi wiecej niz zwykle, jednak my rzadni zapachu wody, szumu drzew i przygody, nie poddalismy sie tym razem. Bylam przygotowana na plazowanie i zalozylam klapki, ale jeszcze przed wyjsciem z domu cos mi strzelilo do glowy wziac ze soba buty sportowe (tzw. adidasy), ale w pospiechu zapomnialam skarpetek i jaki byl tego efekt dowiecie sie czytajac dalej.
Plaza (niestety) byla zascielona ludzmi, wiec postanowilsmy odlozyc piknik na pozniej i wyruszylismy w droge. Zwroccie uwage na znak ostrzegajacy przed (takze kochajacymi nature) misiami.
Przez pierwsze 10 min spaceru bylo bardzo zielono, tak zielono, ze mogloby sie wydawac, ze na swiecie w ogole dominuje kolor zielony z delikatnymi dodatkami w kolorze nieba, drzew, ziemi, wody i slonca. Najbardziej obawialam sie biegnacego w moim kierunku obiektu w kolorze brazowym, ktorego zwyczajowo nazywa sie niedzwiedziem.
Im bylismy glebiej, tym robilo sie coraz ciekawiej,
i ciekawiej.
Tak na marginesie: powiedzcie mi kto przy 30sto stpniowej temperaturze zaklada buty bez skarpetek!? Stopa mi sie spocila, zaczela sie slizgac, pieta bolala coraz bardziej, ale nie poddalam sie i szlam dalej mimo, ze moj maz chcial odpuscic, bo troche jeczalam :) Przez zaledwie 30 min marszu, moglismy cieszyc swoje oczy widokami z jakimi nie mamy do czynienia na co dzien.
Im bylismy blizej konca trasy, widczki byly coraz bardziej zachwycajace.
I nagle przed naszymi oczami wyrosla niepozorna drewniana wierzyczka obserwacyjna i juz z krawiaca pieta wspielam sie na nia bo nie chcialam stracic tego :
i tego:
i co najwazniejsze, tego:
W plecaku mialam klapki. Nie zastanawiajac sie ani chwili, zmienilam buty i to nic, ze zapach krwi wabi dzikie zwierzeta, to nic, ze jakis niedzwiedz moglby schrupac moje "slone paluszki", to nic, ze w klapkach niewygodnie sie ucieka, wszystko to bylo nic, bo jedyne o czym marzylam i na czym moglam sie skupic to przejsc ta droge spowrotem i ostudzic stopy w lodowatej wodzie. Zanim doszlam spowrotem ranka zaschla i nie ryzykujac ataku piranii(bo tam ich nie ma) moglam spelnic swoje marzenie.
Potem wyczekiwany dlugo piknik w zacnym gronie innych piknikowiczow.
Poglaskalismy sie po brzuszkach, poszlismy jeszcze na szybki spacerek, zrobilam kolejne kilka zdjec.
I tak najedzeni, i slodko zmeczeni, z czerwonymi od slonca nosami i policzkami, wrocilismy do miasta po to aby wieczorem moc ponownie zmeczyc swoje oczy komercja czyli kinem w wersji dla doroslych. Widzielismy film "Savages" po ktorym przydaloby sie obejrzec "Bambi", aby uspokoic skolatane nerwy. Jednak na "Bambi" nie mialam juz sily, zasnelam jak niemowle regenrujac sily na kolejny dzien.
Wytrwalym dziekuje i zapraszam do przezywania ze mna kolejnych wojazy.
xoxo.