Wbrew pozorom i wbrew temu, czego się spodziewałam, „My,
właściciele Teksasu” to nie jest sentymentalny powrót do PRL w stylu Barei. To
reportaże, które poza kilkoma wyjątkami równie dobrze mogłyby zostać napisane i
dziś. Jaka to sprawność autorki i siła przekazu, że teksty, w których przecież
wszechobecny jest duch tamtych czasów, wychodzą ponad swoją epokę. Może też
dlatego, że w przeciwieństwie do przywołanego Barei, Małgorzata Szejnert nie
skupia się na sytuacjach i na systemie, ale na człowieku. Każdy reportaż jest
jak spotkanie z inną, ciekawą osobą (albo kilkoma osobami). Każda z tych osób
ma swoją historię do opowiedzenia, swoje przekonania i poglądy.
Zbiór jest podzielony na cztery części bez tytułów. Jednak
na podstawie tekstów tworzących każdą część można się pokusić o jakieś
określenie. Część pierwsza to reportaże najbardziej peerlewoskie, w tym sensie,
że znajdziemy tam i robotników z fabryki w Ursusie i panie ze stoiska mięsnego
w supersamu i stołówkę robotniczą. Zwyczajna-niezwyczajna szara codzienność
tamtych lat. Część druga to niezwykle poruszające reportaże – o teatrze dla
głuchoniemych, o wędrującej artystce Ewie, o niewidomej Emilli i wreszcie
najbardziej chwytający za serce reportaż o eksperymentalnej metodzie adopcji
poprzez wakacyjne turnusy dla dzieci z domu dziecka i potencjalnych rodziców
adopcyjnych („Jak się odnajdziemy, to cudownie”) – więc ta część to wielkie
emocje, poczucie wyobcowania i pewnego rodzaju ukryta walka o pogodzenie się z
losem. Trzecia część to ludzie realizujący swoje pasje w niesprzyjających
warunkach – co ciekawe jeden bohater, Karol Brzostowski, wcale nie jest
obywatelem PRL, a społecznikiem z XIX wieku. I wreszcie czwarta część, o
tożsamości. Przypominając sobie „Czarny ogród” zauważam, że Małgorzata Szejnert
interesuje się mniejszościami (czy może raczej właśnie tożsamością ludzi
tworzących mniejszość). Po II WŚ w Polsce było bardzo wiele osób, którzy mieli z
tym spory kłopot (czasem niektórzy mają go do dziś): jedną nogą „tam” (w starym
świecie, przed zmianą granic), drugą „tu”, nigdzie nie czując się u siebie. O
losie Ślązaków (szeroko opisanym właśnie w „Czarnym ogrodzie”) każdy mniej
więcej coś wie, natomiast z reportaży zamieszczonych w tym zbiorze, można
dowiedzieć się o podobnych problemach Mazurów czy Kaszubów.
Wszystkie teksty w tym zbiorze są ciekawe, wywarły na mnie
jakieś wrażenie i skłoniły do przemyśleń. W ocenie czasem trudno jest oddzielić
warsztat pisarza od tematu: czy dany reportaż mi się podoba, bo temat jest
bardzo poruszający (jak ten o wakacyjnym turnusie dla dzieci z domu dziecka i
potencjalnych rodziców adopcyjnych), czy dlatego, że został świetnie napisane.
Najczęściej chyba odpowiedź jest wypadkową obu tych możliwości. Gdybym miała
wybrać reportaż, który najbardziej mi się spodobał, to chyba byłby to tekst „Całe
życie w Pomygaczach” – historia człowieka i jego miejsca. Ujęła mnie jego
niespieszna, staranna narracja, która kojarzy mi się ze sposobem snucia
opowiadań przez moich dziadków. W tym akurat reportażu na pierwszy plan
wyraźnie wychodzi warsztat, bo historia małej wioski na wschodniej rubieży
Polski to nie jest temat-samograj. A jednak to właśnie ten reportaż ujął mnie
najbardziej.
Bardzo polecam, bo jest to książka pełna emocji. Jak napisał
we wstępie Mariusz Szczygieł, z tekstów Małgorzaty Szejnert ludziom zostają w
głowie całe zdania. Mi zostało takie, które świetnie podsumowuje całą książkę: „Tyle
prawdy, że zapiera dech!”.