Parę dni temu Padma zwróciła mi uwagę, że nie można na moim nowym blogu dodawać komentarzy nie będąc zarejestrowanym, za co ogromnie jej dziękuję. Niniejszym podaję do wiadomości, że ten błąd już został usunięty i można zostawiać komentarze podając tylko nazwę i adres, a nawet anonimowe ;)
piątek, 31 sierpnia 2012
czwartek, 30 sierpnia 2012
Ktoś we mnie
Kiedy zaczynałam czytać tę
książkę, nie wiedziałam, o czym będzie, ani czego się właściwie po niej
spodziewać. Po stu stronach lektury, dalej tego nie wiedziałam, w związku z
czym byłam bliska odłożenia książki na półkę. Jednak nie zrobiłam tego i wreszcie
około 170 strony akcja nareszcie nabrała tempa. A ja zaczęłam myśleć, że akcja
nie jest celem tej książki, ale raczej pretekstem do pokazania pewnego wycinka
brytyjskiej powojennej rzeczywistości. Przez większą część książki dobrze
poznajemy jej głównych bohaterów, a są nimi: prowadzący narrację blisko
czterdziestoletni doktor Faraday oraz rodzina Ayersów, matka i jej dwoje
dorosłych dzieci Roderick i Caroline, mieszkająca w popadającej w ruinę
posiadłości Hundreds Hall, a także sam dom Hundreds Hall. Okazuje się (po tych
ok. 170 stronach), że w domu dzieje się coś niedobrego: jakaś tajemnicza siła
czy istota przesuwa przedmioty, zostawia tajemnicze ślady na ścianach lub
sufitach. Jednak tylko jedna osoba widzi te zdarzenia. Doktor Faraday,
racjonalny do bólu, nie dopuszcza do świadomości istnienia jakichkolwiek
zjawisk nadprzyrodzonych i tłumaczy rodzinie, że najlepszym wyjściem dla osoby
dotkniętej tymi omamami, jest leczenie psychiatryczne. Jednak okazuje się, że
problem nie znika i kolejna osoba z rodziny zaczyna doświadczać podobnych
zjawisk. Czy więc chodzi o dziedziczną przypadłość natury psychicznej czy może
jednak o klątwę domu?
Autrorka nie narzuca czytelnikowi
żadnej odpowiedzi – każdy sam na podstawie własnych emocji musi zadecydować, co
jego zdaniem, naprawdę zdarzyło się w Hundred Halls.
Jak już wcześniej pisałam książka
jest mocno przegadana (szczególnie na początku), ale sceneria (ogromna, mroczna
posiadłość) i późniejsze emocje to wynagradzają. Atmosfera w drugiej połowie
książki robi się trochę jak z filmu „Sierociniec” – tajemnicze znaki, odgłosy
jak gdyby jakaś niewidzialna postać bawiła się w mieszkańcami domu,
pomieszczenia, do których od lat nikt nie wchodził… Z drugiej strony chłodny
głos rozsądku w postaci doktora Faradaya, sprowadzający wszystko do zjawisk naturalnych
– odgłosy to wiatr albo skrzypienie starych belek, znaki na ścianach – zawilgocone
mury. Każdy czytelnik, czy racjonalny czy skłonny do wierzenia w zjawiska nadprzyrodzone,
może przyjąć własne stanowisko i własną wersję wydarzeń.
„Ktoś we mnie” cieszy się dużą popularnością
w Wielkiej Brytanii – w 2009 roku była nominowana do prestiżowej nagrody Man
Booker. Porusza bowiem kwestie ważne dla angielskiego społeczeństwa: urazy
międzyklasowe, zmiany społeczne po wyczerpującej II wojnie światowej, psychologiczne
aspekty obserwowania upadku swojej rodziny i swojej rodzinnej posiadłości: „(…)
Hundreds nie oparło się działaniu historii, zniszczone własną niemocą i
niechęcią do nadchodzących zmian. (…) Ayresowie, niezdolnie pójść z duchem
czasu, wybrali odwrót, który w tym przypadku przybrał postać obłędu (…) takich
rodzin jest w Anglii na pęczki; znikają jedna po drugiej.” („Ktoś we mnie”
Sarah Waters, Prószyński i S-ka, 2009, s. 464)
Polecam bardziej miłośnikom angielskiej
obyczajowości niż miłośnikom dreszczyku emocji. Zdecydowanie
więcej jest tu tego pierwszego.
Tytuł: Ktoś we mnie
Autor: Sarah Waters
Tłumaczenie: Magdalena
Moltzan-Małkowska
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Rok wydania: 2009
Stron: 464
piątek, 24 sierpnia 2012
Katarzyna Wielka. Gra o władzę
Wychodzi na to, że powieści historyczne stają się jednym z
moich ulubionych gatunków. Poznawanie historii (nawet lekko zniekształconej
przez licencia poetica autora) przez
pryzmat losów poszczególnych postaci jest naprawdę fascynujące. I skłania (mnie
przynajmniej) do pogłębienia wiedzy w źródłach naukowych. W trakcie lektury lubię sobie również zerknąć
w Google, jak wyglądały postaci, o których czytam. Niestety portrety z danego
okresu są trochę jak dzisiejsze zdjęcia profilowe na portalach
społecznościowych – nie chodzi o to, jak się naprawdę wygląda, tylko jak
powinni mnie widzieć inni, poza tym moda na określony sposób sporządzania
portretów upodabnia je wszystkie do siebie, tak że trudno „wyczytać” coś z tych
wizerunków.
Wracając do książki „Katarzyna Wielka. Gra o władzę” (czy
tylko ja tu widzę próbę „podpięcia się” tytułem pod megapopularną „Grę o
tron”?) to obszerna (500 stron) opowieść o losach Zofii Anhalt-Zerbst,
księżniczki ze Szczecina, od czasu jej przybycia do Rosji po wstąpienie na tron
cesarski jako caryca Katarzyna II. Choć tak naprawdę początek książki to
historia narratorki, którą jest pochodząca z Polski Warwara Nikołajewna.
Najpierw dowiadujemy się, co sprowadziło Barbarę i jej rodzinę do Sankt
Petersburga i jak doszło do tego, że córka introligatora stała się zauszniczką
carycy Elżbiety. Dopiero potem na scenę wkracza przyszła caryca Katarzyna w
postaci nieśmiałej i niepewnej księżniczki Zofii.
Właściwie głównym wątkiem tej książki, w moim odczuciu,
wcale nie jest dochodzenie Katarzyny II do władzy, ale relacja Warwary z
przyszłą carycą. Reszta dzieje się w tle. Warwara, mówiąc wprost, zostaje
szpiegiem, a wkrótce także podwójnym szpiegiem. Kiedy w Pałacu Zimowym zjawia
się Zofia jako narzeczona Piotra, przyszłego cara, Warwara otrzymuje od carycy
zadanie zaprzyjaźnienia się z młodą księżniczką, zdobycia jej zaufania i
oczywiście informowania o wszystkim carycy. Warwara wykonuje zadania, ale jej
przyjaźń z Zofią (później Katarzyną) zaczyna być szczerą relacją, której obie
potrzebują. Niestety szczerej przyjaźni nie da się pogodzić z donoszeniem o
wszystkim carycy.
Okazuje się, że życie na cesarskim dworze jest jak chodzenie
po polu minowym – jeden nieuważny krok może doprowadzić do tragedii (co prawda
caryca Elżbieta szczyciła się tym, że za jej rządów nie wykonano żadnego wyroku
śmierci, ale są inne sposoby „radzenia sobie” z oponentami). Każda licząca się
osoba w Pałacu Zimowym ma swoich zauszników i wszyscy są pod permanentnym
obstrzałem czujnych spojrzeń tylko czekających na wyłapanie jakiegoś
potknięcia. Warwara jednak wydaje się w sytuacji bez wyjścia: albo przyjmie te
reguły gry (łącznie z dostarczaniem swojemu zleceniodawcy innych „przyjemności”
niż opowiadanie dworskich ploteczek) albo pozostanie nic nie znaczącą szwaczką poniżaną
ze względu na swoje polskie pochodzenie. Jednak mimo że Warwara pnie się do góry w
hierarchii pałacowej służby, to i tak pozostaje tylko marionetką wykonującą
wszystkie rozkazy swoich chlebodawców, nawet te dotyczące jej życia prywatnego.
Książka niesie dla czytelnika wiele emocji: na początku jest
smutno, potem jest poczucie zagrożenia i ciągłego ukrywania czegoś przed
światem, wreszcie niecierpliwe oczekiwanie na triumf Katarzyny. Na początku
trochę źle mi się czytało, bo nikt spośród bohaterów nie wzbudził mojej
sympatii – wszyscy byli cyniczni i dwulicowi. Dopiero kiedy na scenie pojawiły
się osoby „nieskażone” pałacowymi intrygami (Igor, Daria), albo kiedy pokazało
się ludzkie oblicze niektórych innych osób (Piotr, Warwara), zaczęłam czerpać
większą przyjemność z tej lektury. Tak czy inaczej, książkę czyta się szybko, a
bogate wnętrza Pałacu Zimowego, pełne przepychu toalety, wspaniała biżuteria
dodają opowiadanej historii smaku. No i oczywiście sama prawdziwa historia w
tle – sytuacja w Europie w połowie XVIII wieku, włącznie z Polską, bo przecież
Stanisław August Poniatowski (który również pojawia się w książce) miał bardzo
bliskie stosunki (sic!) z Katarzyną. Czyli w sumie wszystko to, czego od
powieści historycznej należy oczekiwać.
I znowu zastanawiam się, dlaczego o historii Polski nikt tak
nie pisze? A może pisze, tylko ja o tym jeszcze nie wiem…
Tytuł: Katarzyna Wielka. Gra o władzę
Autor: Ewa Stachniak
Tłumaczenie: Ewa Rajewska
Wydawnictwo: Znak
Rok wydania: 2012
Stron: 512
PS. Polecam WYWIAD Z AUTORKĄ, panią Ewą Stachniak.
czwartek, 16 sierpnia 2012
Porzucone cz.2
Kolejna odsłona książek niedoczytanych:
3) „Wyjechali” W.G. Sebald – bardzo rzadko się zdarza (a właściwie, chyba po raz pierwszy się
zdarzyło), że odkładam książkę z powodu języka, jakim jest napisana, a nie z
powodu treści. No i teraz są dwie możliwości: albo jest to wina tłumaczki i
redakcji, albo autor tak ma. Obawiam się, że jednak może chodzić o to pierwsze.
Ja rozumiem, że składnia języka niemieckiego bywa dość skomplikowana, ale
sądzę, że język polski jest na tyle elastyczny, że można uniknąć zdań tego
typu: (...) ani Edward, ani dr Selwyn nie chcieli czy też nie potrafili komentować tych zdjęć, w przeciwieństwie do wielu innych, prezentujących wiosenną florę wyspy i wszelkie pełzające lub uskrzydlone stworzenia, toteż gdy oni sami drżeli lekko na ekranie, w pokoju panowała niemal kompletna cisza." (s.26) Takich zdań jest więcej, tej książki się nie czyta, przez nią
się brnie, cofając co chwilę, żeby sprawdzić, czego tak naprawdę dotyczy ta
druga część zdania. Może jeszcze spróbuję w innym tłumaczeniu? Poza tym uważam,
że wydawnictwo WAB bardzo nieładnie potraktowało czytelnika, bo w książce jest
sporo cytatów po angielsku, które nigdzie nie są przetłumaczone!
4) „Saga Sigrun” Elżbieta Cherezińska – trochę mi szkoda tej
książki, więc może jeszcze do niej wrócę. Chyba trafiłam z tą książką w zły
moment, miałam ochotę na coś poważnego, a to raczej czytadło, choć osadzone w
bardzo interesujących realiach. No i przez te kilkadziesiąt stron, które
przeczytałam, zaczęła mnie trochę irytować przesłodzona i nieskalana główna
bohaterka. Mimo to nadal jestem ciekawa „Korony krwi i śniegu”, ale to pozycja,
która z racji gabarytu (większy niż przeciętny format, twarda oprawa i blisko
800 stron) kwalifikuje się raczej na czytnik ;)
Subskrybuj:
Posty (Atom)