Jakie to ja miałam ambitne plany, aby przynajmniej raz na
tydzień robić krajoznawcze wycieczki. Głupio mieszkać w okolicy, której
kompletnie się nie zna. Tymczasem wygrzebać się nie możemy z prac remontowych,
porządkowych, urządzania wnętrz, ogólnego ogarniania ogrodu.
Lato dało nam nieźle popalić. Rośliny, które kupiłam w
doniczkach, rzekomo do całorocznego wsadzania w grunt, w większości się nie
przyjęły. Koszmarna susza i prawdopodobnie zbyt ciężka gliniasta gleba
załatwiła połowę lawendy i prawdopodobnie wszystkie 30 sztuk wrzosów.
Podarowałam
sobie zakupy w taką pogodę, bo szkoda pieniędzy. Ogród więc leży i kwiczy, a ja
jedynie usuwam „złe zioło”, czyli zajmuję się plewieniem.
Tygodnie upałów wybiły nam też z głowy wszelkie wycieczki,
bo to żadna przyjemność prażyć się w słońcu i dusić w aucie. Wprawdzie w naszym
terenowym Mitsubishi odkryliśmy klimatyzację (nieźle, przez dwa miesiące byliśmy
przekonani, że takowej nie ma) ale stoi on od kilku tygodni w warsztacie we
Wrocławiu, czyli jakieś 350 km od nas i „się naprawia”, a my jeździmy naszym niezawodnym, niezniszczalnym 22-letnim seatem.
Jak wcześniej wspominałam, mam wiele zaległości w zdawaniu
relacji z bieżących spraw. Ma to swoją przyczynę w tym, że po zadanej sobie
robocie jestem często już tak zmęczona, że stać mnie jedynie na sprawdzenie
poczty. Jedyne zajęcie, miłe memu orgaznimowi po fizycznej pracy, to leżenie po zmroku na leżaku w towarzystwie Chłopa i gapienie się w gwiazdy, tudzież czytanie książki.
Jeszcze zanim wyjechałam na wakacje do Paryża, a pogoda nie
dawała się tak we znaki, postanowiliśmy z Krzysiem odwiedzić ogłaszane w
lokalnym folderze Ekomuzeum w Sobolowie. Pan Józef, właściciel zbiorów, zgromadził
na swojej posesji ogromną liczbę przedmiotów związanych z ogólnie pojętą etnografią.
Nasza wycieczka miała charakter małych przeszpiegów, gdyż bardzo chcieliśmy porównać
nasze przywiezione z Dolnego Śląska zbiory z lokalnymi kolekcjami. Dręczyło
mnie bowiem to, że nijak poniemieckie przedmioty nie będą pasowały do
Małopolski. Jak bardzo się myliłam, zorientowałam się przeglądając kolekcję w
Sobolowie. Czego tam nie było!? Zegary, żelazka, maszyny do szycia,
fisharmonia, obrazy, maselnice, koszyki, meble, stroje ludowe, beczki, talerze,
kufry, samowary, narzędzia kowalskie, młynki, maszyny rolnicze. A to wszystko
nie tylko z Małopolski, ale i z terenów poniemieckich, które po wojnie
stanowiły raj dla szabrowników, a nawet z Europy zachodniej.
Niestety, pan Józef zmarł w zeszłym roku, ale duchem był
chyba z nami obecny. Pomimo, że po ekomuzeum oprowadzała nas jego żona i
kolekcjonera osobiście nie poznałam, myślę o tym miejscu jako o własności pana
Józefa.
Zachęcam czytelników do wizyty w Sobolowie i wsparcia choćby
niewielkim groszem Ekomuzeum pana Józefa. Obecnie zbiorami zajmuje się jego
rodzina z przyjemnością witająca gości pragnących poznać tę niezwykłą kolekcję.
Przyszedł w końcu czas na zrobienie miejsca dla naszych
zbiorów. Korzystając z przykrych okoliczności, że żaden z umówionych dekarzy
wciąż nie zjawił się, by naprawić nasz dach, przez co nie możemy ruszyć z
remontem pokojów gościnnych, bo je zalewa, postanowiliśmy przeznaczyć kilka dni
na przygotowanie domku-oficyny. Jest on
w opłakanym stanie technicznym, niemniej jednak jakąś ekspozycję w lepszej części
domku powinno się dać zrobić. Zanim jednak nasze zbiory zajmą swoje miejsce,
trzeba było uprzątnąć wieloletni kurz, pajęczyny, a co gorsza zwietrzałą
podłogę na stryszku. Choć dzielnie pomagała nam jedna
czytelniczka-wolontariuszka, urobiliśmy się po pachy, a Chłop to nawet
poszkodował sobie kręgosłup znosząc po drabinie ciężkie wory z gruzem. Stęka do
tej pory.
Przy temperaturze 36 st, pracując w pyle, wyglądaliśmy wszyscy, jak górnicy dołowi.
Nie mam już kompleksów, że nasze zbiory średnio przystają do
miejsca. Będą po prostu stanowiły świadectwo naszych dziejów. Myślę, że nasi
goście, a dla nich przede wszystkim powstaje ta ekspozycja, z przyjemnością poznają
nie tylko dawną historię związaną z rodziną Feillów, ale i nasze własne dzieje,
które zaprowadziły nas przez Dolny Śląsk do Małopolski.
Pieczołowicie zatem, mając
świadomość odwalania chałtury, bo żadna ze mnie artystka, maluję na ścianie dom
przysłupowy, obok którego stanie nasz największy hit- nieznany na wsi małopolskiej
drewniany rurociąg wraz ze świdrem.
To jeszcze nie ekspozycja, ale pierwsze przymiarki:
Przed przeprowadzką przyrzekłam, że będę
ambasadorem Krainy Domów Przysłupowych w Małopolsce. Poza miejscem ich
występowania, niewielu ludzi w Polsce ma świadomość piękna tej oryginalnej, jedynej
w swoim rodzaju architektury. Ciekawi mnie też, na ile w Małopolsce występuje
zjawisko germanofobii? My, Dolnoślązacy, często już drugie, a nawet trzecie pokolenie urodzone
na dawnych poniemieckich terenach, w dużej mierze zaadoptowaliśmy przedwojenną
kulturę materialną traktując ją, jako dziedzictwo ponadnarodowe. Czy
opowiadając o bardziej przed wojną zaawansowanym pod względem cywilizacyjnym
regionie współczesnej Polski, narażę się na etykietkę germanofila?