niedziela, 18 marca 2012

Tradycyjne piątkowe granie

Naszym osobistym zwyczajem jest, że początek weekendu inaugurujemy spotkaniem przy grach. Mogliście o tym przeczytać już niejednokrotnie na moim blogu, także dla nikogo nie jest zaskoczeniem, że w miniony piątek nie było inaczej. Tym razem spotkaliśmy się we czwórkę - poza Beatą i mną dołączyli do nas dobrze Wam znani Ula i Mateusz. Jednym z głównych powodów wyboru takiego składu było to, że Bett, po lekturze opublikowanego niedawno tekstu z recenzją/poradnikiem do Tichu, miała straszną ochotę zagrać w "chińskiego brydża". Udało jej się mnie przekonać i to miał być jeden z głównych punktów wieczoru.

Planowa rozgrywka się odbyła, jednak to nie ona będzie tematem mojego dzisiejszego wpisu.Tichu już doczekało się stosownego miejsca na moim blogu, czas więc skupić się na innych tytułach, w końcu jeszcze ich niemało mi zostało. 


Magic: the Gathering
W związku z tym, że na początku była nas trójka (Ula miała dotrzeć później), postanowiliśmy zrealizować inny plan, który od jakiegoś czasu chodził nam po głowie - mianowicie odpalić wieloosobowego Magica.

O Magic: the Gathering słyszałem już bardzo dawno, jeszcze w czasach licealnych. Tytuł ten brzmiał całkiem ciekawie, a moje zainteresowanie nim wzmocniło jeszcze elektroniczne demo, które było dokładane do jednego z czasopism z fantastyką. Po rozegraniu weń kilkunastu partii udałem się wówczas do nieistniejącej już Szeherezady z zamiarem zakupu swojej talii. Usłyszana wówczas cena skutecznie mnie odstraszyła i do zakupu nie doszło. Od tamtego czasu starałem się trzymać z dala od M:tG - zdawałem sobie sprawę ze swojej manii zbierania i wejście w ten nałóg mogłoby się zakończyć zasypaniem mojego pokoju kartami i zrujnowaniem budżetu nastoletniej wówczas istoty.

Udawało mi się to skutecznie przez wiele lat - do czasu poznania Meffa. Magic był jedną z pierwszych gier, w które graliśmy z Mateuszem. To właśnie Meff zaraził mnie bakcylem, który zaowocował wydaniem niejednego biletu płatniczego NBP na kolorowe kartoniki. Przez jakiś czas nawet zdarzało mi się grywać na cotygodniowych sklepowych spotkaniach i uczestniczyć w turniejach premierowych (bez specjalnych osiągnięć). Mniej więcej w czasie, jak moje zainteresowanie Magiciem przygasało, do wiru wskoczyła Beata, którą zarazili znajomi z ówczesnej jej pracy (wcześniej śmiała się patrząc na mnie i Mateusza, jak graliśmy w M:tG). Dostała większość moich kart (z których ja wcześniej część dostałem od Meffa) i do niedawna grała regularnie, czasem po kilka razy w tygodniu.

W chwili obecnej cała nasza trójka ma przerwę od regularnego grania - nie kupujemy boosterów, fat packów, nie dokupujemy singli, nie wymieniamy się. Każdy ma jakąś kolekcję kart, ale nie czuje potrzeby większego wprawiania jej w ruch, choć czasem chęć rozgrywki w "kartoniki" powraca. Na szczęście na karty nie wydaliśmy aż tak wielkich majątków, więc leżące stosy kart tak bardzo nie bolą.

Mnie najbardziej w Magic: the Gathering podobają się formaty mniej poważne, które rozgrywa się poza normalnymi turniejowymi. Jednym z takich formatów jest Planechase, w którym poza normalnymi taliami każdy gracz ma swoją talię kart krain (Planów), które łamią podstawowe zasady gry, dają mniej lub bardziej pokopane efekty sprawiając kupę radości i zamieszania. Do tego nieodłącznym atrybutem jest kostka, której normalnie nie uświadczycie w "normalnym" Magicu w formie innej niż losowanie gracza początkowego albo licznik znaczników ułożonych na karcie.

W związku z tym, że zaraz po premierze Planechase postanowiłem zdobyć wszystko co do niego wyszło (włącznie ze ściągnięciem specjalnej karty promo z USA), mogliśmy spokojnie zagrać weń w wersji wieloosobowej, w której ten format sprawdza się najlepiej. Zgodnie z założeniami było naprawdę wesoło i chaotycznie. Mimo, iż w obu partiach moi rywale szybko się mnie pozbyli, to nawet patrząc z boku na toczącą się partię nadal miałem niezłą zabawę.

Aby dać wam pewne poczucie tego, czym jest Planechase, przytoczę tylko jedną sytuację z piątkowej rozgrywki. Dla tych, którzy nie wiedzą, w M:tG każdy gracz zaczyna z 20 punktami wytrzymałości, a celem gry jest zredukowanie wartości życia przeciwnika do 0. W trakcie gry udaje się zyskać dodatkowe punkty wytrzymałości, ale nie jest tego wiele. Jednak w trakcie naszej gry, w wyniku połączonego działania kart zaklęć z odkrytym w danym momencie Planem doszło do sytuacji, w której liczba punktów życia przy stole wynosiła 5, 40 i niewiele poniżej 70. W szczytowym momencie Beata miała coś ponad 80 punktów i ustaliliśmy, ze jak ktoś osiągnie 100 punktów wytrzymałości to kończymy rozdanie. Ta historyczna chwila nie nastąpiła, a bezpieczna przewaga na wiele się Beacie nie zdała, ponieważ w wyniku działania innego Planu jej punkty wytrzymałości zostały zamienione z punktami Mateusza.

Gdyby miało to miejsce w trakcie rozgrywki w inną, bardziej poważną grę, pewnie wszyscy byliby co najmniej podirytowani takim obrotem spraw, ale w tym wypadku było to raczej powodem do śmiechu, a nie do złości.

W maju tego roku swoją premierę ma mieć kilka kolejnych zestawów Planechase i o ile w ogóle się nie interesuję nowymi kartami i dodatkami do Magica, to już odkładam na nie fundusze ;o)


Osadnicy z Catanu
Kolejną grą wieczoru byli starzy ,dobrzy Osadnicy z Catanu - jeden z członków "świętej trójcy" (którą tworzy razem z Carcassonne oraz Ticket to Ride) idealnie nadającej się do wciągania nowych osób w nasze hobby.

W Osadników nie grałem już od dawna i był to jeden z tych tytułów, do których bardzo chciałem powrócić. Bardzo więc się cieszyłem kiedy Beata zaproponowała ten tytuł wcześniej, w ciągu dnia - w końcu to nie ja musiałem wybierać gry na wieczór :o) Co prawda musieliśmy lekko spacyfikować Meffa, ale nie zajęło to długo i już po chwili wyruszyliśmy zasiedlać wyspę Catan.

W trakcie rozgrywki okazało się, że rachunek prawdopodobieństwa nie darzy mnie gorącym uczuciem, przez co byłem znacząco w tyle za innymi, mimo dobrego (przynajmniej moim zdaniem) rozstawienia początkowego. Na przód wysunęła się Ula, która ostatecznie nas rozmiotła, mimo nałożonego na nią embarga na wymiany.

Osadnicy z Catanu to w chwili obecnej najlepiej rozpoznawalna nowoczesna gra planszowa (w sumie nie taka nowoczesna - w końcu ma już 17 lat), która na dobre zagościła w światowej popkulturze. Argumentem na to są nie tylko miliony sprzedanych egzemplarzy, różne wersje gry, czy dodatki, ale także to, że powstała książka zainspirowana grą. W związku z tym, że zaraz po polskiej premierze tej publikacji popełniłem coś na kształt jej recenzji - zachęcam do zapoznania się z moim tekstem, który o niej traktuje.


Auf die Schatze, Fertig, Los!
Do skarbu, gotowi, start! (bo tak prawdopodobnie brzmiałby polski tytuł tej gry) to jedna z wielu Fragames w mojej kolekcji. Kiedy podczas niedawnego wieczoru z grami Roberto Fragi chcieliśmy zagrać w ten tytuł, niestety okazało się, że brakuje w nim drewnianej zebry :o(. Niewiele potem wysłałem do Haby stosowny list i wspomniane pasiaste koniowate zwierzę przygalopowało do mnie, aby cieszyć, dzięki czemu gra mogła zagościć na naszym stole.

Do skarbu... jest tak naprawdę przerobioną wersją opisywanego już wcześniej Dschungle Schatz. Podstawowe założenia gry są identyczne, a obie gry różnią się tylko zadaniami, które mamy wykonać. Gra idealnie nadaje się dla małych dzieci (dla których zresztą została pomyślana) rozwijając u nich zręczność i koordynację wzrokowo-ruchową. A starsi - no cóż, mogą wykorzystać ją, żeby pobudzić do życia zmęczone komórki mózgowe :o).

Wymieniając spostrzeżenia po rozgrywce zgodnie przyznaliśmy, że Dschungle Schatz jest chyba lepsze. Do skarbu... ma jednak większe elementy, co chyba wydatnie wpływa na jej odbiór przez dzieci - to właśnie ta wersja pozostała w katalogu Haby, podczas gdy Dschungle Schatz nie jest już dłużej produkowane.


Marrakech
Ostatnim tytułem był Marrakech od Gigamica. Tytuł ten zaproponował Mateusz, który dotychczas nie miał okazji poznać tej gry.

W momencie swojej premiery Marrakech był chyba pierwszą dostępną w Polsce grą Gigamica, która nie była czystą grą logiczną (w chwili obecnej większość dostępnych u nas nowości Gigamica to przede wszystkim gry familijne). Do tego gra zawierała kostkę (ZUO!), przez co wprawiła w osłupienie wielu graczy. Firma znana z ekskluzywnych gier wymagających myślenia wydaje grę familijną z niemałym udziałem czynnika losowego? Świat zmierza ku zagładzie!

Na szczęście Marrakech potrafił przekonać do siebie graczy familijnych, dzięki czemu doczekał się różnych odsłon i nadal dostępny jest na rynku (za okładkę ostatniego wydania odpowiedzialna jest Marie Cardouat, którą możecie znać, gdyż jest autorką ilustracji do Dixita). Gra ta urzeka przede wszystkim materiałowymi dywanami, które rozkłada się na planszy. Na koniec rozgrywki kartonowa powierzchnia usłana jest dywanami i faktycznie przypomina widok znany m.in. ze zdjęć National Geographic prezentujących zamorskie targi dywanów (a TO jest chyba najsławniejszym z nich).

W swojej kategorii Marrakech jest bardzo solidną pozycją, do której można spokojnie zasiąść w wielopokoleniowym gronie. Zasady gry zawierają się w kilku zwięzłych zdaniach, rozgrywka płynie szybko i przyjemnie, jest przy niej trochę emocji - w sam raz na poobiedni wypoczynek w gronie dziecko z rodzicami + dziadkowie (co prawda w Marrakech można grać w maksymalnie 4 osoby, ale w końcu grać się będzie nie raz, to i wszyscy będą mieli swoją kolej).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz