Powered By Blogger

czwartek, 28 marca 2013

MAGURSKA ZAGADKA

Tereny, na których rozegrały się opisane poniżej wydarzenia


Augustín Víťaz

To stara sprawa, ale ostatnie wydarzenia w Rosji spowodowały, że warto do niej wrócić. Także i na Słowacji są wciąż miejsca, na które ludzkie nogi wkraczają bardzo rzadko. Jednym z takich obszarów jest pasmo górskie Orawskich Beskidów na granicy słowacko-polskiej. Nawet dzisiaj ich północna część jest zasiedlona niezmiernie rzadko, a w gęstych lasach panuje cisza i spokój. I to właśnie tutaj, przed niemal przed 200 laty rozegrały się dziwne wydarzenia opisane w „UFO-magazínie” nr 2/2003.


Orawskie Beskidy


W XIX wieku obszar Orawskich Beskidów był zapomnianą przez Boga krainą, w której diabeł właśnie powiedział „dobranoc”. Na stokach gór i w dolinach przysiadły małe wioski i osiedla ludzkie. W jednej – dzisiaj już całkiem zapomnianej osadzie – w czasie pewnej jesieni zaobserwowano całą serię niecodziennych zjawisk, o których wieści rozpowszechniały się tylko ustnie i nikt ich nie spisywał, a i tak zachowały się do dziś dnia... Jeżeli idzie o mnie, to słyszałem o nich jeszcze w połowie lat 60. XX wieku, od małżeństwa, których przodkowie mieszkali w okolicy szczytu Magura – 1.018 m n.p.m.[1] Dzisiaj jest bardzo trudno stanowić o wiarygodności tego opowiadania, bowiem szczegóły pochodzą już nie z drugiej i trzeciej, ale z dziesiątej ręki... Opowiadali oni jednak to, co usłyszeli od swoich rodziców, a ci od swoich, itd. Po tylu latach od tych wydarzeń, jest niezmiernie trudno oddzielić realne jądro od legend, które z biegiem czasu go omotały. Dlatego też należy podejść do tych opowiadań z dozą rezerwy, a także porównanie ich z legendami z różnych krańców świata pozwoli na stwierdzenie, że nie są to jedynie opowieści wyssane z palca prostych wieśniaków.

Trudno jest określić datę początku serii zagadkowych wydarzeń i właściwie nie jest to możliwe. Na podstawie tego opowiadania można skalkulować tylko to, że rozegrały się owe wypadki na jesieni, najprawdopodobniej jeszcze przed rewolucyjnym rokiem 1848. Jako najbardziej prawdopodobnym jawi się rok 1813, ale nie jest to ani pewnym, ani możliwym do udowodnienia.


Światła na zboczu


Wszystko się zaczęło w pewne jesienne późne popołudnie. Pogoda była paskudna – szaruga trwała od kilku dni, tak że wszystko było przemoczone, zaś niebo miało kolor ołowiu. Krótko po zachodzie Słońca, mieszkańcy osady stwierdzili dziwny niepokój zwierząt gospodarskich. Prosięta niespokojnie tłukły się w chlewikach, krowy nerwowo muczały, psy wciąż warczały i chodziły po podwórkach ze zjeżoną na karku sierścią. Ludzie nie przypisywali temu żadnego znaczenia do czasu, kiedy zachowanie się zwierząt nie związało z tym, co się stało w nocy.

Krótko po zapadnięciu zmroku przestało mżyć, wiatr ustał, i w wiosce nastała dosłownie grobowa cisza. Wieśniacy słyszeli huczenie wezbranych potoków górskich, których nigdy wcześniej nie dało się usłyszeć. Głosy niosły się daleko, zaś każdy krok grzmiał jak tupot słonia. Na szczytach drzew pojawiły się maleńkie iskry i wszystko wskazywało na to, że zbiera się na silną burzę. Nagle wśród nocnej ciszy zaczęła trząść się ziemia. Nie wiadomo dokładnie, kiedy to było, ale można wywnioskować, że gdzieś pomiędzy północą a świtaniem. Silne wstrząsy i towarzyszące im podziemne huki i łomoty porządnie wystraszyły wieśniaków. Przerażeni ludzie wybiegli z domów. W pewnym momencie ci, którzy służyli w c.k. armii sądzili, że to kanonada artyleryjska. Trzęsienie ziemi po pewnym czasie ustało, ale huk wciąż było słychać. Tych odgłosów już nie mieli do czego przyrównać, bowiem nigdy nie spotkali się z czymś podobnym. Wedle podanego przez nich opisu, można to było porównać do ciągłego grzmotu lub odgłosu wydawanego przez hutniczy wielki piec.

Kiedy wieśniaczy stwierdzili, ze nikt do nich nie strzela i ich dobytek jest cały, to trochę się uspokoili. Po chwili zlokalizowali kierunek, z którego te dziwne hałasy napływały – spoza przeciwnej strony Magury – z NE stoku, a że była ćma choć w pysk daj, to poza czekaniem nie mogli zrobić niczego. Zgromadzili się tedy przed domami i czekali, co będzie dalej. Silny huk się skończył tak nagle, jak się zaczął. Z relacji można wywnioskować, że nie trwało to dłużej, niż kilkadziesiąt sekund.

Po chwili ciszy ludzie uznali nocny spektakl za skończony, ale gdzie tam. Kiedy wrócili do swych domostw usłyszeli nagle silny, wysoki pisk, który przenikał ich aż do kości. Dobiegał on ze wszystkich kierunków i nie pomogło zatykanie uszu – słychać go było cały czas. Tym razem jednak dźwiękowi towarzyszyło światło. Z drugiej strony Magury leciały w kierunku zachmurzonego nieba jaskrawe błyski światła. Mogły to być zwyczajne błyskawice, ale wedle ustnej relacji, światła wylatywały z wnętrza góry w niebo, a nie na odwrót! Poza tym, poza niesamowitym piskiem, nie można słyszeć było niczego innego – nawet grzmotów.

To widowisko „światło i dźwięk” nie trwało długo – tylko kilka-kilkanaście sekund. Mieszkańcy wioski długo potem czekali, czy będzie tego jakiś dalszy ciąg, ale wokół panowała tylko cisza nocna przerywana głosami zwierząt i ptaków z okolicznych gęstych lasów.

Legenda twierdzi, że silny huk i światła obudziły także mieszkańców osad i wsi po drugiej stronie Magury. Pisk było ponoć słychać nawet w Oravskiej Polhore[2], ale nie ma na to żadnego potwierdzenia.


Bezdenna dziura w lesie.


Na drugi dzień, grupa mężczyzn ze wsi wybrała się na rekonesans na przeciwny stok Magury, gdzie widziano światła i skąd dopływały tajemnicze hałasy. Przez cały dzień przeszukiwali gęste lasy i nie znaleźli niczego. Nigdzie nie było nawet śladu po tym, co wyrabiało się na tamtym terenie minionej nocy.

Po zajściu Słońca, wieśniacy ze strachem czekali na powrót zagadkowych zjawisk. Wystawili warty i posterunki obserwacyjne, które miały na oku szczyt Magury przez całą noc. Ale tym razem nie pojawiły się żadne światła i dźwięki.

Tak upłynęły trzy tygodnie, po których z tego samego miejsca ozwało się krótkie, ale silne dudnienie. Niektórzy porównali to do rżenia ogromnego konia. Wieczorem sąsiedzi stwierdzili zniknięcie pary staruszków mieszkających na skraju wsi przy ścianie lasu. W domu niczego nie ubyło, nie stwierdzono żadnych śladów walki czy przemocy. W piecu były jeszcze gorące popioły, co znaczyło, że staruszkowie musieli wyjść z chaty po południu.

Drugiego dnia stwierdzono zniknięcie kilku gospodarskich zwierząt. Okazało się, że znikło bez śladu kilka kur, krowa, koza a wreszcie także jeden pies. Nie znaleziono żadnego śladu wskazującego na to, co się z nimi stało. W ciągu kilku następnych dni znikło kilka innych zwierząt.
Czwartego dnia od opisanych wydarzeń, jeden z wiejskich pasterzy szukał na stoku Magury zabłąkanej owcy. Niezbyt daleko w lesie natknął się na „bezdenną” dziurę w ziemi. Była ona idealnie okrągła i wydobywał się z niej straszliwy smród. Pasterz zauważył, że gałęzie iglastych drzew nad dziurą były bezlistne i pokręcone. Ponieważ wiedział o wydarzeniach sprzed czterech dni, zaalarmował chłopów z osady. Ci od razu połączyli dziwną dziurę z widowiskiem światło-dźwięku, które ich tak wystraszyły w ostatnich dniach. I znów posłyszeli dziwny grzmot, który jakby wydobywał się z głębin Ziemi. Brzmiał on tak, jakby z wielkiej odległości. Nie było wątpliwości, że tam na dole coś się porusza.

Z ustnego podania można wywnioskować, że dziura była wybita pionowo w stoku góry. Ze wszystkiego najbardziej przypominała studnię – jej wewnętrzne ściany były idealnie gładkie. Jej średnica wynosiła jakieś 50-60 cm. Przestraszeni, ale zdeterminowani chłopi spuścili do tej studni kamień uwiązany na linie, by zmierzyć jej głębokość. Po rozwinięciu całej liny kamień nie sięgnął dna. Przeliczając głębokość na dzisiejsze miary, lina była długa na 25-30 m!


Nocne hałasy po raz drugi


Żaden mężczyzna nie odważył się spuścić do tej dziury i stwierdzić, co się w niej kryje. Odrzucał ich ohydny zapach wydostający się ze studni i stłumione pomruki wydobywające się spod ziemi. Ograniczyli się tylko do rozejrzenia wokół, czy nie znajdą śladów zwierzęcia, które w dziurze mogłoby mieć swój barłóg. Znaleźli oni jedynie kawałek płótna i krowi róg. Płótno wbrew wilgotnej pogodzie było suche i widać było, ze dostało się tam zupełnie niedawno. Pochodziło ono z jakiejś koszuli. Krowi róg też leżał w lesie krótko, zaś odcięty był on czysto od głowy krowiej kilka dni temu.

Z tymi skromnymi wynikami poszukiwań wieśniacy wrócili do osady. To, co zobaczyli, nie potrafili wyjaśnić w żaden sposób. O dziurze w lesie nikt przedtem nie słyszał, chociaż niektóre rodziny mieszkały pod Magurą od wielu pokoleń.

Ziemia zatrzęsła się jeszcze tego samego wieczoru.

Tym razem było to przed północą. Wstrząsy trwały tylko kilka sekund (według Legendy trwało to tyle czasu, ile zajmuje policzenie do dziesięciu, a zatem 8-12 sekund), co jednak wystarczyło, by ludzie wybiegli na zewnątrz chat. Dzięki temu zauważyli, że ponownie po drugiej stronie Magury płonie silne światło, którego łuna rozświetliła nocne niebo. Ponownie usłyszeli oni silny huk, podobny do tego, który wystraszył ich kilka tygodni wcześniej. Huk stopniowo przeszedł w wysoki pisk i naraz się urwał. W tym samym momencie znikła i łuna...

W kilka dni później, kilku najodważniejszych chłopów udało się na to miejsce, z którego dochodziło światło i dźwięk. Zauważyli oni, że doszło tam do osunięcia się ziemi. Było tam kilka wywróconych drzew, samo zbocze się trochę zmieniło, zagadkowa dziura znikła. Po prostu znikła. Nie pozostało po niej żadnego śladu!...

I tutaj wydarzenie, albo Legenda, którą przed 40 z okładem laty opowiedziała mi para wieśniaków, się skończyło. Według nich, już potem nic się dalej nie działo. Ani żadnych świateł, ani nietypowych dźwięków nie zaobserwowano. Nie odnaleźli się zaginieni ludzie i zwierzęta. I nikt nie wie, co się naprawdę z nimi stało...


Bajeczka to, czy prawda?...


Ze względu na długi okres czasu nie można określić, czy opisane powyżej wydarzenia rozegrały się naprawdę, czy tylko w głowach i wyobraźni prostych wieśniaków. Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że idzie jedynie o niezwykłą legendę, która podawana z ust do ust, z ojca na syna, została zniekształcona do cytowanej powyżej postaci. Studiując literaturę można jednak natknąć się na podobne informacje z różnych stron świata, o wielce podobnych wydarzeniach, i tak np.:

v Lato 1903 roku. Nad ujściem Gangesu słyszano niezwykłe dudnienie. W okolicy było tylko parę małych wiosek, żadnego wojska, żadnej wojny. Wedle opisów te dudnienie brzmiało jak ogień artyleryjski. Czasami był to pojedynczy huk, czasami cała seria.
v W kilka lat później identyczne zjawisko zaobserwowano w USA. Mieszkańcy stanu Nowy Jork słyszeli wielokrotnie dziwne huki, które nazwali broniami z jeziora Seneca – od kierunku, z którego je słyszano.
v To samo słyszano w dole rzeki Connecticut, gdzie huki poprzedzane były lekkimi trzęsieniami ziemi. Mieszkańcy byli przekonani, że ich strony nawiedzane są przez trzęsienia ziemi.
v Do naszej Magurskiej Zagadki najbardziej podobne były wydarzenia, których seria nawiedziła mieszkańców Wielkiej Brytanii w latach 70. XX wieku. W styczniu 1974 roku, we wsi Landrillo (hrabstwo Clwyd, Walia) usłyszano silne dudnienie, poprzedzone wstrząsami ziemi. Tuż potem na niebie pojawił się niebiesko-zielony promień światła. Policja rozpoczęła akcję poszukiwawczo-ratowniczą, bowiem była przeświadczona, że doszło do katastrofy lotniczej. Nie znaleziono niczego, ani nawet śladu po domniemanym meteorycie, który mógł spaść na Ziemię.
v W dwa i pół roku potem, mieszkańcy tejże samej miejscowości usłyszeli przeraźliwy hałas. Tym razem to było w nocy i setki mieszkańców zaobserwowało na niebie niesamowite widowisko, które nie było podobne do żadnego naturalnego zjawiska przyrody. Dudnienie było słychać w promieniu 16 km. Według słów miejscowych wieśniaków, niebo nad Berwyn Mountains rozjarzyła się niezwykle silnym światłem i pozostała tak przez kilka minut. akcja poszukiwawcza i tym razem nie przyniosła odpowiedzi na pytanie, co to w ogóle było i co było przyczyną tych zjawisk...

Jak zatem widać, pewne pierwiastki Legendy o Magurskiej Zagadce mają swe odpowiedniki w innych miejscach na świecie. Czy jest to zatem tylko Legenda?...


Rozwiązanie: Meteoryt Magura?


Pan A. Víťaz podaje tą Legendę jako ciekawostkę, która mogłaby uchodzić za relację o UFO czy innym nadnaturalnym fenomenie, gdyby nie to, że jest ona całkowicie możliwa do wyjaśnienia w oparciu o znane nam prawa Przyrody.

Osobiście uważam, że ludzie w tej zapadłej beskidzkiej wiosce, odciętej niemal od świata zewnętrznego (1 na mapce), mogli widzieć spadek któregoś ze słowackich meteorytów: Meteorytu (Oravska) Magura (2), Meteorytu Lenarto (3) i meteorytu, który w biały dzień, 6 sierpnia 1662 roku, zmiótł szczytową kopułę Slavkoskeho Štítu w słowackich Tatrach Wysokich (4), a co zostało opisane w „Kronice Miasta Levocza” przez naocznych świadków tego zjawiska.

Meteoryty Magura i Lenarto spadły w nieznanym nam bliżej czasie. Opisane przez Autora zjawiska doskonale pasują do obrazu spadku deszczu meteorytów, który mógł mieć miejsce nawet w niezbyt odległej przeszłości – w XVII czy XVIII wieku – zaś przekaz ustny opowieści o tym wydarzeniu uległ wypatrzeniu, stąd te wszystkie cudowności, o których pisze Autor: trzęsienie ziemi, świsty, huki, dziwne światła i łuny, ślady uderzeń i zarycia się szczątków meteorytu w miękkiej glebie i osuwiska wilgotnej ziemi i skał spowodowane impaktami i wstrząsami ziemi. Można zatem przypuścić, że Meteoryty Magura i Lenarto spadły w czasach historycznych i było to widziane przez mieszkańców północno-zachodniej Słowacji. Poza tym warto byłoby poszukać szczątków tego gościa z Kosmosu także na terytorium Polski, w sąsiedztwie Jeziora Orawskiego, gdyż mogły one dosięgnąć także i jego polskiego brzegu. Wydaje mi się, że powyższa hipoteza rozjaśnia nieco mrok tajemnicy, który spowija spadek tych dwóch meteorytów u naszej południowej granicy...       


Przekład z j. słowackiego i komentarz –
Robert K. Leśniakiewicz ©



[1] Góra ta znajduje się pomiędzy wsiami Pientakova Ral’a a Vyšný Koniec – na 49o31’N-019o22’56”E.
[2] Czyli w odległości 6-7 km w linii prostej od szczytu Magury.

środa, 27 marca 2013

Zorza polarna nad Beskidami



Ostatnio dużo się mówi i pisze o aktywności Słońca i związanymi z nią zorzami polarnymi. Niestety – ostatnio nie miałem nawet najmniejszych szans na ich sfotografowanie – zachmurzone niebo i zimowa aura nie sprzyjały obserwacjom komet czy asteroidów, które śmigały sobie obok Ziemi. Tak samo było z zorzami polarnymi, które fotografowano na północy naszego kraju.





Chciałbym tutaj przypomnieć Czytelnikom jesień 2003 roku, kiedy to w październiku i listopadzie zorze polarne płonęły na naszym niebie, jak to widać na załączonych zdjęciach.




Pomarańczowo-żółte obszary nieba, to łuny świateł Myślenic i Krakowa. Ponad nimi widać najdelikatniejsze pałanie zorzy polarnej, przez które przebijają się gwiazdy. Tak to właśnie wyglądało… 

wtorek, 26 marca 2013

Tajemnica 14. Armii Desantowej


Czukotka leży blisko wybrzeży Alaski...


Kmdr Wadim Kuliczenko

W sierpniu 1943 roku, 8000 amerykańskich marines oswobadzali od Japończyków wyspę Kiska (Aleuty, Pacyfik). Ani Japończyków, ani Inuitów na wyspie nie znaleziono, ale straty Amerykanów wyniosły ponad 300 ludzi…

Lokalizacja 14. ADes. w latach 1946-53


Każdym razem, kiedy przyjeżdżam do mojej małej ojczyzny, do miasta Ostrogożsk w Woroneżskiej Obłasti, to przez długie godziny gadam z moim przyjacielem Iwanem Czerkasowym. Wspomina on wiele wydarzeń z czasów swej służby w wojsku. Iwan czasami pokazuje mi książkę pt. „140 rozmów z Mołotowem”, gdzie w niewielkim rozdziale „Kraj dla socjalizmu” wspomina się 14. Armię Desantową (14. ADes.) dowodzoną przez gen. Oliesziewa. Dla niego tych kilkanaście linijek – to cztery lata żołnierskiego życia, które są związane z zapomnianym, ale bardzo ważnym epizodem historii naszego kraju.


Wojna się przedłuża


6.VIII.1945 roku, świat zatrząsł się ze zgrozy po barbarzyńskim ataku atomowym na Hiroszimę, kiedy to tylko jedna bomba zburzyła całe miasto, zabiła 80.000 ludzi, dalszych 40.000 przyprawiła o rany, cierpienia i rozstrój zdrowia. Stalin doskonale zrozumiał, że atomowe bombardowania Japonii miało nade wszystko cel polityczny, a nie wojskowy. Amerykanie chcieli się pozbyć rosyjskiej konkurencji w basenie Oceanu Spokojnego. (Przypominam trzecie bombardowanie przeprowadzone przez Amerykanów w rejonie koreańskiego miasta Hynnam 12.VIII.1945 roku, o czym pisałem już na łamach „Nieznanego Świata” – zob. - http://wszechocean.blogspot.com/2011/09/prawdziwe-poczatki-zimnej-wojny-1.html - przyp. tłum.)

8 sierpnia, ZSRR wypowiedział wojnę Japonii i w czasie dwóch tygodni rozgromiono silną Armię Kwantuńską. Z tej strony zagrożenie zostało zlikwidowane. Jednakże atomowe bombardowanie ZSRR do czasu zmontowania przez niego swej bomby A było czymś realnym, i radzieckie kierownictwo przedsięwzięło środki przeciwko temu prawdopodobnemu zagrożeniu.

Już na początku 1946 roku rozpoczęto szybkie formowanie 14. ADes. Dalekowschodniego Okręgu Wojskowego na półwyspie Czukotka. Jej dowódcą został wyznaczony generał-porucznik Nikołaj Nikołajewicz Oliesziew (1903-1970), który dowodząc CXIII Korpusem Strzeleckim odznaczył się w czasie wojny, w 1945 roku. 14. ADes. powstała na rozkaz Stalina i postawiono przed nią strategiczne zadanie:

W przypadku napaści USA na Związek Radziecki przeprowadzić desant na Alaskę i wykonać adekwatne uderzenie odwetowe.

Amerykanie wiedzieli o istnieniu tej armii i prowadzili aktywne rozpoznanie rejonu jej dyslokacji, jednocześnie umacniając obronę na Alasce. Niestety, o samej 14. ADes. i jej dowództwie niewiele jest wiadomo.


Od tego wszystko się zaczęło


O formowaniu 14. ADes. na Czukotce  opowiada Władimir Bogomołow w swej powieści „Życie me, czy tyś się przyśniło mnie…” Okazało się, że on służył tam, gdzie mój przyjaciel Iwan Czerkasow, który jest młodszy od niego o całe 2 lata. Tylko Władimir rozpoczął tam służbę wcześniej, kiedy na Czukotkę skierowano tam na mocy Dyrektywy Rady Wojskowej Dalekowschodniego OW na podstawie rozkazu Stalina i Uchwały Rady Komisarzy Ludowych ZSRR nr 2358 z dnia 14.IX.1945 roku, CXXVI Lekki Korpus Górski  Czerwonego Sztandaru im. Bohdana Chmielnickiego, który stał się podstawą do sformowania 14. ADes.

Przedyslokowanie z Władywostoku korpusu liczącego 10.000 ludzi zostało przeprowadzone przy użyciu 14 wysoko-tonażowych okrętów pod koniec sezonu nawigacyjnego 1945 roku – CXXVI KGór.L zdesantował się w zatoce Prowidienia i przystąpił do służby. Przed korpusem postawiono zadanie – Na północnym-wschodzie kraju zorganizować system obronny.

Iwan Czerkasow przyjechał na Północ na początku 1947 roku wraz z innymi jednostkami, a trudności jakie ludzie spotkali na Czukotce były takie, jakie opisywał Bogomołow w swojej książce, w rozdziale pt. „I było tak, jak było”. Czerkasowowi na całe życie w pamięci została przystań Emma, a pisarz wyłożył wszystkie swoje wspomnienia na papierze. […]


Przyjaciel opowiada


Iwan Czerkasow (ur. 1927 r.) w czasie II Wojny Światowej doszedł do Charbina w 1945 roku, a potem od 1948 do końca 1951 roku służył w szeregach 14. ADes. na Czukotce, gdzie był szefem kompanii.

W roku 1947, statkiem MS Walerij Czkałow, wedle słów Czerkasowa, przybyli oni na ziemię Czukotki. We wrześniu wyładowywali się w przystani Emma w zatoce Prowidienia, i zaczęła się żołnierska służba w nieciekawych warunkach klimatycznych. W latach 1947-49, większość składu osobowego tej armii mieszkała w namiotach. Materiały budowlane na budowę koszarów zaczęto dowozić parostatkami w 1948 roku. Do ich rozładowywania wzięto wszystkich żołnierzy wolnych od służby. Trzeba się było spieszyć, bo nawigacja na tych wodach była dobra tylko przez dwa miesiące – sierpień i wrzesień.

Od 1949 roku, większość żołnierzy mieszkała już w koszarach zbudowanych własnymi rękami. Tutaj właśnie Czerkasow został kapralem, skończył szkołę podoficerską, a potem został sierżantem – szefem kompanii. Miał okazję spotkać się z wieloma ważniakami przyjeżdżającymi tutaj na kontrole. A oto jedno z jego wspomnień:
W roku 1950, spotkałem generała-pułkownika N. I. Kryłowa – ówczesnego dowódcę wojskami Dalekowschodniego OW w latach 1947-1953. Na podłodze rozścielono dywany. I ja sam słyszałem, jak powiedział on do gen. Oliesziewa – Zabierzcie te dywany. Nie przyjechałem tu do was by chodzić po dywanach!
I w chwilę później zwrócił się do żołnierzy: - Jak was karmią? Czego wam trzeba? Jak idzie wam szkolenie bojowe?
No i sam osobiście sprawdził nasze przygotowanie na strzelaniach. Był bardzo zadowolony i od razu w czasie strzelań wyróżnił pewnego kaprala zegarkiem zdjętym ze swej ręki.
Pochodził po sopkach (niewysokie stożki wulkanicznego pochodzenia – przyp. tłum.), gdzie rozmieszczone były nasze posterunki, popatrzył na wyspę St. Lawrence’a. Zezwolił na zadawanie mu pytań. Pewien żołnierz – Ukrainiec – zapytał go: Towarzyszu generale, oni wciąż latają i latają, a czemu my ich nie zestrzeliwujemy?
A na to Kryłow odpowiedział – Poczekaj synku, przyjdzie czas, nie daj Boże, to my im odpowiemy!

Wysadka CXXVI Korpusu na Czukotce

Czy te bomby były przeznaczone na Alaskę?



Czukotka i Alaska


Według relacji szeregowego żołnierza trudno jest odtworzyć strategiczny zamiar dyslokacji na Czukotkę tak dużej jednostki wojskowej. Ale to było, co potwierdza F. Czujew:
Wraz z generałem armii I. G. Pawłowskim niedawnym głównodowodzącym wojsk lądowych, byłem na Czukotce. Tam do dziś dnia stoją koszary, gdzie w 1946 roku była rozmieszczona 14. ADes. pod dowództwem generała Oliesziewa… 3.VI.1981 roku.

Mało jest informacji na temat 14. ADes. Nawet Walentin Falin piszący ostatnio dużo o zakulisowej polityce wojskowej, ostrożnie omija ten temat. Dlaczego?

Być może obecność wojskowych na Czukotce grała rolę w Wojnie Koreańskiej w 1950 roku. Wszak wojując w Korei, Amerykanie nie mogli nie liczyć się faktem znajdowania się całej armii praktycznie na swoich tyłach i musieli trzymać w tym rejonie adekwatne siły.

Na potwierdzenie powyższego można powiedzieć, że w 40. i 50. latach Alaska przezywała boom na budownictwo wojskowe. Współpraca z ZSRR w latach wojny i następująca po niej konfrontacja, pojawienie się bomby A i wektorów jej przenoszenia do celów (samolotów i potem rakiet – przyp. tłum.) – wszystkie te czynniki spowodowały przekształcenie tej złotonośnej bonanzy w strategicznie ważne terytorium USA, i nadanie Alasce w roku 1959 statusu kolejnego, 49. stanu USA. Geograficzny styk dwóch kontynentów stał się granicą dwóch systemów gospodarczo-politycznych.

Dzisiaj rolę Czukotki trudno przecenić. Nie będę się zastanawiać nad jej strategicznym znaczeniu, powiem tylko jedno: jeżeli stracimy Czukotkę, to pozbędziemy się całego Dalekiego Wschodu, bo nie będziemy w stanie go utrzymać. Ale my mówimy i myślimy tylko tak: chociaż ten kraj jest daleko od nas, ale on jest nasz.


Moje 3 grosze


Kiedy przekładałem ten tekst, to przypomniała mi się moja praca pt. „Powojenne losy niemieckiej Wunderwaffe” (Warszawa 2008), w której pisałem o radzieckich próbach rakietowych prowadzonych nad Bałtykiem i ich możliwych konsekwencjach politycznych dla kształtu polityki europejskiej w roku 1946.

Rok 1946 był kluczowym dla historii naszego kontynentu, bo to właśnie wtedy, z powojennego chaosu wykluwały się nowe kształty Europy. Europy podzielonej wskutek zdrady i knowań Aliantów Zachodnich – na których skorzystał Związek Radziecki tworząc wokół swych zachodnich i północnych granic strefę buforową państw socjalistycznych. To było oczywiste. I teraz pada kluczowe pytanie: a co na Dalekim Wschodzie?

Na dalekim Wschodzie została rozbita potęga Japonii i przygotowano grunt pod komunistyczne Chiny i Mongolię. Do tego wynikła jeszcze sprawa Korei, którą podzielono na dwa wrogie sobie państwa – konflikt ten trwa do dziś dnia i ostatnio uległ zaostrzeniu mogąc stać się zarzewiem nowej wojny. Ale ZSRR miał tam słabe miejsce – cieśninę Beringa i Aleuty, które należały do USA. Stalin nie bez kozery wysłał tam swe wojska – chodziło o zabezpieczenie się przed atakiem z tej strony. Tak to miało wyglądać.

Właśnie wyglądać, bo w rzeczywistości było inaczej – 14. A BYŁA ARMIĄ DESANTOWĄ – A ZATEM PRZEZNACZONĄ DO PRZEPROWADZENIA OPERACJI ZDESANTOWANIA SWYCH SIŁ NA WYBRZEŻACH I NASTĘPNIE WTARGNIĘCIA NA TERYTORIUM ALASKI. Dlatego właśnie jej trzonem był CXXVI KGór.L – jednostka przeznaczona do walki w górach, a tych na Alasce jest niemało. No i ten rok – 1946. Znowu 1946! Kto wie, czy armię tą sformowano nie po to, by broniła granic ZSRR, ale po to, by w odpowiednim momencie wtargnąć na terytorium Alaski i odbić go z rąk Amerykanów! Taki byłby prawdziwy sens i cel umieszczania tam 14. ADes., która ex definitio nie jest jednostką przeznaczoną do obrony terytorium własnego kraju, ale do ataku i opanowania wrogiego państwa!

Łączenie istnienia i dyslokacji tej armii z wojną w Korei nie ma sensu – wojna ta wybuchła dopiero w 1950 roku, natomiast 14. ADes. powstała już na początku 1946! Czyżby Stalin i Ludowy Komisariat Wojny byli aż tak przewidujący, że przewidzieli wypadki w Korei i postanowili się zabezpieczyć na wszelki wypadek? No, chyba że Stalin stworzył warunki do wybuchu tej wojny, co atoli jest już inną sprawą. Osobiście jednak obstawiam próbę odbicia Alaski, którą w swej głupocie nieopatrznie Amerykanom przehandlował car Aleksander II w dniu 30 marca 1867 roku za śmieszną sumę 7.200.000 dolarów! Jedynie! Wyobrażam sobie, jak Rosjanie pluli sobie potem w brodę, kiedy w Klondyke odkryto złoto, a potem jeszcze platynę, ropę naftową, gaz ziemny, miedź, cynę, nikiel, uran… Jestem zdania, że tylko bomba A w rękach Trumana powstrzymała Stalina przed tym awanturniczym krokiem. Dlatego właśnie na istnienie 14. ADes. została nałożona czapa i knebel, dzięki czemu tak mało się o niej wie, czyli dokładnie tak, jak to jest w przypadku radzieckich doświadczeń rakietowych nad Bałtykiem w lecie 1946 roku… 

I tak ja widzę tą sprawę.

Tekst i ilustracje – „Tajny XX wieka” nr 4/2013, ss.4-5
Przekład z j. rosyjskiego –
Robert K. Leśniakiewicz ©  

poniedziałek, 25 marca 2013

Baza 211


Niemieckie UFO nad lodami Antarktyki - fakt czy mit?

Michaił Burlieszin


Pod koniec 1946 roku admirał Richard E. Byrd, doświadczony badacz polarny, otrzymał zadanie – kierować naukowo-badawczą ekspedycją na Antarktydę. Ekspedycja ta otrzymała kryptonim „High Jump” – wysoki skok... O jej dziwnych zadaniach autor pisze w "NLO" nr 51/2006.


Nowa Szwabia


Ziemia Królowej Maud

Zadaniem amerykańskiej ekspedycji było zbadanie jednej z krain Lodowego Kontynentu – Ziemi Królowej Maud – albo Neuschwabenlandu – Nowej Szwabii. Prawdą jest, że jej wyposażenie było dość dziwne, jak na pokojową ekspedycję. Ku brzegom Szóstego Kontynentu podążyło 13 okrętów różnych typów, 25 samolotów i helikopterów. W skład ekspedycji wchodziło tylko 25 pracowników naukowych, ale za to było w niej aż 4.100 żołnierzy USMC i marynarzy US Navy. Wkrótce w amerykańskich gazetach pojawiła się informacja o tym, że prawdziwym celem ekspedycji były poszukiwania należącej do hitlerowców tajnej «Bazy 211».

Utworzeniem bazy na Szóstym Kontynencie przywódcy III Rzeszy byli zainteresowani już w 1938 roku. Początkowo ku brzegom Antarktydy wysłano okręt zwiadowczy. Znajdujący się na jego pokładzie hydroplan sfotografował ¼ powierzchni kontynentu (inna wersja głosi, że był to sterowiec – przyp. tłum.) i zrzucił na lód metalowe plakietki ze swastyką. Niemcy ogłosili siebie władcami ogromnego terytorium Antarktydy Wschodniej i nazwali go Nową Szwabią.

A potem w kierunku Antarktydy skrycie pożeglowały U-booty z piratami (w oryginale: „wilkami morskimi”, ale pisząc o mordercach w U-bootach w ten sposób ubliżyłbym prawdziwym wilkom morskim, których wielu znam, cenię i szanuję – przyp. tłum.) admirała Karla Dönitza. Po zakończeniu II Wojny Światowej znaleziono dokumenty wskazujące na to, że badacze odkryli w Neuschwabenlandzie cały system połączonych ze sobą pieczar zawierających ciepłe powietrze. Odnosząc się do wyników tej ekspedycji adm. Dönitz powiedział: Moi podwodniacy odkryli prawdziwy raj na ziemi. Zaś w 1943 roku z jego ust zabrzmiało niezrozumiałe dla ludzi go słuchających zdanie: Niemiecka flota podwodna jest dumna z tego, że na drugim końcu świata stworzył dla Führera niezdobytą twierdzę! (W opracowaniu pt. „WUNDERLAND: Pozaziemskie technologie Trzeciej Rzeszy” [Usti nad Labem 1998, Warszawa 2001, 2006] wraz z dr Milosem Jesenskym założyłem, że chodziło tutaj nie tyle o Antarktydę, a o Grenlandię – przyp. tłum.)

Aby takie podziemne miasto na Antarktydzie mogło spokojnie istnieć w czasie II Wojny Światowej, niemiecka flota przedsiębrała bezprecedensowe środki ostrożności. Każdy statek, który miał pecha pojawić się w okolicach Ziemi Królowej Maud był bezapelacyjnie posyłany na dno...


Podziemne miasto i...


Już od roku 1939 zaczęło się systematyczne zasiedlanie Nowej Szwabii i stworzenie sekretnej hitlerowskiej «Bazy 211». Raz na trzy miesiące w Antarktykę płynął statek badawczy „Schwabenland”. W ciągu kilku lat na Antarktydę przewieziono ogromną ilość sprzętu technicznego, w tym urządzenia wiertnicze, tory i wagony kolejowe, itd. itp. urządzenia do budowy tuneli.

Niemcy do tego celu odetaszowali 35 największych okrętów podwodnych, które zostały rozbrojone i przystosowane do zadań transportowych. Poza tym – według słów amerykańskiego oficera wywiadu płk Wendelle Stevensa – Niemcy zbudowali dodatkowo 8 wielkich transportowych okrętów podwodnych. Wszystkie wodowano i przeznaczono tylko i wyłącznie do dostaw ładunków do tajnej «Bazy 211».

Pod koniec wojny Niemcy mieli 10 placówek, w których prowadzono badania nad latającymi dyskami. Zdaniem płk Witalija Sziełepowa, który zebrał ogromną ilość materiałów dotyczących osadnictwa niemieckiego na Antarktydzie w czasie II Wojny Światowej , co najmniej jedna z tych placówek została przewieziona na Antarktydę i tu zorganizowano dalsze badania i produkcję latających aparatów. W charakterze siły roboczej U-bootami przewieziono na Szósty Kontynent tysiące więźniów obozów koncentracyjnych, (to akurat stanowi najsłabszy punkt całej relacji, bowiem trudno jest sobie wyobrazić taki transport. Jeżeli więźniowie byli transportowani na Antarktydę, to raczej zwykłymi statkami eskortowanymi przez U-booty – przyp. tłum.), znanych uczonych z rodzinami, a także członków Hitlerjugend – banku genów „nowej czystej rasy panów”.


... eugenika pod lodami


W odizolowanym od świata zewnętrznego podziemnym mieści, hitlerowscy uczeni pracowali nad stworzeniem nadczłowieka – nazistowskiego wariantu Homo sapiens super – który powinien panować nad światem – i sporządzeniem broni, która zapewniłaby mu opanowanie Ziemi. Takimi broniami były dyskoloty. W niektórych zagranicznych gazetach pod koniec XX wieku pojawiły się artykuły, że niektórym niemieckim badaczom Tybetu udało się rozszyfrować tajemnice dawnych technologii. Zdobyte dane były wykorzystane przez Niemców w końcu II Wojny Światowej, do opracowania nowych typów latających aparatów w formie ogromnych dyskoplanów, które mogły oblecieć świat dookoła z prędkością 700 km/h.

A teraz powróćmy do ekspedycji adm. Byrda. Tylko w pierwszym miesiącu ekspedycji, amerykańskie samoloty wykonały około 49.000 zdjęć lotniczych Lodowego Kontynentu w okolicach Ziemi Królowej Maud. Pozostało już tylko zabrać się za przebadanie tego terenu przez ekipy naziemne. I naraz stało się coś niezrozumiałego. 3 marca 1947 roku, tylko co rozpoczęte badania zostały nagle przerwane, a okręty wzięły kurs do domu...

W ciągu roku, w maju 1948 roku, na łamach jednego z europejskich dzienników pojawił się sensacyjny artykuł. Okazało się, że prace ekspedycji zostały przerwane przez „twardą obronę przeciwnika”. W czasie starcia stracono jeden okręt, cztery samoloty bojowe i zginęły dziesiątki ludzi. Poza tym pozostawiono tam 10 samolotów, które nie nadawały się do dalszej eksploatacji. W artykule cytowano wspomnienia członków załóg samolotów. Lotnicy opowiadali o niewiarygodnych rzeczach: o wylatujących spod wody i atakujących ich latających dyskach, o dziwnych zjawiskach atmosferycznych, które wywoływały rozstrój psychiczny.


Tajemnicza lodowa baszta


Artykuł ten o starciu amerykańskiej ekspedycji z niemieckimi dyskoplanami był całkowicie niewiarygodnym, tak że większość czytelników potraktowała go jako kaczkę dziennikarską. Minęło kilkadziesiąt lat i okazało się, że dyskokształtne UFO są tam obserwowane znacznie częściej, niż w innych rejonach Ziemi.

Najbardziej znanym jest zdarzenie z 1976 roku. Japońscy badacze zaobserwowali na radarze 19 dużych obiektów, które wprost z Kosmosu „spadły” na Antarktydę i znikły z ekranów.

W roku 2001 solidny amerykański magazyn Weekly World News opublikował informację o tym, że norwescy uczeni odkryli w głębi kontynentu antarktycznego w odległości około 160 km od góry Mt. McClintock (Mt. McClintock jest najwyższą górą w australijskim sektorze Antarktydy, mierzy 3.492 m n.p.m., położona jest na 80º13’S - 157º26’E – przyp. tłum.) zagadkową wieżę! Jej wysokość wynosiła 28 metrów. Zbudowano ją z setek lodowych bloków i wedle słów badaczy przypomina ona wyglądem basztę obronnego zamku. Mając z pamięci zamiłowanie hitlerowców do symboliki, powoli naprasza się myśl, że zbudowali ją SS-mani uważający się za kontynuatorów i spadkobierców Krzyżaków.


Rozbity dyskolot


Nie tak dawno hipoteza o tym, że tajna «Baza 211» cały czas istnieje i działa otrzymała jeszcze jedno potwierdzenie. W jednym z ufologicznych magazynów pojawił się artykuł Olgi Bojarinej o dziwnym wydarzeniu, które miało miejsce na Antarktydzie w roku 2004. Kanadyjscy lotnicy znaleźli na lodzie szczątki jakiegoś aparatu latającego i sfotografowali je. Na zdjęciach widać było szeroki krater uderzeniowy, w centrum którego znajdował się rozbity dyskoplan. W celu dokładnego zbadania znaleziska, w rejon ten została skierowana specjalna ekspedycja, ale nie znalazła ona ani dyskoplanu ani jego szczątków!

A teraz będzie najciekawsze – po dwóch tygodniach, do redakcji Toronto Tribune, która opublikowała zdjęcia tego aparatu latającego, przyszedł 85-letni Lance Bailey. Opowiedział on dziennikarzom, ż jest naprawdę Rosjaninem i nazywa się Leonid Biełyj. W czasie wojny był on więźniem obozu koncentracyjnego, którego więźniowie pracowali w tajnej fabryce lotniczej w jednym z punktów Peenemünde.
- Jestem zaszokowany – powiedział on redaktorom – bowiem na zdjęciu widzę taki aparat, nad którym pracowaliśmy 60 lat temu!
... we wrześniu 1943 roku, na betonowy plac koło jednego z hangarów, czterech robotników wytoczyło okrągły obiekt z przezroczystą kabiną w środku. Był on podobny do odwróconego spodka na małych kółkach. Ten „blin” wydawał z siebie świszczący dźwięk, oderwał się od betonowego placu i zawisł w powietrzu na wysokości kilku metrów.


«Baza 211» wciąż działa?


Jeżeli informacja w kanadyjskiej gazecie nie była jeszcze jedną kaczką dziennikarską, to wyglądałoby na to, że na Antarktydzie wciąż działa tajna «Baza 211» i to właśnie z niej wylatywały dyskoplany. A sam fakt awarii jednego z takich latających aparatów i prędkości, z jaką jego szczątki zostały dosłownie sprzątnięte sprzed nosa Kanadyjczykom świadczy tylko o tym, że wciąż doskonale funkcjonuje!


Przekład z j. rosyjskiego –
Robert K. Leśniakiewicz ©

niedziela, 24 marca 2013

„Kod Antarktydy”


Baza 211 - miasto Nowy Berlin na Nowej Szwabii na Antarktydzie


Iwan Barykin

Wnętrze Antarktydy skrywa w sobie wiele pożytecznych kopalin: rudy żelaza, węgiel kamienny, miedź, nikiel, ołów, cynk, molibden, uran, grafit… W Antarktyce znajduje się 90% światowych zasobów słodkiej wody.


Położenie Nowej Szwabii na mapie Antarktydy i widok na Nowy Berlin

O tym, że na Antarktydzie, na Ziemi Królowej Maud znajduje się tajna hitlerowska Baza-211 dowiedziałem się, kiedy byłem służbowo w Niemczech. Opowiedział mi o tym 89-letni Walter Schulke – były SS-Obersturmbannführer (podpułkownik wojsk lądowych – przyp. tłum.). Pisałem już o tym człowieku w moim artykule „UFO nad Stalingradem” w „Tajny XX wieka” nr 45/2011. (Zob. http://wszechocean.blogspot.com/2012/02/nlo-nad-stalingradem.html, http://wszechocean.blogspot.com/2012/03/gdzie-szukac-nazistowskich-baz-na.html - przyp. tłum.) W swoim czasie pomogłem Schulkemu znaleźć mogiłę jego krewnego, który zginął pod Stalingradem, za co Niemiec z wdzięczności opowiedział mi to, co trzymał do tego czasu w tajemnicy.


Tajna baza


Kiedy ukończyłem Uniwersytet Berliński, mój ojciec – generał Reichswehry – skierował mnie do jednej z jednostek SS. Ona była dyslokowana na wybrzeżach Francji, nad Kanałem La Manche – rozpoczął swe opowiadanie Walter Schulke. – Tam zajmowałem się korygowaniem strzelań rakietami V-2 w kierunku Londynu. W roku 1944 przeniesiono mnie na poligon w Peenemünde, gdzie testowano najnowsze rakiety V-5 i jeszcze dyskoplany (dyskoloty), które były bardzo podobne do UFO. W 1945 roku, kiedy Rosjanie podeszli całkiem blisko, ewakuowano nas okrętami podwodnymi.

Wtedy nie wiedzieliśmy, że jeden z nich ma na swym pokładzie wysokich oficerów SS i partyjnych bonzów, i zmierza w kierunku brzegów Argentyny, do niemieckiej kolonii. Natomiast drugi U-boot – jak się potem dowiedziałem będąc w Argentynie – z uczonymi i konstruktorami na pokładzie zmierzała do bazy na Antarktydzie, gdzie zamieszkiwały już morskie wilki Grossadmirala Dönitza. Czy słyszał pan coś o tajnej bazie na Antarktydzie?

W odpowiedzi tylko wzruszyłem ramionami, bo i skąd? No i mój rozmówca opowiedział mi zadziwiającą historię.


SS Schwabenland - statek ekspedycji antarktycznych III Rzeszy...
Flaga Neuschwabenlandu - Nowej Szwabii


Zamaskowani ludzie


Baza 211, albo Nowa Szwabia, była zbudowana przez nazistów jeszcze w końcu lat 30., w czasie kilku ekspedycji na Ziemię Królowej Maud. Tam niedaleko od źródeł geotermalnych wód znaleziono duże terytorium bez lodu (tzw. oaza – przyp. tłum.) porosłe trawą. Pod antarktycznymi oazami zostały znalezione jaskinie z kopulastymi powałami, a pod nimi gejzery i podziemne jeziora o temperaturze wody +18°C. Tam także znajdowały się podwodne groty, idealne do bazowania okrętów podwodnych. To właśnie to terytorium naziści obwołali własnością Reichu.

Tam właśnie w końcu lat 30., na statku SS Schwabenland i okrętach podwodnych z tzw. „Konwoju Führera” dostarczano materiały budowlane, maszyny, zapasy, oprzyrządowanie dla laboratoriów, traktory, szyny, wagonetki, maszyny górnicze, a także ludzi – znanych uczonych, inżynierów i konstruktorów oraz tysiące więźniów z obozów koncentracyjnych. Oni to właśnie zbudowali podziemne miasto Nowy Berlin z laboratoriami, fabrykami i hangarami. Wedle słów Dönitza – Niemcy zbudowali tam dla Führera niezdobytą twierdzę, w której wyrośnie w przyszłości podziemna rasa Ariów. Do bazy zawieźli ochotników płci obojga z Hitlerjugend w celu ochrony rasy aryjskiej. Pod koniec wojny do Bazy 211 wywieziono wyższych urzędników Reichu, archiwum Hitlera i zagrabione skarby.

Dowódca okrętu podwodnego U-530, Heinz Scheffer odbył niejeden rejs do Nowej Szwabii opowiadał Schulkemu w Argentynie, że 10.VII.1945 roku w Kielu przyjął na burtę pięciu tajemniczych pasażerów. Ich twarze były zamaskowane.
- Przez całą drogę oni milczeli – opowiadał Scheffer – ale kiedy nas wykryli i okrętem zaczęło trząść od eksplozji bomb głębinowych, to dwóch pasażerów nie wytrzymało i zaczęli oni rozmawiać. Jednego z nich poznałem po głosie – to był Reichsleiter (naczelnik Rzeszy NSDAP – przyp. tłum.) [Martin] Bormann. Jestem pewien, że drugim był sam SS-Gruppenführer (i generał-porucznik Policji – przyp. tłum.) [Heinrich] Müller – szef Gestapo. Miałem rozkaz wysadzić ich w jednym z portów Argentyny i popłynąć do Bazy-211. Ale wraz z dowódcą drugiego U-boota zdecydowaliśmy się poddać władzom argentyńskim.

- Wierzę temu facetowi – powiedział Schulke – dlatego, że spotykał się w tej kolonii z Bormannem. Zrobili mu operację plastyczną i on upodobnił się do Żyda. Z kolei Müller nikogo się nie bał i zachowywał się dokładnie tak samo, jak w berlińskim Gestapo…


Prawdziwy raj na ziemi


W latach 60. spotkałem się z legendarną lotniczką, ulubienicą Führera kpt. pil. Hanną Reitsch w Hiszpanii, gdzie miała swoje centrum helikopterowe – opowiadał dalej Schulke. – Ona mi opowiedziała, że była na Antarktydzie w 1943 roku.
- W bazie – powiedziała ona – stworzono bronie psychotroniczne i laserowe oraz doprowadzili do pełnej gotowości dyskoloty.
Wedle jej słów, w podziemnych fabrykach wzbogacano pluton (chyba chodziło o uran – przyp. tłum.) dla ładunków jądrowych. Bogu dzięki, że ich nie użyto.

Kapitan-pilot Hanna Reitsch - ulubienica Hitlera i pierwszy pilot doświadczalny III Rzeszy


Amerykanie wyniuchali sekretną bazę, a ich obserwatorzy nieraz odnotowywali pojawienie się nad Antarktydą latających spodków. Pod koniec 1946 roku Pentagon wysłał ku wybrzeżom Antarktydy „naukową” wyprawę, pod dowództwem znanego polarnika, adm. Richarda Byrda. Wszystko to było szyte grubymi nićmi: w ekspedycji wziął udział 1 lotniskowiec, 13 innych okrętów, 25 samolotów i śmigłowców, tylko 25 uczonych za to aż B USMC czyli 4100 żołnierzy piechoty morskiej osławionych marines! Wkrótce w mediach pojawiły się oświadczenia, że prawdziwym celem misji Byrda było poszukiwanie i likwidacja faszystowskiej bazy na Ziemi Królowej Maud.

Zaraz po przybyciu na miejsce, Amerykanie przypuścili atak. W czasie walki stracili 1 okręt, 13 samolotów i wielu żołnierzy. Lotnicy opowiadali o wyskakujących z wody i atakujących ich latających dyskach, spalających wszystko promieniach i dziwnych zjawiskach masowego rozstroju psychicznego ludzi.
- Wiele lat później, kiedy powróciwszy z USA mieszkałem w Berlinie – mówi Schulke – opublikowano dziennik adm. Byrda, który prowadził w czasie ekspedycji. Przywiozę to panu, jak tylko przyjadę do Rosji.


Mapy Neuschwabenlandu i Pustej Ziemi w której Hitler spodziewał się znaleźć aryjskie plemiona dzięki którym mógłby wygrać II Wojnę Światową i zapanować nad narodami Ziemi...


Dziennik adm. Byrda


Schulke dotrzymał słowa i wkrótce przysłał mi streszczenie dziennika admirała, a jego opowiadanie przekazuję teraz Czytelnikom:

Kiedy Byrd już znajdował się na Antarktydzie, to obleciał on hydroplanem rejon w którym miała się znajdować baza nazistów. Naraz przestał działać kompas i przerwała się łączność, a wkrótce i sam samolot wyszedł spod kontroli pilota. Nad nim zawisł dziwny pojazd w kształcie dysku, przypominający brytyjski hełm i ze swastyką na burcie. Jak napisał admirał – samolot znalazł się w pułapce. Nieznani ludzie zwrócili się do lotników w języku angielskim – Zaraz was posadzimy. Uspokójcie się, nic wam nie grozi.

Po jakimś czasie samolot wylądował na placu wysypanym drobnym szutrem. Amerykanie wyszli z samolotu, a do admirała i radzisty podeszli jacyś ludzie – wysocy blondyni podobni jeden do drugiego. Zaprowadzili ich do ogromnego luku i kazali im wejść. Po kilku minutach wszyscy znaleźli się w podziemnym mieście przed jakąś budowlą. Admirała zaproszono do środka, a radzik pozostał na zewnątrz. Po przejściu podziemnego korytarza, Byrd znalazł się w przestronnym pomieszczeniu, gdzie za stołem siedział człowiek z wyrazistymi rysami twarzy.
- Witamy, admirale – powiedział on  - pozwoliliśmy panu znaleźć się tutaj, bo jest pan znanym człowiekiem. Powróci pan cały i zdrowy do Ameryki pod warunkiem, że natychmiast opuścicie naszą ziemię. Niech pan przekaże waszemu rządowi, że jakiekolwiek próby mieszania się w nasze sprawy, szczególnie z użyciem siły, a szczególnie broni jądrowej, spotka się z adekwatną odpowiedzią. Nie zatrzymujemy was zatem.

W tym samym czasie samoloty amerykańskiej ekspedycji wtargnęły na terytorium bazy. Jeden z lotników potem opowiedział:
- Naraz staliśmy się celem ataku jakichś dziwnych dyskoplanów, które dosłownie wyskakiwały spod wody. Jakieś nieznane, spopielające promienie uderzyły w niszczyciel USS Murdoch, który stanął w płomieniach jak pochodnia i poszedł na dno, promienie zrąbały pokładowe nadbudówki i startujące z lotniskowca samoloty. Po 20 minutach koszmar się skończył i dyskoloty naraz znikły. Niemcy mogli zetrzeć nas na proch, ale tego nie uczynili.

Lokalizacja niemieckich stacji naukowych na Antarktydzie w dniu dzisiejszym


Tajemnica bazy będzie ujawniona


Powróciwszy do Waszyngtonu, admirał przekazał słowo w słowo niemieckie ultimatum prezydentowi Trumanowi. Ten jednak nie uwierzył Byrdowi i obwinił go za klęskę operacji. Admirał poszedł w odstawkę i odizolowano go od mediów.
- Dziennik, który admirał Byrd prowadził sekretnie w czasie ekspedycji został opublikowany już po jego śmierci – stwierdził Schulke. – Jankesi posyłali ekspedycje na Antarktydę jeszcze nieraz i jakoby niczego nie znaleźli. Baza 211 istniała jeszcze długo. Sądząc po medialnych doniesieniach, u wybrzeży Chile obserwowano w latach 60., 70. i później pojawienia się latających talerzy – najwidoczniej z Bazy. W roku 2004 kanadyjscy uczeni zaobserwowali w czasie oblotu terytorium stojący na antarktycznym lodzie dyskolot, ale kiedy wrócili tam po jakimś czasie, to go już tam nie było.

Podejrzewam, że wielu mieszkańców podziemnego miasta umarło ze starości. Pozostali tam jedynie nieliczni członkowie HJ, którzy przybyli tutaj na wezwanie Führera, ale i oni w końcu opuścili Antarktydę niszcząc wszystko, co tam się znajdowało. Na tym miejscu znajduje się obecnie niemiecka antarktyczna stacja badawcza Neumeier-3 (niemiecka stacja antarktyczna położona na 70°37’ S - 008°22’ W, załoga letnia 22 osoby, załoga zimowa 9 osób – przyp. tłum.). Osób postronnych tam nie wpuszczają. Tak więc tajemnica Bazy będzie jednak odkryta…

Na tym się z Schulkem pożegnaliśmy. Wręczył mi swoja wizytówkę zrobiona jeszcze w USA, gdzie przyjechał z Argentyny. A po miesiącu w moim domu rozległ się dzwonek telefonu. Podniosłem słuchawkę i usłyszałem głos Waltera:
- Jestem właśnie w hotelu Wołgograd, czy nie moglibyśmy się zobaczyć?

W czasie spotkania Schulke powiedział, że znalazł grób swego wuja na niemieckim cmentarzu wojennym i poza tym przywiózł to, co obiecywał. Walter wręczył mi egzemplarz magazynu „Brisant” w którym znalazłem stronice z dziennika adm. Byrda (zob. „The Nazi Base 211 – UFO Factory” -  http://base211.ru/index.php?mn=otd&mns=uk2l9wi9txbee – przyp. tłum.) w artykule, w którym przeczytałem, że Admirał dowiedział się o tym, że Jankesi w trakcie tajnej operacji „Kod Antarktydy” nawiązali i kontakt z Bazą 211. Naziści przekazali im nowe technologie w zamian za azyl. Richard Byrd próbował powiedzieć o tym dziennikarzom, ale umieszczono go w „psychuszce”, skąd już nie wyszedł. Najwidoczniej Departament Stanu i CIA nie chcieli ujawniać tajemnic operacji „Kod Antarktydy”.


Moje 3 grosze


To wszystko brzmi naprawdę wiarygodnie, ale czy jest – oto pytanie! Nie komentuję tych sensacji, bo wypisano już morze atramentu, tuszu i farby drukarskiej na ten temat. Problem cały czas rozbija się o wiarygodność źródeł, które – mówiąc delikatnie – nie są zbyt wiarygodne, jak np. cytowany tu „Brisant” – typowy tabloid. Inna rzecz jest taka, że takie kontrowersyjne informacje biorą takie brukowce, bo żadna z tzw. „szanujących się” gazet nie opublikuje.

Czy możliwe było zbudowanie Bazy 211 na – a właściwie – we wnętrzu antarktycznego lądu? Na papierze owszem, tak. W rzeczywistości byłoby to bardzo trudne. Być może była to jakaś baza dla U-bootów operujących na południowych akwenach Atlantyku i Oceanu Indyjskiego, ale raczej nie było to miasto. No, chyba że to było w planach Führera i jego akolitów i te plany zamierzano zrealizować, ale – na szczęście – zabrakło im na to czasu. A teraz zastanów się Czytelniku – czy dysponując takimi dyskoplanami i takimi broniami, o jakich piszą wszyscy autorzy – Niemcy daliby się wykurzyć z Antarktydy? Poważnie w to wątpię. Gdyby tak było, to wyprawa Byrda w ogóle nie wróciłaby z Antarktydy, ani żadna inna. Dlatego możliwe jest, że Niemcy się po prostu poddali przekazując Amerykanom wszystko, co mieli. I nie były to żadne superbronie, bo w innym przypadku historia wojen po 1946 roku miałaby zupełnie inny przebieg. Owszem – rozwijano bronie jądrowe i termojądrowe, ale jakoś historia milczy o laserowe bronie radiacyjne – LBR, – o nich mówi się dopiero od czasu, kiedy pojawił się w nauce termin LASER – kwantowy wzmacniacz światła, a Ronald Reagan zamierzał na serio użyć LBR w programie SDI. Oczywiście pracowano wcześniej o LBR, ale fizyczne ograniczenia stawiane przez atmosferę były (i są) poważną przeszkodą w ich realizacji, za to LBR sprawdza się idealnie tam, gdzie atmosfery już nie ma – w przestrzeni kosmicznej.    

Inną rzeczą jest, że adm. Byrd jest mało wiarygodnym i dlatego boż jego relacje są – mówiąc bardzo delikatnie – fantastyczne. Z drugiej strony musiały być, bo Byrd zadłużył się poważnie i musiał skądś zdobyć pieniądze, stąd PR-owskie opowieści o Pustej Ziemi i Szamballi w jej wnętrzu... NB, powielał on tylko rojenia hitlerowskich ezoteryków i pseudonaukowców, ale to się dobrze sprzedawało i ułatwiało zdobycie funduszy na dalsze wyprawy.

Adm. Byrd poszedł w odstawkę dlatego, że jako polarnik doskonale znał warunki lotów nad Biegunami i został zaangażowany w ultratajnym planie o kryptonimie Pincher, pierwszym planie wojny atomowej z ZSRR. Dopiero drugim był plan Dropshot. Plan Pincher zakładał zadanie atomowego ciosu Sowietom poprzez Biegun Północny – dlatego też zaangażowano w to takich ludzi jak adm. Byrd, gen. Dolittle czy płk Balder, NB ci dwaj ostatni w lecie 1946 roku badali tajemnicze wydarzenia, które miały miejsce nad Skandynawią. Nie zapominajmy, że rakiety amerykańskie były w powijakach i atak nuklearny na ZSRR miał być przeprowadzony właśnie przez bombowce startujące z Maryland, Alaski i Nowego Meksyku. Dlatego jego planowaniem zajmowali się lotnicy z USAF i RAF oraz polarnicy. 

Reasumując – coś jest na rzeczy i jest to kolejna z wielu tajemnic Zimnej Wojny. Już Zimnej Wojny, bo to, co powiedział sir Winston Churchill w Fulton było tylko potwierdzeniem, zadeklarowaniem tego, co już się działo. Zimna Wojna zaczęła się już w 1944 roku, kiedy Alianci wylądowali w Normandii i rozpoczęli swe misje Alsos i Paperclip mające na celu przejecie niemieckich technologii i wykorzystania ich przeciwko ZSRR, który też realizował swoją wersję tych operacji. Bo jeszcze trwały salwy II Wojny Światowej, a już gotowano się do Trzeciej w myśl zasady si vis pacem – para bellum…


Tekst i ilustracje – „Tajny XX wieka” nr 3/2013, ss. 4-5.
Przekład z j. rosyjskiego –
Robert K. Leśniakiewicz ©