W zapomnianym zaułku strychu, gdzie nikt nie zaglądał, stała stara skrzynia. Stała tak kilkadziesiąt lat. Każdy omijał owe miejsce szerokim łukiem. Wszystkim zawadzała ze względu na swój rozmar. Całe swoje życie spędziła tułając się po strychach, gdyż nigdzie nie było miejsca dla jej majestatu. Przypominano sobie o niej, gdy wkładano zimowe rzeczy do lamusa. Z czasem owe płaszcze, futra, lisy, suknie stały się, podobnie jak skrzynia, przestarzałe i nikomu niepotrzebne. Przestano więc do niej nawet zaglądać.
Prawie od samego powstania skrzynia została oszpecona. Jej piękna, czysta, drewniana istota została przesłonięta koszmarną farbą nieudolnie imitującą drewniane słoje.
Jaki jest sens ukrywać piękne, naturalne drewniane słoje pod farbą imitującą koszmarne, nienaturalne, wyglądające na plastik słoje? Gruba warstwa farby (prawdopodobnie miała imitować szlachetną okładzinę) o tyle się przydała, że ciągana po strychach, przesuwana i uderzana różnymi przedmiotami przez całe dziesięciolecia skrzynia, miała warstwę ochronną, która zbierała owe ciosy.
Skąd wzięła się nasza skrzynia? Wygnany ze swojego wrocławskiego mieszkania niemiecki właściciel nie mógł zabrać jej ze sobą. Polska rodzina, która początkowo wprowadziła się do tego mieszkania, zabrała ją w nowe miejsce. Ale nie było już tam dla niej właściwego pomieszczenia. Skrzynia wylądowała na strychu i służyła za lamus przez wiele dziesiątków lat.
9 lat temu przyszło pożegnać się nam z Wrocławiem. Wyzwaniem było opróżnienie ogromnej willi z przedmiotów zgromadzonych przez kilka pokoleń jej mieszkańców. Ogromna skrzynia pokazała nie tylko swoje oblicze, ale przede wszystkim zapomniane od dziesiątków lat wnętrze. Nie pamiętam, co stało się z zawartością owej skrzyni, lecz ona sama pojechała do Zapusty wraz z nami, aby... znów wylądować na strychu. Znów narosła na niej góra rozmaitych przedmiotów, znów popadła w zapomnienie. Pomimo, że kilka razy dziennie obok niej przechodziłam, skrzynia stała się niewidzialna do tego stopnia, że wykasowałam ją również z pamięci.
Na strychu, w stodole (a nawet w dwóch :-) mamy jeszcze całą furę przedmiotów, mebli, które czekają na swoją kolejkę, by je odnowić i wstawić do użytkowanych przez nas pokoi. Chłop obecnie pracuje nad szafą Ludwik Filip, dwie inne pójdą do renowacji zaraz po niej. Powoli znajdujemy miejsca dla poszczególnych mebli.
-Wiesz-mówi pewnego dnia mój Chłop-Tak mi bardzo szkoda takiej skrzyni, która stoi na strychu. Chciałbym gdzieś ją wyeksponować.
-jakiej znowu skrzyni?-pytam zadziwiona i nieco zirytowana, gdyż wciąż nie jestem w stanie zapanować nad naszym stanem posiadania rozrzuconym w wielu pomieszczeniach gospodarczych. Ale oczy mi się zaświeciły i uszy wydłużyły. Otóż zdałam sobie sprawę, że redukujemy niektóre bezstylowe meble, który miały spełniać funkcję prowizoryczną i po prostu stracę miejsce, gdzie mogłabym przechowywać niektóre rzeczy. Jednak jak każda prowizorka, okazały się niezwykle trwałe i nadal nie możemy zastąpić ich właściwymi, lecz wymagającymi czasu na renowację meblami.
-Nie pamiętasz?-kontynuuje Chłop- Stała na na strychu taka wielka srzynia. Wypakowywaliśmy z niej mnóstwo ubrań.
-hm... -chyba coś zaczynam kojarzyć, ale nie mogę sobie przypomnieć, w jakim stanie jest ta skrzynia i gdzie ona do licha teraz stoi. Zamiast podejść do garażu pytam:
-A jakiej pracy ona wymaga?
-Żadnej-mówi mój optymistycznie do starych strupli nastawiony mąż, który zawsze dostrzega w nich ukryte piękno - Trzeba ją tylko omieść z kurzu.
Ruszam tyłek z krzesła, otwieram drzwi do garażu, patrzę- stoi kufer! Ledwo go widać spod warstwy kurzu. Omiatam, omiatam, a skrzynia nadal brzydka jak krowia kupa, brudna, jak prosię sąsiada.
-To nic, nic- mówi mój Chlop. Daje mi wiecheć papieru ściernego i ulatnia się z domu. Stoję z tym papierem, nie wiem, od czego zacząć. Trę trę, przeklinam prawa fzyki (czy to tarcie nie mogłoby być bardziej natężone?), wyklinam człowieka, który pomazał tym czymś taki piękny kufer, wreszcie przeklinam swoje słabe ręce. Po godzinie i wytarciu na pół gwizdka połowy wieka, padam z nóg. Czuję, że dnia następnego nie ruszę ni ręką, ni nogą, a może nawet z łóżka nie wstanę. "O żesz ty kurna"-mówię do skrzyni- "Jak już Cię wywlekliśmy spod tego strychu, to ci nie daruję". Podkradam krzysiowe narzędzie pracy, którego używa do zdzierania równie koszmarnej farby z Ludwika Filipa. Łapię bowiem za wiertarkę z nasadką na papier ścierny. Mimo, że nigdy tego nie robiłam czuję, że o to właśnie chodzi. Skrzynia zaczyna ujawniać swoje prawdziwe, piękne oblicze.
Zamiast wieczności, spędzam nad skrzynią 5 dni. Pokazują się malownicze sęczki, ujawnia się cały kunszt rzemieślnika. Czy jeszcze ktoś w dzisiejszych czasach robi kufry na spusty? Po burzy mózgu, jak zabezpieczyć skrzynię przed brzydką patyną i niszczeniem, czy lakierować, czy impregnować, wybór pada na jedną warstwę lakieru, który jeszcze podkreślil walory estetyczne kufra.
Tak wygląda 2/3 skrzyni polakierowanej:
I stanęła w swoim majestacie, po kilkudziesięciu latach doceniona, wypieszczona, dająca nadzieję na pakowną przestrzeń. Stanęła... i jakby mniej miejsca zrobiło się w przedpokoju.
-Przywykniemy- mówimy od poniedziałku. I pewnie tak będzie :-)
Nawiasem mówiąc, skrzynia mogłaby być świetnym miejscem na... babę :-)