Do Antoniny, Ruty, Debory i Moryca dołączyły Lea, Noemi, Yael, Salome, Estera, Judyta i Abigail. Jednak zanim to nastąpiło, niekoronowaną królową stadka była kózka Sara, która przejęła przewodnictwo po nagłej śmierci Racheli.
Sarę dostałam w prezencie. No bo jak miałam odmówić takiego prezentu Pasterzowi „dobrych i kochanych owiec”, gdy okazało się, że ma jeszcze całkiem spore stado tak samo dobrych i kochanych kóz. Sąsiad świadkiem, że walczyłam z sobą okrutnie. Próbowałam jej nie brać, bardzo się starałam odmówić, ale nie miałam żadnych szans. W końcu kozy też kochałam i zawsze chciałam mieć choć jedną. Wiedział o tej mojej miłości mąż i przed wyruszeniem po owce, musiałam przyrzekać, że nie przywiozę żadnej kozy. Przyrzekłam, ale dziecięcym zwyczajem trzymałam za plecami rękę ze skrzyżowanymi palcami. Tak na wszelki wypadek. Chyba więc przeczuwałam, że jak są owce, to mogą być i kozy, tam dokąd się udaję. Wracaliśmy więc z duszą na ramieniu. Myślałam o tym, co powie mąż na widok Sary. Sąsiad pocieszał, że najwyżej on weźmie Sarę, jak mąż będzie nieprzejednany, a mama sąsiada nie będzie protestować. Bo sąsiad, choć już w wieku chrystusowym był wówczas, pozostał synem mamusi w stanie bezżennym. Mąż się jednak przejednał, za to mama sąsiada powiedziała, że koza przekroczy bramę ich posesji po jej trupie. Na nasz powrót czekało już spore grono gapiów z Byłym Sołtysem sąsiedniej wsi, który jest już staruszkiem i moim wielkim fanem, popierającym me pomysły zwierzęce z wielką życzliwością i rozbawieniem. Wszyscy czekali w napięciu, aby zobaczyć, co to za owce przywiozłam. Po otwarciu drzwi pierwsza wyskoczyła Sara, ku przerażeniu męża mego najdroższego, który spiorunował mnie wzrokiem. Widzowie zaglądający przez płot w pierwszej chwili byli zdezorientowani. Wydawało im się, że ta szalona baba pojechała po owce, więc „ to owca być musi jakaś nowoczesna”, Pan Z. niepewnie dodał jednak: „ e to koza jest chyba”, pan S.: „no, wygląda, jak koza”. Były Sołtys rzekł był w końcu: „ a Wy co, kozy nie widzieli? Ech, co się to porobiło. No koza, koza”. Potem wyskoczyły owce. Wzbudziły sensację tak samo, jak koza, bo były „jakieś takie inne”, „ bo my tu, Panie, mieli zwykłe owce, duże, białe, merynosy”. „No to tera takie będą” zakończył Były Sołtys, gratulując i życząc powodzenia w hodowli. Pan Z. z Panem S. jednogłośnie rzekli do męża-miłośnika drzew – „no to masz już po drzewkach”. Jak powiedzieli, tak się oczywiście stało, nie od razu rzecz jasna, ale w ciągu dwóch tygodni. Na pierwszy ogień poszedł „mój piękny ogród” i kwiaty w donicach. Owce były powściągliwe w swych zapędach konsumpcyjnych, ale Sara szła, jak burza. Zżarła wszystko co się dało, po czym zaległa w największej donicy w ramach sjesty. Mąż nie krył satysfakcji licząc, że Jego drzewka się ostaną. Ale, co się odwlecze, to nie uciecze… Drzewkami zajęły się owce i Sara trochę później, ale bardzo skutecznie. Siedmioletni sad stał się wspomnieniem, a młode dąbki celem napadów żarłocznych przeżuwaczy, jak tylko spuszczałam je z oka. Obgryzione z liści gałązki, nieme ślady niecnych czynów moich pupilek, były powodem małżeńskich awantur. Sytuacja nabrzmiała tak bardzo, że zabraliśmy się z mężem do budowy płotu, aby te żarłoczne bestie i „wredne małpy” (to słowa mego ślubnego) spacyfikować i powściągnąć w ich zapędach niszczycielskich. A trawa rosła, nie muśnięta nawet owczym ani kozim zębem.