Mateusz Brągiel zawsze dzielnie walczył, żeby stojaki
rowerowe były w dokładnie każdym miejscu, które tego potrzebowało albo
nie. Zainicjował kampanię, że na każdego mieszkańca Warszawy powinny przypadać
co najmniej cztery miejsca parkingowe dla rowerów. Był autorem słynnego
artykułu o wizycie w Ministerstwie Kultury, w trakcie której
zabrał ze sobą rower do gabinetu ministra, bo nie miał go do czego przypiąć
przed wejściem. Wprawdzie rower miał nóżkę, a podjazdu przed budynkiem
urzędu pilnowało wielu strażników, jednak to nie wystarczało Brąglowi, który
grzmiał na łamach prasy i portali:
„Jak takie coś mogło mieć miejsce w cywilizowanym
kraju w dwudziestym pierwszym wieku?! W kraju, w którym wciąż
budują się nowe kościoły, a za koszt jednego z nich można byłoby postawić
milion rowerowych stojaków! Skoro ludzie starzy mają gdzie się iść pomodlić, to
przyszłość tego kraju, jaką są rowerzyści, powinna bezwzględnie posiadać
miejsca, w których mogłaby przypiąć swoje pojazdy. Można by sobie nawet
spokojnie wyobrazić, że wokół takich stojaków rozkwitłoby nowe życie duchowe,
pozwalające spotkać się młodym ludziom i wymieniać poglądy na temat
cyklizmu. Kto wie, czy takie miejsca nie zamienią się w świątynie nowych
ruchów społecznych!”
Efektem całej kampanii było uzyskanie pokaźnych dotacji,
pochodzących nie tylko od państwa, z Unii Europejskiej, lecz także firm
produkujących rowery lub nawet niemających z tym nic wspólnego, ale
uważających, że opłaca się zaistnieć medialnie przy takiej akcji. Wprawdzie
według wstępnych obliczeń zebrane fundusze powinny wystarczyć na montaż
dziesięciu tysięcy nowych, solidnych stojaków, to ostatecznie stanął ich tylko
tysiąc. Pojawiło się bowiem mnóstwo komplikacji i obiektywnych trudności,
realizacja się przeciągała, a osoby zatrudnione do całej akcji musiały
przecież otrzymywać regularnie swoje pensje. Nikt jednak nie miał o to
pretensji do Mateusza Brągla, bo rozumiano, że prowadzi słuszną, choć niełatwą
walkę i rzucanie mu kłód pod nogi przez zadawanie kłopotliwych pytań jest
kiepskim pomysłem.
Tak się jednak złożyło, że szef Miasta na Dwóch Kółkach sam
nigdy nie korzystał z rowerowych stojaków. Złośliwi twierdzili, że jest
jak pewna słynna piosenkarka reklamująca rajstopy, prywatnie znana z tego,
że ma awersję do tej części damskiego ubioru. Mateusz Brągiel miał jednak
poważne powody do takiego zachowania. Jego model roweru był niesamowicie drogi,
posiadał mnóstwo najróżniejszych udoskonaleń, za które właściciel też niemało
zapłacił. Słowem, lekko licząc, wart był ponad trzydzieści tysięcy złotych
i nie można było go zostawiać na łasce różnych frustratów, którzy
posiadając słabszej klasy pojazdy, mogli wyładować swoją złość na jego
ukochanym maleństwie.
Dlatego też gdy tylko gdzieś się udawał, zabierał swój
pojazd do wnętrza budynków. A gdy ktoś nieopatrznie zapytał, dlaczego nie
przypiął go do któregoś ze stojaków, to odpowiadał zawsze, że akurat zabrakło
miejsca, a on zawsze powtarzał, że nakłady na stojaki powinny być
zwiększone i sam wciąż czeka na więcej funduszy, by postawić kolejne.
W swojej fundacji miał jednak specjalne miejsce parkingowe
wewnątrz, rzec by można luksusowy garaż. Pomieszczenie dwa na trzy metry,
z drzwiami zamykanymi na klucz, z mnóstwem części zamiennych
i gadżetów, które mógł wymienić w wypadku jakiejś awarii mającej
miejsce w drodze do pracy. Tu jego pojazd był absolutnie bezpieczny.
Dziś został w fundacji wyjątkowo długo. Koncepcja
ochrony dziedzictwa kulturowego cyklizmu wymagała dopracowania, bo w grę
wchodziły zbyt poważne pieniądze, żeby móc liczyć na to, że przejdzie byle jaki
projekt. W konkursie miało startować mnóstwo młodych rowerowych wilczków
chcących wyszarpać swój kawałek mięsa ze zdobyczy. Dlatego on musiał mieć
superpomysł! W dodatku uznał, że opracuje go sam, żeby utrzymać go
w tajemnicy, bo nie ufał nawet najbliższym współpracownikom.
Wprawdzie wyszedł z pracy, kiedy jeszcze słońce nie
zaszło za horyzont, ale ponieważ było sporo chmur, panowała już szarówka.
Wsiadł na swój ukochany rower i chciał już ruszyć z piskiem opon, gdy
ze zdziwieniem poczuł, że mimo kręcenia pedałami wciąż stoi w miejscu.
Odwrócił się i zobaczył mężczyznę trzymającego lekko uniesione tylne koło
jego pojazdu.
– Co pan robi?!
– Daję panu lekcję. Pan bardzo szybko i niebezpiecznie
jeździ.
– Niech pan się ode mnie odczepi! –
krzyknął Brągiel i chciał szarpnąć kierownicą, ale wtedy poczuł, że ją też
ktoś trzyma. – Co to ma znaczyć?! Ja zawołam policję! Poli… – Głos uwiązł mu
w gardle, bo jego usta zakryła potężna łapa napastnika. Potem już Brągiel
wprawdzie wykrzykiwał mnóstwo inwektyw pod adresem faszystów (bo przecież nikt
inny nie mógł napaść tak postępowego działacza), ale tego również nikt nie
słyszał.
Nie to jednak było najgorsze. Trzech napastników zdjęło go
z roweru i rzuciło pojazd bez najmniejszego szacunku na samochodowy parking.
Następnie jeden z nich wsiadł do jakiegoś rzęcha i przejechał po
pojeździe szefa fundacji kołami. Brągiel myślał, że pęknie mu serce. Zebrał
wszystkie swoje siły, żeby rzucić się na ratunek ukochanemu pojazdowi. Wyrwał
się z rąk opryszka i rzucił pod koła samochodu, aby zapobiec
zbezczeszczeniu roweru.
– Oszalałeś, idioto?! – krzyknął jeden z rzezimieszków
i złapał go w ostatniej chwili za rękę. Lecz był to jedyny
i ostatni przyjazny gest ze strony napastników. Zaraz potem Brągiel bardzo
boleśnie odczuł, jak to niedobrze i niebezpiecznie jest jeździć
z nadmierną prędkością po ścieżkach rowerowych.
Szczęśliwym dla niego zbiegiem okoliczności, zaraz gdy
tylko napastnicy odjechali, na miejscu pojawiła się karetka pogotowia, wezwana
już wcześniej do ofiary pobicia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz