Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Padis. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Padis. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 19 lipca 2021

Buna ziua, Romania, czyli jak spełnił się nasz sen ...

 Obostrzenia covidowe bardzo skomplikowały nam podróżowanie do tego kraju. Przedtem  przejeżdżaliśmy wschodem Słowacji i Węgier i już późnym rankiem staliśmy u bram Rumunii, teraz życie stało się trudniejsze. Mimo szczepień, posiadania certyfikatu, na który nikt nie zwraca uwagi, podróżni kierowani są na trasy tranzytowe w obu krajach i nie ma zmiłuj się, trzeba odbić aż do Preszova, potem przez Koszyce do Miszkolca. Trzeba wykupić winiety na autostrady na Słowacji, bo też są wyznaczone trasy przez ten kraj, potem na Węgry, gdzie przedtem przemykaliśmy szybciutko przez gaje akacjowe, aby tylko przekroczyć Cisę. Oprócz tego tymi trasami gnają tiry w nieprzebranych ilościach, trwają roboty drogowe ze światłami, a więc korkują się niemożliwie i zamiast rankiem witać Rumunię, nadkładamy wiele kilometrów i lądujemy tam późnym popołudniem. Na Węgrzech wyznaczone są przy autostradach z rzadka parkingi, gdzie można się zatrzymać, zatankować, odpocząć, skorzystać z toalety, na innych zatrzymuje czerwony napis "not for transit". Choćby rosły gule za uszami, w oczach przelewało się na żółto, albo i co innego ... "not for transit", kurczę! jakby człowiek był zadżumiony, szkoda, że jeszcze dzwoneczków nie każą nosić, jak trędowaci. Mamy cichą nadzieję, że może na jesień coś się zmieni, oby nie na gorsze.

Wyjechaliśmy jak zwykle dwie godziny po północy, żeby trochę zaoszczędzić czasu, ale trzeba jechać aż na przejście w Barwinku, reszta zamknięta. Wybraliśmy początek tygodnia, aby w dzień powszedni uniknąć tłoku weekendowego, a celem naszym był Narodowy Park Apuseni, a konkretnie Poiana Glavoi. Chcieliśmy spędzić ten czas zupełnie inaczej niż na poprzednich wyjazdach, bardziej stacjonarnie, a także pochodzić po górach. Było bardzo gorąco, zatrzymaliśmy się dopiero w Rumunii, nad huczącym strumieniem po drodze w góry , aby schłodzić stopy, przemyć twarz ...

Niech ten chłód wody zatrzyma się choćby w parcianych paskach sandałów:-) Mieliśmy jeszcze jedną atrakcję do obejrzenia w osadzie Boga, to wodospad Oselu, kawałeczek tylko trzeba odbić szutrową drogą. Z przyjemnością wysiedliśmy z auta rozprostować kości po wielu godzinach, a także zanurzyć się w chłodny cień lasu. Z daleka słychać było szum spadającej z wysokości wody, zbudowana obok zapora psuje trochę naturalne piękno tego miejsca. 



Teraz już prosto zakosami do góry, a z przełęczy Scarita zjazd szutrową drogą w urokliwą, zieloną dolinę Poiana Glavoi. Z jednej i drugiej strony pasterskie zagrody, w górach pasą się stada owiec i krów. Przez środek płynie po kamieniach strumyk, teraz tylko poszukać dobrego miejsca na rozbicie namiotu.

Trzeba uważać na wystające skały, żeby nie rozpruć miski olejowej:-) Ulokowaliśmy się w najwyższym punkcie, mieliśmy doskonały widok na całą dolinę, a przede wszystkim po południu był tu upragniony cień. Niedaleko były punkty gastronomiczne, można zjeść smakowita ciorbę z grzybami albo mięsem, albo placintę z bryndzą, polentę z bryndzą, a w gustownych drewnianych cebrzykach lub skrzyniach chłodziło się w źródlanej wodzie piwo. 

Mąż był bardzo zmęczony, tyle godzin za kółkiem, więc za chwilkę rozległo się pochrapywanie z namiotu:-) a ja poszłam na skałki zdjęcia porobić, kwitły pięknie macierzanki, pomponiaste bordowe osty, a same skałki to jak gotowe skalniaki do ogrodu.



Obserwowałam też ludzi, byliśmy jedynymi Polakami, dwoje Czechów, tyleż Niemców, reszta to Węgrzy i Rumuni. Ci ostatni to umieją biwakować:-) W ruch poszły siekierki, wszędzie odgłosy rąbania, żadne tam grille, tylko zapłonęły ogniska żywym ogniem. Rozsnuły się pachnące dymy po dolinie, zapachniało jedzeniem, ktoś rozstawił na trójnogu ogromniasty rondel z uszami i wielką łychą mieszał zawartość, bo dużo było namiotów wokół tego ogniska. A potem w ciemności cała dolina zajarzyła dogasającym żarem ognisk, cichły rozmowy, ktoś zaśpiewał w tym niezrozumiałym języku, mamy ukołysały dzieci do snu, gdzieś szczeknął pies ... nawet nie zauważyłam, kiedy obudził mnie ranek.

A właściwie nie ranek, tylko melodia wydzwaniana dziesiątkami dzwoneczków uwieszonych na szyjach owiec, grubiej, cieniej, w rytm poruszania się zwierząt, stada szły na pastwiska górskie ... ten malutki czarny piesek za ciobanem czyli pasterzem robił głośną robotę, najwięcej naszczekiwał, wielkie pasterskie psy zabiegały stado, poganiały maruderów na ostry gwizd pasterza. On sam pohukiwał wesoło, góry odpowiadały echem ... tego nie zobaczy człowiek na komercyjnej wycieczce, w takie miejsce nie zawiezie wycieczkowy autokar:-) W trawie wydeptane odwieczne ścieżki, trasy, którymi idą owce ... jak zmarszczki na obliczu starego człowieka. Za tym stadem przeszło następne, potem jeszcze krowy. 

A po śniadaniu tymi ścieżkami poszliśmy i my, na kolejna polanę w dolinie, jeszcze ładniejszą, to Poiana Ponor. Po drodze rosły ciekawe zarazy, pyszniły się intensywnym pomarańczowym jastrzębce ...


... a na podmokłym stoku bieliły się wełnianki.

Pierwszy raz widziałam takie łany tojadów, szkoda tylko, że dopiero rozkwitały, no i delikatne dzwoneczki karpackie.



Nic, tylko siedzieć i patrzeć.

Ciekawostką jest wartki potok płynący jej dnem, a potem ginący gdzieś w czeluściach ziemskich. Jak to? tyle wody i ginie nie wiadomo gdzie? nie mogło pomieścić mi się w głowie. Okazało się, że jednak odnajduje się, wypływa na powierzchnię w Twierdzy Ponoru:-)




W zaklęśnięciu terenu potok kończył swój bieg, słychać było bulgot, szum wody uciekającej gdzieś do wnętrza ziemi lejem krasowym ...

... i koniec, nie ma śladu po potoku:-) Spędziliśmy w tej dolinie dużo czasu, przemierzyliśmy ją wzdłuż i wszerz, pochlapaliśmy się, a ponieważ wyszliśmy dosyć wcześnie, byliśmy tu prawie sami, prócz stad pasących się na zboczach.

Wróciliśmy do bazy, a po przekąszeniu placinty i ugaszeniu pragnienia poszliśmy w dół szutrową drogą. Było nam dobrze, nieśpiesznie, tylko bardzo gorąco:-) mimo, że w górach. Przy drodze znalazłam prześliczne kruszczyki rdzawoczerwone, a także inne kukułki.




Po południu przyszły chmury, zagrzmiało, zahuczało i rozszalała się burza, odbijając się od skał tysięcznym echem aż ziemia drżała. Najpierw grad, potem deszcz, a potem na niebie pojawiła się cudna tęcza.



Po burzy ochłodziło się, siedzieliśmy długo w wieczór, opatuleni śpiworami, był plan ruszać dalej, zobaczyć twierdze, ciekawe źródła, ale nie chciało nam się, zostajemy ... jutro pójdziemy na Padis, choć po burzy będzie błoto.

W lesie wilgotność przekraczała wszelkie normy, od rana znowu upał, poty lały się litrami, brakowało tchu, co kilka kroków odpoczynek, bo i stromizna niemała, do tego wymyte kamienie, trzeba kombinować, żeby całemu wrócić do domu.

Nic się nie odzywałam, ale za uszami miałam stracha, a jak niedźwiedź gdzieś nam wylezie? przecież tutaj o to nie trudno:-) Wyszliśmy, wydyszeliśmy właściwie poza granice lasów na pachnące łąki, pastwiska, upalnie, kwitnąco, prześlicznie.




Na szlaku spotkaliśmy pierwszych ludzi, już pod samym Padisem, tam daleko za kępą kwitnących macierzanek.

Sam Padis wydawał nam się centrum turystycznym, a teraz pustki, coraz bardziej w ruinie, szałasy pasterskie pozamykane, czynne dwa, może trzy, nawet namiotów nie widać. Chcieliśmy wracać inną, dłuższą trasa, ale niebo chmurzyło się coraz bardziej, więc wróciliśmy tą sama trasą. Dopiero teraz kamienie w lesie dały nam popalić, ślisko że strach, łatwo zjechać, złamać, a i przy okazji zauważyliśmy, jaką stromiznę pokonaliśmy. To umocniło nasze morale, że nie jest jeszcze z nami tak źle, swoim tempem pokonamy jeszcze niejedną górę:-)

Wróciliśmy na czas, zza lasu od południa zaczął się burzowy armagedon. Dwa razy tak blisko walnął piorun, że namiot podskoczył, potem burza odeszła za lasy, za to lało, lało, deszcz stukał o ściany namiotu tak usypiająco ... poderwaliśmy się pod wieczór, deszcz ustał, pojawili się nowi sąsiedzi. Zrobiło się grząsko, auta miały kłopot z dojazdem, ale jakoś dawały radę, ludzie trochę wypychali ... coraz więcej aut, nawet nocą, zaczął się weekendowy najazd, czas nam wracać do domu. Wyjątkowo żal, jak nigdy ... rankiem mokre rzeczy wrzuciliśmy do auta, po drodze zakupy na straganie słodziutkich arbuzów i melonów i ta niekończąca się droga, nikomu niepotrzebne nadkładane kilometry. Po północy stanęliśmy pod chatką, bo wracaliśmy ładną drogą przez góry obok zbiornika Fantanele. Tu też wczorajsza burza zostawiła ślady, jęzory błota na pół drogi, lawiny błotne, obrywy nawisów, zwalone drzewa.

Przez Pogórze też przeszła wichura, powalona śliwka na wędzarnię, dobrze, że pnącza przytrzymały i nie zawaliło dachu, dziś odkryłam złamany konar innej śliwki na dachu chatki z drugiej strony, tam gdzie nie zaglądałam:-) 


Oj, lubi nas robota:-)


Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za odwiedziny, wszystkiego dobrego, pa!








 


piątek, 9 sierpnia 2019

Transylwańskie łazęgi cz. II ...

Ranek obudził się całkiem ładny, przejrzyste niebo, rześko, powietrze wypełniał delikatny odgłos dzwoneczków ... owieczki już poszły na wypas. Słońce oświetliło strome ściany skalne, widok imponujący.
Rowerzysta sprawnie złożył swoje gospodarstwo, przytroczył juki do roweru i poszedł sobie, pewnie do wąwozu.


My zaś najpierw ugotowaliśmy kawę, dopiero potem ruszyliśmy szlakiem dnem wąwozu Turda. W nocy spadł niewielki deszcz, było dosyć ślisko na białych kamieniach, a im słońce wyżej szło do góry, tym bardziej zwiększała się wilgotność powietrza, było jak w saunie.


Najpierw szeroką drogą wśród drzew, potem stromą, wąską ścieżką skrajem rzeki Hasdate ...








O! jakiegoś nieszczęśnika przygniótł głaz!
Wody płynęły w rzece bure i mętne, znaczy, że gdzieś wyżej w górach leje.
I rzeczywiście, kiedy odsłonił się szerszy widok, w głębokiej gardzieli wąwozu zobaczyliśmy ciemne chmury i pierwszych powracających śpiesznie turystów. Doszliśmy do trzeciego wiszącego mostu nad rzeką i powrót, żeby tylko zdążyć przed deszczem.
Auto było już spakowane, pomachaliśmy więc właścicielowi kempingu i ruszyli w dalszą drogę.
Nad rzeką Aries ruiny kamiennego bastionu chyba, może strażnica ...


W planie była wspinaczka do ruin twierdzy Liteni ... na rumuńskim blogu wyczytałam, że najkrótsza droga prowadzi z miejscowości Moara de Padure, co oznacza Młyn Leśny. Przejechaliśmy wolniutko całą miejscowość, ani jednego oznaczenia, jakiejś tablicy, ani nawet śladu drogi odbijającej na prawo, niebo bardzo niepewne ... machnęliśmy ręką i pojechaliśmy dalej. Jak zwykle zostanie coś na następny raz ... a dobrze radził Wojtek, że z drugiej strony, od wioski Liteni prowadzi wygodna, szutrowa droga.
Czasami trzeba było pokonywać drogowe przeszkody ...




Pogoda psuła się coraz bardziej, jakoś tak wychodziło, że wjeżdżaliśmy w dany teren tuż po ulewie.
Strumienie toczyły brudne, błotniste, czasami aż rude wody, spływające gdzieś z gór. No, to całkiem niewesoło ...
Gdzieś w pobliżu wioseczki Plopi mieliśmy skręcić w drogę, która wyprowadzi nas do głównej trasy ... gdy jechałam tędy ludzikiem na googlemaps, droga pięła się wysoko serpentynami, co prawda szutrowa, ale przejezdna. My zaś ciągle zjeżdżaliśmy w dół, coraz bardziej błotnistą i dziurawą drogą, skończyły się domy, wokół las i las, jak z filmów o Drakuli, ciemny i złowrogi ...
Wykolebaliśmy się po dziurach z 5 km, zamiast zbliżać się do ludzkich osad, wjeżdżaliśmy coraz głębiej w masyw Gór Gilau. Nawet nie robiłam zdjęć, aparat wypadł mi z ręki, a mnie wbiło w fotel głęboko, nawet nie ma kogo spytać, ani śladu człowieka... zawracajmy! - krzyknęłam w okropnej panice. Jestem straszna panikara, zawróciliśmy i okazało się, że przegapiliśmy we wsi stromy skręt, od razu do góry. Tak, to ta droga, ucieszyłam się niezmiernie ... wyjechaliśmy wysoko, a tam kwitnące łąki, ogrodzone pastwiska, nawet zagrody, ludzie mieszkają ... po raz pierwszy w życiu patrzyliśmy na przechodzącą burzę prawie z góry ...



Gdzieś pisali, że skoro w jednych górach leje, to trzeba zmienić na inne ... zatem przemieścimy się w serce Apuseni, pojedziemy na Padis, miejsce specyficzne i klimatyczne bardzo, a ponieważ było już późne popołudnie, to i miejsca na nocleg poszukamy.
Zatankowaliśmy auto, zrobiliśmy zakupy spożywcze i ruszyliśmy dalej w drogę.
Jechaliśmy brzegiem zbiornika Gilau z urządzeniami elektrowni wodnej, potem Tarnita, a jeszcze potem Fantanele ...



GPS skierował nas do kolejnego wąwozu Ordancusei, jego dnem prowadziła wygodna betonówka ... byliśmy tu chyba ze dwa lata temu, ale tylko wśród skalnych ścian wąwozu, tym razem pojechaliśmy dalej, wysoko w góry, bo taka była wyznaczona trasa ...




Ta gładka droga wyprowadziła nas wysoko na pastwiska, gdzie w lecie pasą się stada, a na cały sezon przenoszą się tu rodziny razem z dziećmi ... wyobrażacie sobie? Zatrzymaliśmy się przy drodze, wokół las, gdzieś w przepaścistym dole mocne dzwonienie dzwonków i porykiwanie bydła, pewnie spędzają je na noc. W lasach bardzo dużo wyłamanych drzew, pracują przy ich usuwaniu ludzie i zwożą ciężkie pnie wozami. Ludzie i konie ciężko pracują, wozy zaopatrzone są w ręczne hamulce, które klekoczą pod górkę, a z górki trą niemiłosiernie, bo inaczej ciężki wóz połamałby koniom nogi, a sam spadł w przepaść. Wiecie, co mnie uderza? tam, w tym trudnym terenie, odludnym, czy to ciobani wysoko na pastwiskach, czy właśnie ci ciężko pracujący ludzie, czy babeczki pracujące w polu, kiedy pytamy o drogę - wszyscy pozdrawiają: Buna ziua! Buna ziua! Na szlaku pozdrawiają starsi, młodsi już nie:-)





Na samym końcu tej gładziutkiej drogi nieduży monastyr ... i koniec dobrej drogi ...


Przeurocza okolica, tym bardziej, że wyszło słońce, a w słońcu świat wygląda od razu lepiej. Przy drodze kwitną łany wierzbówki kiprzycy, która przydaje kolorów widokom ...


Ale przecież droga miała nas poprowadzić na Padis, czyżby gps nas oszukał? ... nie, skierował nas w kolejną szutrówkę, z ogromnymi koleinami, wypłukanymi przez deszcz, może to już blisko ...
Jedziemy, i jedziemy, na Padis wysoko, a nas sprowadza coraz niżej, gps zawiesił się, a potem powiedział, że nie znajduje drogi o wyznaczonych parametrach ..... o, matko, znowu niewiadoma, gdzie my wyjedziemy?
Ale z przeciwka nadjechało auto terenowe z dzieckiem obok kierowcy, chyba zbliżamy się do osady ... nic, ciągle nic, jak droga dziurawa, to kilometry wolno uciekają ... na rozdrożu następny pojazd.
Na nasze pytanie Padis? mężczyzna z uśmiechem pokazał ręką w lewo, a to jesteśmy w domu ... za długi czas następny pojazd, tym razem kamper z Niemcami, pomachali, pojechali, potem jakiś berlingo chyba ... oho, chyba blisko, skoro taki ruch! A droga masakra, sterczą ostre skały, kałuże po deszczu o niewiadomym dnie ... największe zaskoczenie czekało nas za chwilę: malutkie autko terenowe z przyczepą kempingową, a w nim młodzi ludzie z pieskiem. Rumuni ... zapytali po angielsku, jak długo po takiej drodze, bo oni jadą od rana, a na Padis nie dojechali ... o, matko, jak oni przebiją się do dobrej drogi? to dobrych kilka naprawdę ekstremalnych kilometrów ...
Pożegnaliśmy się i za chwilkę zobaczyliśmy drewnianą tablicę z napisem PADIS 5 km ...co za ulga.
Miałam nadzieję na zachód słońca, ale nie zdążyliśmy. Nocleg zaoferowano nam bardzo drogi, ekskluzywny, wybraliśmy tanią wersję, " na Diogenesa", jak później śmialiśmy się.




Dwa łóżka z czystą pościelą, sanitariaty w podwórzu, my sobie poradziliśmy po swojemu, przecież już tu nocowaliśmy kilka razy, wiemy gdzie są łazienki w budynku na korytarzu:-)  W namiotach obok nocowały dwie rodziny Polaków, nauczyciele z dziećmi, więc wakacje mają długie ... z Poznania byli. Pogadaliśmy chwilę, a potem znalazła się gitara i popłynęły w noc "Bieszczadzkie anioły", w rumuńskich Karpatach rozległo się "O mój rozmarynie" i jeszcze inne pieśni. Tak do północy, bo oni jechali potem na trasę fogaraską, a jeszcze potem na Błotne Wulkany, mieli wcześniej wstać. A ja w nocy, przed zaśnięciem myślałam o tych młodych ludziach z przyczepą kempingową, może dalej błąkają się po bezdrożach karpackiej puszczy? wzdrygnęłam się ...
Rankiem odwiedziliśmy jeszcze Poianę Glavoi, pojechaliśmy specjalnie na placintę z bryndzą i dobrą kawę. Sporo namiotów, psów ...




A po górach kwitły tojady, intensywnie fioletowe, piękne ...




... niebo nad górami znowu chmurzyło się ...


... nad Węgrami przeszedł orkan ... legły pod naporem wiatru sztuczne, kruche lasy topolowe i akacjowe ...



Przy drogach i zza płotów ogrodów Słowacji i Węgier pyszniły się ogromne kwiaty, sezon na hibiskusy bagienne. Kwiaty wyglądają jak zrobione z bibułki, imponujące wielkością, kolorami ... żałuję, że nie zrobiłam zdjęcia ... cudeńka!

zdjęcie ze strony funkie.pl
Wracaliśmy wzdłuż granicy z Węgrami, drogą od Oradei w kierunku Satu Mare, ogromne pola  arbuzów, melonów, przydrożne straganiki ... i upał.
Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za uwagę, pozostawione słowo, bywajcie w zdrowiu, pa!