To jest ten moment kiedy wpół kroku między krawężnikiem a ulicą dopada cię nagła, niepohamowana potrzeba wyjazdu z miasta. Już, teraz, natychmiast. Jakby coś wewnątrz mnie wierzgnęło kopytkiem. Aż tchu mi zabrakło.
MMŻ radoście ogłosił w sobotę Pierwszy Wielki Marsz Wiosenny. Spojrzałam na niego sceptycznie: ty idź Kochany w ten parkowy tłum póki cię euforia w ramionach swych trzyma. Ja sobie posiedzę, pomarudzę, może jeszcze pod kołderkę wrócę... I poszedł krokiem dziarskim w słoneczny poranek. Zniknął mi z oczu nim wypiłam poranną herbatę.
Z zapowiedzi mojego poranka niewiele wyniknęło. Nie marudziłam, o kołderce zapomniałam zaraz po otwarciu okna. A może by tak jednak na chwilkę, na słonko? Nie roiły mi się w głowie spacery długodystansowe. Cholernym wyczynowcem jest tylko MMŻ. Dla niego 17 km spaceru to pikuś.
Wyszłam więc, będąc praktyczną, w bardzo konkretnym celu. Zdobycia nóg.
Już was zaciekawiłam, prawda? Nie oczekujcie sensacji. Nogi potrzebne mi nagle i spontanicznie miały być krągłe, sześciocentymetrowe i drewniane. Meblowe po prostu. Sklep, który pamiętałam, że istniał jakieś 15 lat temu, jest niedaleko. Nie zmęczę się, a może wiosnę znajdę.
Szłam sobie z uśmiechniętą gębą bo jak się tu nie śmiać kiedy słońce całkiem zadowalająco grzeje w plecy. Tu drzewko różowe rzuciło mi się w oko, tam forsycja kwitnąca. Jakiś obłok biały na wiśni sprawił, że przeczucie mnie ogarnęło, że zaraz coś się wydarzy. Powietrze zapachniało, niebo błysnęło błękitem tak niebieskim aż na moment zgubiłam kierunek. Dokąd ja właściwie idę?
I nagle zorientowałam się, że nogi (tym razem nie drewniane) niosą mnie w stronę przeciwną do pożądanego sklepu. Wiosna złapała mnie na wędkę i wlecze bezmyślnie od krzaka do krzaka. Zrobiłam krok ku ulicy i aż mnie zabolało.
Ja chcę za miasto! Ja muszę do lasu! Pal licho nogi drewniane, stalowe i gliniane. Muszą sobie radzić beze mnie.
Czas pakować koty i ruszać pod las.
Zanim to jednak nastąpi coś ugotujemy.
Wiecie zapewne, że moją obsesją w kuchni jest curry. A może raczej powinnam powiedzieć są curry? Ich ilość jest chyba niepoliczalna. Kto nie lubi mleczka kokosowego(!!!???), może znaleźć takie z jogurtem, lub suche. Kto jest bezmięsny znajdzie bez liku wege i wegetariańskich. Z tofu i paneerem....I długo by tak wyliczać.
Buraki nigdy nie kojarzyły mi się z kuchniami egzotycznymi. A już polączenie buraka i mleczka kokosowego, które uważam za dziewiąty cud świata nigdy do głowy by mi nie wpadło. Do czasu aż odkryłam zupę buraczano kokosową. Była pyszna i powinna mnie była zainspirować do dalszych działań w tym kierunku.
Oto urzeczywistnienie buraczano kokosowych marzeń. Nie kombinujcie, zróbcie to curry a najbliżsi padną z wrażenia.
Przepis pochodzi z książki THE GREEN ROASTING TIN autorstwa Rukmini Iyer.
Buraczano, soczewicowo, kokosowe curry:
1 cebula, pokrojona w kostkę
2 ząbki czosnku, przeciśnięte przez praskę
5 cm imbiru, startego
600 g buraków, obranych ze skórki i pokrojonych na kawałki w kęs
1 puszka ciecierzycy, odcedzona
1 czerwone chilii, posiekane
1 czubata łyżeczka mielonego kuminu
1 czubata łyżeczka mielonej kolendry
1 czubata łyżeczka mielonego imbiru
1/2 łyżeczki kurkumy
1 łyżeczka soli
1 puszka (400ml) mleczka kokosowego
1 łyżka oleju
sól do smaku.
Nie jest to potrawa, która wymaga długich przygotowń.
Zacznijmy od nagrzania piekarnika do 200 stopni.
Wszystkie składniki oprócz mleczka kokosowego wkładamy do naczynia do zapiekania. Mieszamy dokładnie by przyprawy pokryły warzywa. Pieczemy 40 minut.
Po 40 minutach wlewamy mleczko kokosowe i dokładnie mieszamy. Wkładamy ponownie do piekarnika i pieczemy jeszcze 10 minut. Sprawdzamy czy trzeba dosolić i podajemy z ryżem basmati lub z chlebkami naan.
Uwaga: kto lubi, może do piekących się buraków dorzucić kilka goździków lub mały anyżek. Próbowałam, było super.
I tyle. Krótko i treściwie. I smacznie.
Pięknego weekendu i smacznego tego, co na stole.