Odruchy warunkowe mamy wdrukowane bez
względu na to czy nam na tym zależy czy nie. Amen.
Oto przykład,
Idę do kuchni niosąc telefon w ręce.
Służy mi on do celów wszelakich. Jestem nawet czasami zdziwiona
jego wszechstronną przydatnością.
W kuchni jest mi absolutnie niezbędny,
bo jest moim radiem. Nie kręćcie nosem, że kto to widział, co to
jakość i tym podobne. Jak się nie ma co się lubi...i tak dalej.
Nie widzieliście mojej kuchni więc nie macie prawa do protestu.
Na razie musi być jak jest. Kto nie
może znieść takiej profanacji niech nie czyta dalej.
Aby muzyczka słyszalna była nieco
lepiej niż szepty za ścianą, wkładam telefon do wielkiej miski.
To moja muzyka z „gara”.
Pech chce, że ta miska ma też swoje
zadanie główne czyli służy do ubijania, zagniatania, mieszania.
Telefon przy tych czynnościach jest,
nie ukrywajmy, narzędziem zbędnym. Chyba, że odgrywa chwilowo rolę
radia.
Żadne z niego mieszadło czy hak do
wyrabiania chleba.
Co wyjdzie z połączenia sklerozy,
kremówki i telefonu? Nic dobrego.
Podśpiewując pod nosem niosłam swoją
prowizoryczną muzykę do kuchni. W kuchni potrzebne mi są wolne
ręce a telefon ma swoje stałe miejsce. W misce. Zgrabnie wśliznęłam
go do miski i...zrobiło mi się zimno. Jednocześnie usłyszałam
„chlup” a potem zapadła cisza.
„Ratunku” właśnie utopiłam
telefon! W śmietanie! Znacie może równie atrakcyjny sposób na
zamordowanie telefonu?
Wyłowiłam nieszczęśnika i w
pierwszym odruchu chciałam go oblizać.
Dylemat: pod wodę go czy może ściera,
rozstrzygnęłam na korzyść tej drugiej. Najwyraźniej nie
straciłam resztek zdrowego rozsądku.
Wypucowałam drania na błysk i z
absolutną rezygnacją włączyłam.
A on zamrugał uspokajająco zielonym
światełkiem (to kolor nadziei, prawda?), zawiadomił mnie, że na
zewnątrz jest minus jeden i grzecznie włączył RMF Classic.
Zaniemówiłam. Czyżbym pierwszego
stycznia wkroczyła w rok szczęśliwych trafów? Najpierw czwórka w
totka a teraz telefon-reaktywacja.
Pozwolę sobie na ostrożny optymizm.
Śmietanę wywaliłam a telefon wrócił
do czystej jak łza miski.
Morał z tej historii jest następujący:
elektronika i czynności kuchenne powinny znać swoje miejsce. Żadne
zamienianie się rolami nie powinno tu zaistnieć.
Skoro śmietana wylądowała w
kanalizacji, musiałam zmienić plany dotyczące deseru.
Do nadzienia orzechowego nie tylko nie
potrzebuję śmietany ale i misa miksera pozostanie niezagrożona. A
tym samym mój telefon.
Tarta z nadzieniem
orzechowym jest autorstwa Paula Hollywood'a.
ciasto:
Forma 23 cm
200 g mąki pszennej
100 g zimnego masła, pokrojonego w
kostkę
2 łyżeczki cukru pudru
1 jajko lekko rozbite
1 łyżeczka soku z cytryny
2 łyżeczki zimnej wody
szczypta soli
Do miski wsypujemy mąkę, cukier i
sól. Wrzucamy masło i miksujemy do otrzymania okruchówm
Jajko rozmącamy z sokiem z cytryny i
wodą. Wlewamy do okruchów i miksujemy do połączenia się
składników.
Formujemy kulę i wkładamy na godzinę
do lodówki.
Po godzinie wałkujemy ciasto do
rozmiaru formy biorąc pod uwagę i boki. Wykładamy formę ciastem i
umieszczamy w lodówce.
Rozgrzewamy piekarnik do 180 stopni.
Zajmujemy się nadzieniem
orzechowym.
100 g masła
200 g mieszanki orzechowej (orzechy
włoskie, pekany, laskowe, brazylijskie)
150 g golden syrup
125 g ciemnego cukru muscavado
3 jajka
W garnku z grubym dniem topimy masło,
golden syrup, muscavado. Mieszamy aż składniki się połączą.
Schładzamy masę i po wystudzeniu dodajemy rozmącone jajka.
Wyjmujemy formę z lodówki i układamy
na nim mieszankę orzechową (większe orzechy dobrze jest pokroić
na mniejsze kawałki).
Na orzechy wylewamy schłodzoną masę
i wkładamy ciasto do piekarnika.
Pieczemy 35-40 minut.
Podajemy tartę z kleksem bitej
śmietany. W moim przypadku ta opcja nie wchodziła w grę, ale od
czego jest wyobraźnia.
Smacznego i niech was nie zasypie, bo u
nas świata nie widać.