Wykorzystuję okazje - starszy już od dwóch tygodni jest na kolonii, młodszy właśnie wyjechał - żona w pracy - wreszcie jeden dzień swobody. O tym odcinku myślałem już od dłuższego czasu, ale zawsze zostawiałem sobie "na zaś" choćby z racji tej, że w okolicach nie ma ani specjalnie ciekawych zabytków, ani specjalnie widokowych, czy wymagających tras. Ot kolejny odcinek szlaku św. Jakuba, ani lepszy ani gorszy, po prostu kolejny.
Paprało się jednak od samego początku. W pełnym rynsztunku turystycznym stawiam się na przystanku, godzina 8.00 za pięć minut mam mieć autobus do Pilzna. Mam mieć... nie mam. Prywatni przewoźnicy dość luźnie podchodzą do pojęcia "rozkład jazdy" - są kursy :pewniaki" o takie powiedzmy... "prawdopodobne, acz nie nastawiaj się na sto procent". Ten do takich należał. Zastanawiam się nad trasą alternatywną, do Kowalowej a potem pasmem Brzanki do Rzepiennika. W sumie też fajnie lecz... Tak jak przede mną postawił dylemat, tak samo go rozwiązał - i tak nie mam teraz żadnego sensownego połączenia, bo bus który miał jechać, nie jedzie, w końcu wakacje "szkolników" się nie odwozi, to pojazd wiózł by głównie powietrze - ja to rozumiem, tylko czemu na rozkładzie nie zaznaczyli?
Wracam do domu, piję kawę i ... znów na przystanek - 1600m z haczykiem w jedną stronę, ogółem 3200, przemaszerowane za bezdurno.
Tym razem jest - jadę, tak jak planowałem przez Łęki Dolne i Górne - rozpatruję sobie trasę na rower. Przy okazji przygoda - i to jaka - spotykam starego (dosłownie) znajomego z rajdów, emeryta już od lat dwudziestu. przeniósł się na "stare śmieci" i teraz raz na jakiś czas dojeżdża do Tarnowa. Żona po wylewie (" a tyle razy mnie Maćku upominała, że odchoruję te swoje rajdy i popatrz, ja zdrowy a ona... biedaczka") Doszła do siebie, ale to już nie to, tymczasem on nim wysiadł zdążył mi się pochwalić ze z kołem emerytów i rencistów na wiosną Babią Górę szturmowali... on ma 85 lat i... nie jest najstarszy! - Diabli są leniwe - jak ktoś jest stale w ruchu, to im się nie chce za nim biegać - prędzej wezmą tego sprzed telewizora.
W każdym razie ta: półtorej godziny w plecy, już jest ciepło, już zbiera się na burze i ... już wychodzę na szlak.
Zaczynam spod
kościoła OO Karmelitów w zasadzie mógł bym z każdego innego miejsca - ale to wydaje mi się najbardziej oczywiste. Tym bardziej iż jest tu tabliczka "znamionowa" Vii regii (o ile dobrze odmieniam - ewentualna poprawa mile widziana).
Rynek w Pilznie - jeszcze trwa rewitalizacja - ale to i tak nie zmienia faktu iż jest to rynek charakterystycznie małomiasteczkowy - to nie inwektywa - dla mnie to zdecydowana zaleta.
Wpierw jest małomiasteczkowo a kilka kroków dalej robi się mało... miasteczkowo ; -)
A potem odbija na cmentarz - mam tu dwie kwatery z czasów I Apokalipsy i nieco pochówków Żołnierzy Wyklętych z czasów dogrywki po II Apokalipsie.
A potem... znienacka zaczynają się pola.
Te dwa zdjęcia mają wspólne drzewo i jako pejzaż należy je traktować -Patrzymy na południe to wzgórz pasma Liwocza i Brzanki.
Miejscowość (w zasadzie przysiółek) zwie się przepysznie - Budyń Południowy (są jeszcze Budynie Północny i oraz II - pełna rozpiętość dla łakomczuchów ;-) )
wewnątrz tej szopy krytej sidingiem znajduje się kapliczka Matki Boskiej Czystych Wód z 1720 roku, niestety niedostępna gdyż zamknięta - za to za zewnątrz nowa lecz rzadko spotykana figurka św Jakuba.
Ty pierwszy raz łapie mnie deszcz, choć chmury na przemian ze słońcem towarzyszą mi cały czas.
Zachmurzone Podkarpacie
A potem szlak lekko opada i długo nie dzieje się nic poza rytmicznym stukotem kijków.
Zwiernik - Dół (jest jeszcze Góra).
W trym miejscu uwaga - szlak jest źle oznaczony - znaczy wcale - bez mapy nie wiadomo w którym kierunku iść, w lewo na północ, czy w prawo na południe - do tego przydał by się kierunkowskaz na klasycystyczny dwór Krasuckich z połowy XIX wieku. Ja oczywiście mapę mam, ale kręcę się w kółko licząc że jednak gdzieś ten kierunkowskaz w tak newralgicznym miejscu będzie.
Przejeżdża obok mnie rowerzysta - zagaduje, widząc że czegoś szukam, tłumaczę mu w czym rzecz. Chwila rozmowy - on jest z Dębicy, przed nim jeszcze w/g zamierzeń ponad setka kilometrów po szosach i ścieżkach. Pozdrawiamy się i ruszamy dalej. Za chwilę widzę jak wraca (pod solidną górę musiał kręcić) - potwierdza że tam na dole koło kościoła jest znak muszli - pozdrawiam go uśmiechem i życzę powodzenia - nie ma to jak ludzie szlaku - na nich zawsze możesz liczyć.
Zwiernik - "centralny" - no bo tok pośrodku tego z przydomkiem góra i tego z przydomkiem dół - Kolejny św. Marcin (coś lubią ich w okolicy - podobnie zresztą jak Janów Nepomucenów - których kapliczki można liczyć tuzinami). Piękny drewniany barokowy kościół (zawarty na cztery spusty i nici z tego co wewnątrz. Ale to Barok z 1664 roku - przeniesiony tu z Padwi Narodowej (powiat mielecki). Więcej informacji i zdjęcia wnętrza -
znajdziecie tu
Stodoła na zrąb stawiana - ciekawostką jest jeszcze sznurowe gacenie, wielu takich już nie znajdziecie.
Małopolska uśmiecha się do mnie słońcem i szczecią - jestem na pograniczu.
Chatynka - nadal pogranicze - pogranicze domniemane, bo na mojej mapie granice województw znaczone nie są - i słusznie, bo skoro nie ma żadnych różnic, to co to za granica?
Dopiero na Krasówce dostrzegam znak że to już Małopolska - w rzeczy samej nie zmieniło się nic - słońce zaczyna naprażać niczym mikrofalówka.
Lecz już nadciągają burzowe chmury.
Podejmuję wyzwanie - kto pierwszy w Zalasowej - ja czy burza. W sumie to chyba podjąłem je ku serca pokrzepieniu, gdyż właśnie szedłem jedną z najdłuższych ulic nowożytnej Europy - ulica Karpacka ciągnie się przez kilkanaście (jak oszacowałem) kilometrów - obłęd i czterocyfrowe numery domów...
W Zalasowej (centrum - bo na uboczach to byłem już od dłuższego czasu) - jestem przed burzą. Czasu starcza mi na zjedzenie Horalki (bo głupio tak jeść w kościele) i umykam do świątyni, rażony grubymi kropliskami deszczu, dwa razy wali grom i ... uspokaja się.
Sunę dalej.
Została mi 1/3 drogi, chyba nawet niecała. Już jestem na szlaku który znam dobrze -
tędy chadzałem do Tuchowa . Nawet ten kwiat - czy ktoś zna nazwę? Rośnie nad stawikiem który jest na zalinkowanym poście (czwarte zdjęcie).
Mijam lasek, potem idę jego skrajem, potem znów w las tym razem to już Tuchowski Las - więc prawie dotarłem do celu.
Hmmm czyżby los tym grzybem chciał dać mi do zrozumienia że wymiękam? Czy wręcz przeciwnie?
TUCHÓW !!!!!
Spore zejście do miasta - stromo, dla mnie tyle że zmęczone nogi, zmuszane są do przyjmowania uderzeń o asfalt - ale dzielne szczurokotki firmy Urgent, przyjmują ciosy na siebie, więc moje stopy cierpią zdecydowanie mniej, niż w butach które by nie miały takiej solidnej roboczej podeszwy. Znów Przygoda, znów rowerzysta, znów z Dębicy (czyżby św. Jakub zapraszał mnie na tamte szlaki?) - gadamy chwilę, bo wypytuje mnie o stromiznę podejścia - pcha rower, widać że jest zmęczony - faktycznie, z Dębicy przejechał całe pasmo :Liwocza i brzanki, zjechał przez Lubaczową i do Tuchowa - ma prawo być padnięty - a jeszcze szmat przed nim - musi dotrzeć do Zalasowej - potem już będzie miał z górki - niezależnie którą drogę wybierze. Znów życzenia powodzenia, znów deklaracja żebyśmy się na szlaku spotkali...
Tuchów - czekam na autobus, jeden bus mnie nie zabiera - nie dość ze dowalony, to jeszcze... psuje się i staje sto metrów dalej! Ale ubaw. Podjeżdża autokar Vojagera - komfort ekstra - klima, Wi-Fi... tylko że... oni nie jeżdżą przez Tuchowską i Tuwima (z racji remontu wiaduktu kolejowego) tylko odbijają na obwodnicę i ... musiałem z buta dokładać kolejne 3500 metrów z dworca autobusowego...
Wnioski? - piechurze umiesz liczyć? Licz na własne nogi bo autobus może Cię zawieźć, albo zawieść ... o nigdy nie wiesz co Cię czeka.