Pokazywanie postów oznaczonych etykietą koty. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą koty. Pokaż wszystkie posty

17 sierpnia 2013

Pszczółka i spółka (Ewa Złotowska, "Największe miłości świata")

Bardzo Was przepraszam za kilkutygodniowe zniknięcie. Niestety nie potrafię pisać, kiedy w świecie pozablogowym dzieje się nie najlepiej. Potem oczywiście była tradycyjna wyprawa na Roztocze. Aż dwa tygodnie słodkiego leniuchowania i wspaniała czytelnicza rozpusta. W sierpniu zapowiadał się jeszcze jeden wyjazd, tym razem do Włoch, ale skończyło się na planach. Trudno, może w przyszłym roku...
Po raz kolejny z całego serca dziękuję Wam za cierpliwość, pamięć, ciepłą życzliwość i zaglądanie do Lektur Lirael, choć od dawna nie pojawiło się tu nic nowego. 
Liczba przeczytanych przeze mnie książek, wytrwale czekających na wzmiankę na blogu, to w tej chwili mistyczne 44, tak więc natychmiast zaczynam nadrabiać zaległości. :)

Pszczółka i spółka
O książce Ewy Złotowskiej dowiedziałam się dzięki Paren, która nie tylko mi ją poleciła, ale również pożyczyła, za co serdecznie dziękuję. Dotąd autorkę kojarzyłam przede wszystkim z głosikiem rezolutnej Pszczółki Mai i niezapomnianą Pippi Langstrumpf. Nigdy wcześniej nie słyszałam o Największych miłościach świata, a okazało się, że przeczytany przeze mnie egzemplarz to już drugie wydanie.

Dedykacja właściwie streszcza całość: „Książeczkę tę poświęcam pamięci wszystkich braci mniejszych, którzy nie zawsze potrafią mówić, ale zawsze potrafią kochać”[1]. Największe miłości świata to pisane sercem wspomnienia autorki. Najważniejszą rolę odgrywają w nich portrety zwierząt. Feluś, Pompon, Sara, Jagusia, Wasyl, Gracja, Klara i inni zostali opisani z tkliwością, bardzo emocjonalnie, ale jednocześnie bez słodkiego ciumkania, typowego dla rozmów o pupilach. W każdym razie ja chyba czasem ciumkam.

Autorka jest osobą dowcipną i uczuciową, co zdecydowanie wyszło książce na dobre. Bohaterowie opowieści to nie tylko jej koty i psy. Piękna jest na przykład historia papużki Balbinki, która umarła z miłości. Ciekawym pomysłem okazały się dialogi ze zwierzętami, trochę w duchu Colette. Książka robi wrażenie bardzo szczerej. Złotowska bez minoderii wspomina o najważniejszych wydarzeniach w swoim życiu, nie unikając trudnych tematów.

W braciach mniejszych autorka ceni przede wszystkim życiową mądrość, prostolinijność i szczerość. Duże wrażenie zrobiły na mnie fragmenty poświęcone bezmyślnemu okrucieństwu ludzi wobec zwierząt. Przyznam, że po prostu rozpłakałam się czytając o tym, jak sąsiedzi zmasakrowali kota pani Ewy. 

Wątpię, czy psychopatyczni sadyści sięgają po takie ciepłe książki jak wspomnienia Złotowskiej, a szkoda, bo walory wychowawcze Największych miłości świata dają się zauważyć natychmiast. Warto wspomnieć, że autorka nie tylko pisze o zwierzętach, również pomaga czworonogom w potrzebie. 

Sympatycznym dodatkiem do ładnie wydanej książki są zdjęcia z domowego archiwum, które pozwalają poznać pupilków aktorki niemal osobiście. Natomiast niemiło wspominam literówki. Nie podobała mi się też dygresja na temat wychowania dzieci z pochwałą  klapsów: 
„A może dobrze jest czasem po prostu spuścić lanie?!!!” [2]
„To wprost niesamowite jak taka przeprana pupa ustawia rozumek na miejsce.” [3]
Nie wątpię, że intencje były dobre, że autorka tylko zżyma się na tak zwane bezstresowe wychowanie w wersji karykaturalnej, ale po raz kolejny wyrażę wątpliwość, czy w kraju, w którym pobite dzieci to stały wątek dzienników telewizyjnych, publiczne głoszenie takich teorii przez znaną i lubianą osobę jest dobrym pomysłem.

P.S.
Na muzycznym blogu Paren znajdziecie fragment książki Ewy Złotowskiej. A tutaj wywiad z autorką, o kotach i nie tylko.
___________________
[1] Ewa Złotowska, Największe miłości świata, Vizja Press&IT, 2010, s. 188.
[2] Tamże, s. 86. 
[3] Tamże, s. 87. 

Moja ocena: 4,5
Ewa Złotowska.

23 listopada 2010

Francesc Miralles, "Miłość przez małe m"


Wszystko, co dobre, zaczyna się od kota
Przełamując fale kryzysu czytelniczego, postanowiłam sięgnąć po pozycję lekką w odbiorze i bezpretensjonalną. Udałam się do księgarni w myśl zasady „każdy pretekst jest dobry”. Wybór padł na książkę Francesca Mirallesa „Miłość przez małe m”.

Bohaterem powieści jest samotny mężczyzna o imieniu Samuel. Ma trzydzieści siedem lat i jest pracownikiem naukowym wydziału germanistyki uniwersytetu w Barcelonie. Jego życie toczy się utartym torem. Wydaje się, że jest z niego zadowolony, a w każdym razie pogodzony z losem. Poznajemy go w sylwestrowy wieczór, na moment przed północą. Już wkrótce nastąpi lawina zmian, które wydarzą się za sprawą uroczego kotka. Wraz z pojawieniem się zwierzątka w życie Samuela wkroczą intrygujące postacie – sąsiad Tytus, tajemniczy pisarz Valdemar, nieśmiała pani weterynarz Meritxell, Gabriela, która w dzieciństwie obdarzyła go szczególnym pocałunkiem. I nic nie będzie już tak jak przedtem. Wszak „Wszystko co dobre zaczyna się od kota”[1].

Cóż oznacza tytułowa miłość przez małe m? „Człowiek robi dobry uczynek, jakąś małą rzecz, i wyzwala cały łańcuch zdarzeń, które zwracają mu tę odrobinę miłości, jaką podarował, wielokrotnie pomnożoną. W końcu, choćby chciał wrócić do punktu wyjścia, nie może. Bo miłość przez małe „m” odcięła mu drogę do tego, czym był wcześniej.”[2] Dobro zostaje sowicie nagrodzone. Bohater podlega pozytywnym zmianom. Życie jest piękne, jak na arbuzie Fridy Kahlo.

W książce Mirallesa drażniło mnie budowanie w czytelniku przekonania, że autor zna odpowiedzi na wszystkie dręczące ludzkość od wieków pytania. Powieść usiana jest gładkimi sentencjami, które moim zdaniem szczególną odkrywczością nie grzeszą: „Żeby znaleźć, musisz zaufać losowi”[3], „Czyż nie jest prawdą, że jeśli podzielimy się z kimś troską, ciąży nam ona o połowę mniej?”[4], „naszą wartość mierzy się głównie tym, ile dobrego robimy dla innych.”[5], „niech sobie mówią, co chcą, ale życie nigdy nie jest proste” [6]. Zdziwiło mnie to, że autor jest panem w średnim wieku – naiwność i infantylizm w oglądzie świata wskazywałyby na efeba z wieży z kości słoniowej.

Powieść rozczaruje miłośników głębszych przemyśleń, ale portret rezolutnego Mishimy na pewno ucieszy osoby uwielbiające koty. Fragmenty o czworonożnym szelmowatym intruzie, który szturmem zdobył serce poważnego naukowca, to chyba najbardziej udana cześć powieści Mirallesa i odnoszę wrażenie, że pisarz nie do końca wykorzystał drzemiący w kocim bohaterze potencjał.

W „Miłości przez małe m” jest wiele odwołań do literatury, filmu, muzyki. Niektóre bardzo mnie zaciekawiły. Niestety, te wzmianki i anegdoty chwilami są lepsze niż sama opowieść o Samuelu. Autor wydał mi się trochę niekonsekwentny w podejściu do czytelnika – początkowo mentorskim tonem tłumaczy od podstaw, co to są „Cierpienia młodego Wertera”. Potem uprawia erudycyjny surfing, odwołując się do licznych tekstów kultury.

Historia metamorfozy Samuela opowiedziana została w konwencji realizmu magicznego, co akurat mnie bardzo odpowiada, ale dziwię się, że wydawca nie zasygnalizował tej konwencji na okładce. Wnioskując na podstawie noty, spodziewać się możemy opowieści realistycznej. Tajemniczą atmosferę buduje również miejsce – akcja powieści toczy się w Barcelonie, która stała się już dyżurnym tłem do opowieści o zagadkowych manuskryptach i pisarzach. Niestety, baśniowość i poetyckość nie rekompensują braków warsztatowych pisarza, a wręcz je uwypuklają. Z rosnącym znużeniem obserwujemy snujące się postacie, nieuchronnie zbliżające się do hollywoodzkiego happy endu.

Bezsprzecznie podoba mi się natomiast fakt, że część dochodu ze sprzedaży powieści przeznaczona została na rzecz Kociego Azylu w Konstancinie. Co nie zmienia faktu, że jest to literatura przez małe l.

___________________________________
[1] Francesc Miralles, "Miłość przez małe m", tłum. E. Komarnicka, Wydawnictwo Nasza Księgarnia, 2010, s.295.
[2] Tamże, s. 213.
[3] Tamże, s. 92.
[4] Tamże, s. 104.
[5] Tamże, s. 184.
[6] Tamże, s.193.

Moja ocena: 3+
Francesc Miralles