Zobrazují se příspěvky se štítkem[praha]. Zobrazit všechny příspěvky
Zobrazují se příspěvky se štítkem[praha]. Zobrazit všechny příspěvky

09.02.16

[spacer]

Jest wiosna w lutym, jest poniedziałek (znaczy - wczoraj był) i rezygnuję z obiadu (potem jem tylko tort paryski, w kawiarni, gdzie obsługuje nas niemiła kelnerka, a potem jeszcze rohlíky z szynką na backstage'u) i idę na spacer, wiem jednak, na pełny spacer nie mam czasu. Więc jedynie na huśtawkę (wiem, mam lat prawie dwadzieścia sześć, ale to nie przeszkadza, bo założyłam spódnicę, którą kupowałam, kiedy miałam lat szesnaście). Włosy rozpuszczam, park pachnie jakby miało padać (czasem myślę, czy są może ludzie, którzy nie wiedzą, że powietrze inaczej pachnie nie tylko po deszczu, ale  przed; i teraz myślę o chwili, nie wiem, mogłam mieć lat siedem albo dziesięć, kiedy czekałam z mamą na korytarzu w szpitalu, było tam tylko małe okienko, przez które nie było nic widać, a ja powiedziałam: "będzie padać" i mama zapytała skąd to wiem - "powietrze tak pachnie"), włosy wpadają mi do oczu, przelatują do przodu, do tyłu, zawsze w odwrotnym kierunku niż ja i huśtawka. Krzyczeć mi się chce, piszczeć, śmiać się na głos -
- a jeszcze wczoraj (znaczy - w niedzielę, bo dziś jest wtorek) leżałam zwinięta w kłębek, ze strachu, płacząc jak małe dziecko - ale dziś (znaczy w poniedziałek) jest wiosna w lutym i kiedy Fi pyta się jak było (ma na myśli mój występ w teatrze, przed dużoludźmi, na scenie, w ogóle), to ja jej piszę o północy, siedząc już bezpiecznie i zmęczenie w Oku, pijąc moszt z limetką, więc ja jej jedynie piszę:
"jest wiosna w lutym i nic innego mnie nie obchodzi".

13.10.15

[dziennik wiosenny]

Po zeszłotygodniowym babim lecie w Ołomuńcu jest już tylko październik, październik bez słońca, październik zimnego powietrza w płucach, kiedy wracam wieczorem do domu. I wracam sobie gdzieś do wiosny, i wyciągam mój wiosenny dziennik. Wiosenny dziennik ma przypisy, bo czytała go Fi. W wiosennym dzienniku jest dużo słońca

***
[25.3.2015]
[pisane w pociągu Praga - Pardubice]

Wszystko to bierze się ze słuchania muzyki z czasów, kiedy moje nazwisko nie pojawiało się w poważnych gazetach – nawet jeśli później pojawiło się tam zaledwie kilka razy i raczej krótkotrwale – kiedy pewnie o tym śniłam, ale nie było jeszcze żadnych planów, które mogłyby do tego prowadzić. Muzyki z czasów, o których nie powiem, że były czasami mojej młodości – bo ta mnie jeszcze nie opuściła, czasem tylko oddala się lekko, przybiera poważniejszą twarz – ale dałoby się je określić pewnym szczenięctwem, z perspektywy czasu. Z muzyki, która coś z tego szczenięctwa budzi, przywraca dawną energię i trochę szaleństwa, odrywa nogi od podłoża, a kolejne kufle piwa od stołu – w kierunku ust. I wszystko to sprawia, że wracam do domu późno lub wcześnie, bo ciągle zajmuje mnie kolejnej wiosny łyk. Z tego to się bierze – lecz nie tylko. Bierze się to także z lektur, które powinnam przeczytać w okresie przed-szczenięcym, nie powtarzać tych, które już miałam przeczytane i nie zaczynać nowych, jeszcze bardziej romantycznych. Bo cóż może być gorszego, niż to co płynie z połączenia muzyki, poziomu alkoholu we krwi i książek zbyt romantycznych i sentymentalnych? Cóż może być gorszego – i zarazem jaka wiosna może być piękniejsza niż ta, której dni rozmyte są sentymentem, a wieczory zaostrzone wzburzoną krwią? Może to być wiosna zgubna – ale mam też już 25 lat i lepiej trzymam się w narzuconych granicach. Zęby myję całkiem regularnie, a naczynia codziennie wieczorem.

[26.3.2015]

Głupieję z wiosny, głupieję z zapachu deszczu – Olja mówi není slunce, není jaro[1] – ale ona nie siedziała dziś rano na słońcu przed kinem – a teraz nie umie się cieszyć tym powietrzem sugerującym burzę.
Ale żadnej burzy nie będzie. To jeszcze nie ich pora.

[19.4.2015]
[pisane na porannej weekendowej kasie, kiedy ktoś na barze puszczał Doorsów]

Z wiekiem nie uczę się nic. Miesiąc po 25 urodzinach dalej nie nauczyłam się nie narzucać się innym. Bezcitnou[2] suką, która odchodzi rano i nigdy się już nie odzywa raczej w życiu nie uda mi się być. Właściwie nie jestem pewna, czy choć raz, raz jedyny mi się to udało.
A Doorsi ciągle powodują u mnie drżenie krwi. A wiosenne powietrze porusza te struny, te zapomniane struny, kiedy miałam lat 17 i biegłam skrajem lata, te struny, które grają melodię uniesień i burzliwych przeżyć i zagłuszają każdą poważną i niepoważną myśl. A wszystkie istotne i poważne sprawy załatwić trzeba na wiosnę. Zamiast leżeć na trawie wśród stokrotek, zamiast wdychać zapach deszczu w te dni, kiedy wszyscy pytają i gdzie ta wiosna.
Spokoju duszy na wiosnę nie zaznam nigdy, nie będą mi oszczędzone porywy serca. Serca lub kundy, ono je to občas v podstatě jedno[3].
I cała ta sentymentalność i boże mój dzięki raz jeszcze, że nie pisze już wierszy oraz że dalej podnieca mnie czytanie Poświatowskiej, tych wierszy tak zmysłowych – i to zmysłowych od zmysłów, od dotyku, węchu i zapachu skóry nasiąkniętej słońcem – jednocześnie tak bardzo ocierających się o śmierć. Ono je to občas v podstatě jedno – wiosna, śmierć i pszczoła.

[21.4.2015]
[w metrze, na żółtej trasie. albo w piątce, jadąc z archiwum komunikacji miejskiej]

Za chwilę będą kwitły bzy. Doorsi prześladują mnie wszędzie, a wszyscy vratní[4] wszystkich archiwów mnie balí[5].

[25.4.2015]
[na ławce we Stromovce, łaziły po mnie mrówki]

We Stromovce nie rosną bzy. Przynajmniej nie przy głównych trasach. I na Letnej jest ich mało. Trzeba będzie iść, zbierać, o zmierzchu ciąć i udawać, że się nie kradnie Bez trzeba kraść. Bez się kradnie jak się kradną serca. Z bzu jest szaleństwo, z bzu jest duszy duszno – i dusza musi się rozbiec szaleńczo, aby nabrała powietrza. Albo odwrotnie – dusić się przesłodkim zapachem, do szaleństwa.
Myślę o tym jak muszę przestać myśleć o tej wiośnie, myślę o tym, jak się trzeb zatrzymać, wyprzeć całą tę rozpustę z głowy. Pracować, uczyć się. Ale mam żółty kwiat założony między kartkami notesu, z Petřina, a przecież tak nie lubię Petřina – żółty, choć żółte kwiaty oznaczają zdradę. A może właśnie dlatego?
– oraz czemu w Pradze nie sprzedaje się konwalii (konwalie są trujące, trzymać je z daleka od kotów!) – bez i konwalie, wszystkie duszne zapachy maja. Maj jeszcze není – ale przecież ten kwiecień tak nieuchronnie stacza się w kierunku května[6]. W jakiś sposób dzięki tym językowym fałszywym przyjaciołom mam květen przez dwa miesiące (przez Stromovkę przejeżdża pociąg).
Przestań, już przestań, zatrzymaj to całe szaleństwo zmysłów, jeśli nie teraz, to chociażby zanim to zajdzie zbyt daleko. Cholerna głodna wrażeń histeryczko – nie zniszcz swojego długo wypracowywanego spokoju duszy, nie kąp swej duszy w bzie, nie nurzaj.
[mówisz to sobie a przecież nie chcesz]


--------------
[1] Nie ma słońca, nie ma wiosny.
[2] Bezcitná -  bez uczuć.
[3] Kunda – pizda, ono je to občas v podstatě jedno –to jest czasem w zasadzie to samo.
[4] Woźni, stróże, ludzie przy wejściu do Ważnych Budynków.
[5] Balit – pakować, aczkolwiek tutaj podrywać.
[6] Není – w tym kontekście „nie ma”, zaprzeczenie do „jest”, które w języku polskim bez sensu realizujemy innym czasownikiem. Květen – maj.

29.08.15

[stół]


Są rzeczy, których znaczenia w naszym życiu sobie na co dzień nie uświadamiamy. Właściwie nawet nam nie wpadnie do głowy myśl o tym, jak są nam niezbędne. Taki stół na przykład.

Mój okrągły stół z podwójnym blatem był ze mną cztery lata. Na początku był jedynie stołem w naszym pierwszym praskim mieszkaniu. Przy pierwszej przeprowadzce, która nastąpiła wyjątkowo szybko i niespodziewanie, stół stał się mój. Właścicielka mieszkania nie pragnęła tego pięknego starego mebla z nogami z metalowych rur. Od tej pory nie myślałam o nim inaczej niż jako o Moim Pięknym Okrągłym Stole. 

Dało się przy nim jeść, ale najwyżej we trzy osoby i dość niewygodnie. Zazwyczaj jadłam przy nim ja - mając obok siebie również komputer, milion brudnych kubków i ten jeden aktualnie używany, stosy książek i papierów, a często też kota. Co jakiś czas sprzątałam go gruntownie, przemywałam szkło na górnym blacie i dopychałam burdel, który trzymałam pomiędzy blatami, żeby było go mniej widać. Na urodziny Miszona rozstawiałam na nim wszystkie dobroty i alkohol dla gości. Pisałam przy nim prace na uczelnie, kawałki licencjatu i książki. Raz nawet wysprzątałam go tak, żeby dało się na nim robić pączki. Stół, po prostu okrągły stół, który stał w kuchni.

Od poniedziałku nie ma już stołu. Od poniedziałku jestem zagubiona w przestrzeni mojej kuchni. Kiedy wróciłam wieczorem pijana jeszcze tak bardzo mi nie przeszkadzało, że go nie ma, ponieważ udałam się wprost do Najniewygodniejszego Łóżka Świata. Ale kiedy obudziłam się w środku nocy to nie bardzo wiedziałam, gdzie odłożyć szklankę. Kiedy wróciłam o piątej rano z nocnego spaceru nie wiedziałam, co zrobić z torbą. Popołudniu jadłam obiad siedząc na ziemi - laptop z włączonym serialem na jednym krześle, talerz na drugim. Ciągle się gubię, kiedy chcę wziąć coś, co leżało zawsze na stole - ołówek, papierki, na których robię listy zakupów. 

To wszystko są tylko drobne przedprzeprowadzkowe i w-trakce-przeprowadzkowe niedogodności. Ale jest też uczucie pustki. Pustki po stole, dziury w przestrzeni, zakłócenie w układzie pomieszczenia - uczucie aż fizyczne. Wchodząc do kuchni ciągle omijam Stół, Którego Nie Ma. Stół, Którego Nie Będzie - bo przeprowadzki z większego do mniejszego mają to do siebie, że z niektórych rzeczy trzeba zrezygnować. 
A kiedy już ich nie ma, to nie ma ich bardzo niedorzecznie.

17.04.15

[archiwa, archiwalia, archiwariusze]


Lubię pracować w archiwach. 

Nie pokochałam nigdy czytelni bibliotek, do bibliotek jedynie wpadam, żeby wziąć zamówione książki - i uciekam. Odrazą napawa mnie myśl, że mogłabym siedzieć i godzinami pracować w jakiejś bibliotece. Czasem zdarza się, że muszę - coś jest niewypożyczalne, więc trzeba znaleźć miejsce, najbliżej jak się da, znaleźć co potrzebne, wyciągnąć aparat, kopia zrobiona, ucieczka. Nie dla mnie jest dawna kaplica Jezuitów, nie dla mnie jej piękne stropy i wysokie okna. 

Nie uczyłam się w bibliotece do matury, nie uczyłam się do sesji żadnych, nie nauczę się na egzaminy końcowe, licencjatu tam nie pisałam - ani książki tam nie napiszę. 

Archiwa są czasem podobne, a czasem zupełnie inne. W klasztorze na Strahovie jest na przykład dość bibliotekowato, a w Czytelni Akt praskiego sądu siedzi się w kąciku między pokojami i ktoś ciągle chodzi. W tejże Czytelni pracuje też Polka, która rozmawia ze mną swoją przez dwadzieścia lat poczeszczoną polszczyzną. W Pardubicach w sądzie spędzam godzinę na lekko zakrzywionym korytarzu, choć umówiłam się na 13.15 dokładnie. Do Archiwum miasta Pragi nigdy nie chodzę w godzinach otwarcie badatelny - pan archiwariusz odbiera mnie z portierni i potem siedzę przy ogromnym stole na szóstym piętrze z widokiem na... Archiwum Narodowe. Praskie archiwum lubię najbardziej, nie muszę mieć białych rękawiczek a pan archiwariusz robi mi herbatę. Pisze mi też maile w piątki o 7 rano, bo wtedy rozpoczyna pracę i dzieli się ze mną tym, co w mojej sprawie znalazł. Za to sąsiednie Archiwum Narodowe jest najformalniejsze z formalnych. Wnieść można ze sobą: długopis, luźne kartki - broń boże notes, nawet malutki, A6 rozmiar, i w takim na pewno da się coś ukryć i wynieść - i aparat. Aparat pod warunkiem owszem, że wypełni się odpowiednie podanie, w którym dokładnie wypisze się co się fotografowało. Potem następuje mnóstwo papierków z mnóstwem podpisów i archiwalia wydawane są pojedynczo. 

Pracownicy archiwów są najwspanialszymi ludźmi na świecie. Nawet jeśli przez pierwsze pięć minut wizyty w Czytelni Akt pani krzyczy na mnie niczym pielęgniarka rejestrująca pacjentów na urologii w Motolu. Komendy są krótkie: co, po co, pełnomocnictwo... a to pani jest, to muszę pani powiedzieć, że nam pani dała pracy z tą Černą, żeśmy się tu z koleżanką naszukały. Nie spotkałam jeszcze archiwariusza, który by swojej pracy nie lubił - wszyscy przypominają trochę wariatów, doskonale zorientowanych w zawartości wielkich instytucji, w których pracują, żyjących skrótami literkowo-numerkowymi - czarną magią dla każdego normalnego człowieka. Kilka dat i nazwisk wystarcza im, żeby przynieść mi na stół rzeczy, które wyjaśniają to, co wyglądało na beznadziejnie niewyjaśnialne. Adresy, małżeństwa, rozwody, sądy i listę ocen z drugiego semestru pierwszej klasy Szkoły Graficznej, rok szkolny 1943/44. 

Są to ludzie szczęśliwi, że mogą pomóc, a im trudniejszy jest przypadek, im bardziej nielogiczny obraz dają znalezione informacje, kiedy coraz bardziej zabawa ta zaczyna przypominać zabawę w detektywa - tym ich szczęście większe. Mój przypadek jest więc dla nich idealny. Pan archiwariusz praski już przestał mi mówić bądź pisać, że coś absolutnie nie ma sensu. Jakieś 20 maili temu* stwierdził po prostu: w otoczeniu Jany nie zdziwi mnie już nic

Poza archiwami są pewnie całkiem zwykłymi ludźmi. W końcu na drzwiach gabinetu w praskim archiwum wisi mała tabliczka, dziecięca praca, z napisem: Tutaj pracuje tatuś.



------------------------------------------------------------------
*nasza mailowa konwersacja ma już prawie 50 maili. 

01.08.14

[zadra]

I kiedy już z całą pewnością, całą sobą mówię, że dom jest tutaj - to ciągle, są dni, kiedy zadra w sercu, kiedy wyrzut sumienia. 

U brzegu Wełtawy cumuje barka. Na barce koncert. I śpiewa się, śpiewa się Warszawę.

Zadra w sercu, igiełka, co kłuje.


07.03.14

[poezje dnia powszedniego]

Jest rano i idziemy z N. na targ. Prowadzimy swoją małą wojnę. Dzielnie odpieramy ataki przy kolejnych stanowiskach. Sprzedawcy już chyba pokazują nas sobie nawzajem i coraz bardziej rozbawieni proponują sáček, sáček - ale idźcie wy wszyscy z tymi foliowymi torebkami, plastovými taškami, na por sáček, na jedno awokado oddzielna torebka! Znów wygrałyśmy, znów mamy po kilka produktów w jednym sáčku, a niektóre nawet luzem w zakupowych torbach.

Potem jest popołudnie i wracam z uczelni. Tramwaje jakoś ślamazarnie podjeżdżają, jakoś się ciągną, zawadzają im auta. Wsiadam i się rozglądam, i chłopak przesuwa się do okna, robi mi miejsce. Się uśmiechamy. Na Letnej między burymi krzaczorami - to te krzaczory, co już niedługo zmienią się w krzewy i drzewka i inne kwitnące tałatajstwo - świeża trawa. W słoneczne dni jestem zawsze szczęśliwa na placu Strossmayera. W słoneczne dni to jest mój plac Strossmayera, z moim moim kościołem z wieżami pnącymi się do nieba. 

Albo w mięsnym. Kobieta podaje mi wołowe, kawał szpondru i pręgę. Podaje je z miłością, z podziwem na nie patrzy, jak na dzieło sztuki, jakby sama tę krowę pasała. Te wszystkie poezje všedního dne, te wszystkie poezje codzienne, to już było tyle razy, to już jest ograne i ośpiewane, lekko pretensjonalne - a jednak. Całe szczęście, że ja już wierszy nie piszę, że wyrosłam. Ja już tylko rosół gotuję. Z tych wywalczonych, beztorebkowych warzyw i z tej ukochanej wołowiny.

Zasypiam lekko, i śnię dużo, i dni trzeba organizować coraz bardziej. Chyba po raz pierwszy w życiu.

[i bądź mi drzwiami
nade wszystko drzwiami
które można otworzyć

dokořán]

01.08.13

[pieta]

Na moście Karola zatrzymuję się i patrzę na rzekę. To chyba najczęściej mnie łapie właśnie nad rzeką - że to tak niezwykłe, ze tu jestem, ta nierealność, że to może tylko wakacje a nie na stałe. Nie miewam takich stanów na Rynku Staromiejskim, na placu Republiki, czy pod świętym Wacławie; nie wydaje mi się też, żeby na Hradzie mnie to dotykało. Musi być Wełtawa; tak jak ten kicz-widok z Letnej, spod Zameczku na Pragę letnią, przy zachodzącym słońcu, wszystko pastelowe, oprawione w ciemną ramkę kasztanów, pod którymi siedzimy. Czasami po prostu trudno uwierzyć.

Mówię Ci o tym i idziemy dalej, mijamy krzyż po lewej i pietę po prawej. Przypominam sobie kurs, na którym przewodnik-lektor opowiadał nam o wszystkich rzeźbach na moście. Tutaj musiał tłumaczyć Czechom, co to znaczy pieta. Uświadomiłam sobie, że nie pamiętam okresu w moim życiu kiedy to słowo nie było dla mnie oczywiste. 
Oraz że pierwszą pietą jaką pamiętam nie jest Matka Boża z umierającym Chrystusem, ale pieta powstańcza..

23.07.13

[stolperstein]

Mniej więcej od momentu, kiedy znalazłam zaginione listy Mileny Jesenskiej z więzienia w Dreźnie i z obozu w Ravensbruck, kiedy już wiedziałam, że to na pewno to, że trzeba to przetłumaczyć, że będzie to wydane, mniej więcej od tamtych dni kołuje mi po głowie myśl, że na ulicy Kouřimskiej 6 nie ma nic.
Po większości z nas zostaje grób, jakaś tabliczka, napis na skrytce z urną. Jest miejsce, w które mogą przyjść bliscy, rodzina, znajomi, ludzie, którzy nas podziwiali czy szanowali, czy po prostu darzyli z jakiegoś powodu sympatią. Oczywiście, możemy sobie zażyczyć, żeby nas rozsypano - ale dalej pozostaje to miejsce, które jest z nami związane, które sobie w jakiś sposób wybraliśmy. 
Milena Jesenska, tak jak inne ofiary obozów, nie ma swojego nagrobka. Chociaż jej rodzinie zaproponowano przyjazd i odbiór ciała (bądź urny, tutaj są różne wersje), stary profesor Jesenský, ojciec Mileny, nie miał na to siły. Wiele razy myślałam o tym, żeby pani Alenie Wagnerovej, która napisała biografię Mileny, która tłumaczyła jej obozowe listy, zaproponować jakąś petycję, prośbę do władz dzielnicy aby na Kouřimskiej 6, gdzie Milena mieszkała do swojego aresztowania w niedzielę, 11. listopada 1939 roku, umieścić jakąś pamiątkową tablicę. Możliwe nawet, że wspomniałam o tym w jednym z wielu mail, które między sobą wymieniłyśmy. Ale jakoś nic z tego nie wyszło. Milena Jesenská nie ma swojego miejsca.

Kłamię - nie miała. Do zeszłego czwartku, 18. lipca tego roku. Tego dnia na chodniku pod domem pojawiła mała złota tabliczka, która krótko informuje, że w tym domu mieszkała Milena Jesenská, urodzona w 1896 roku, aresztowana w 1939, zamordowana 17 maja 1944 w Ravensbruck.
To Stolperstein, kamień, o który się potykamy, kamień pamięci w formie kostki brukowej umieszczonej przed domem ofiary nazizmu. Po czesku mówi się na nie kameny zmizelých, kamienie tych, którzy zniknęli. Po raz pierwszy potknełam się o nie w naszych holeszowickich ulicach. Nie rzucają się szczególnie w oczy, ale czy o to chodzi?

Na Kouřimskiej byłam w piątek, razem z E. Pokazywałam jej dom Jany w sąsiednich Hornich Stromkach. Zatrzymałam się też pod szóstką, nawet wygłosiłam zdanie o tym, jak to nie istnieje żadne miejsce upamiętniające Milenę. Nie spojrzałam pod nogi. Dopiero dziś znajomy podesłał mi link do zdjęcia (Janku - díky!). 
Tak bardzo się cieszę, że w zeszłym tygodniu się myliłam.




TUTAJ link do czeskiej strony projektu (także w języku angielskim i niemieckim) - historia projektu, mapa kostek

28.04.13

[skrzyżowanie]

Na skrzyżowaniu ulicy Farskiego, pierwszego patriarchy Czechosłowackiego Kościoła Husyckiego z ulicą podpułkownika Sochora nachodzą mnie myśli zasadnicze. Idę na uczelnię, na zakupy, z zakupami, do pracy i z pracy, codziennie, przynajmniej raz przechodzę to skrzyżowanie. Tam właśnie jest jakaś energia. To może być kielich na kamienicy, w której jest kościół husycki, ten wielki złoty kielich, który w nocy świeci. Ale nie musi.
Po prostu tam jest miejsce, gdzie stwierdzam na przykład, że ten stan, w którym się znjaduję najlepiej oddaje słowo harmonia.

27.03.13

[jakieś listy po niemiecku]


Jana Černá nie miała łatwego życia. Każdy, kto próbuje się zająć jej biografią, na początku zderza się przede wszystkim mitami i legendami, które zrodziły się wokół jej osoby. W niewielu tekstach, które o Janie powstały jest wiele nieścisłości, w datach, w faktach. Niełatwo to skorygować, sprawdzić. Nie zostawiła po sobie wiele. Całą jej pozustalost jej potomkowie przechowują w jednej teczce. Z ludzi, którzy znali Janę osobiście, żyje dziś niewielu, nie wszyscy chcą o niej rozmawiać. Praca nad biografią Jany Černej-Krejcarovej to ciężka robota przeplatana szczęśliwymi przypadkami. 

1.
Honza pojawiła się w moim życiu trzy lata temu. Po obejrzeniu filmu „3 sezony v pekle” oraz przeczytaniu wspomnień Egona Bondiego, na podstawie których powstał scenariusz filmu, chciałam dowiedzieć się więcej. Przeczytać jej hard-sex wiersze, jak je nazwał Bondy, sprawdzić, czy dalej szokują. Pewnemu polskiemu pisarzowi, który w swojej książce poświęcił rozdział Milenie Jesenskiej, na spotkaniu autorskim zadałam pytanie: 
- Dlaczego nie napisał pan też o jej córce, Honzie?
- Co niby miałem napisać? - Odpowiedział - Że była kochanką Bondiego i siedziała w pierdlu?
Wtedy mnie zirytował, dziś jestem mu wdzięczna, bo bez tej irytacji nie było by dalszych poszukiwań.

(...)
2.
(...)
W Archiwum Służb Bezpieczeństwa chciałam uzupełnić swoją wiedzę nie tylko o Janie samej, ale też o bliskich jej osobach. Między teczkami, które przeglądałam była więc teczka Jaromira Krejcara, ojca Jany. Ten uznany awangardowy architekt w maju 1948 został wysłany przez Politechnikę v Brnie na delegację do Londynu. Nie wrócił, razem z drugą żoną Rivą emigrowali. Między dokumentami w teczce znalazłam też pismo z okręgowego komisariatu na  Pradze-Mihlach, które mówi o przyniesionej przez pewnego restauratora kopercie z różnymi osobistymi dokumentami i listami. A także zawartość tej koperty: legitymacja Związku Architektów Socjalistycznych, ważna na rok 1947, świadectwo chrztu Mileny Jesenskiej, oświadczenie Głównego Urzędu Psychoteczniczego w Pradze, który stwierdza, że Jana wzorowo zdała testy psychologiczne kwalifikujące ją do nauki w szkole średniej. Oraz listy. Większość z nich stanowiła korespondencja Krejcara z brytyjskim architektem Davidem Freemanem. Pozostałe były pisane po niemiecku. Nie znam niemieckiego, ani słowa. W notesie zapisałam: jakieś listy po niemiecku, chyba dotyczą Mileny...

3.
Dotarło to do mnie dopiero po chwili. Przecież na niemieckich listach jest napis RAVENSBRUCK. Dalej nadawca: Milena Krejcarova. Numer 4717.(...)

---------------------------------------------------------------------------

Całość tekstu ukaże się w wersji czeskiej 11 kwietnia (dubna) w numerze 2/2013 czasopisma Listy www.listy.cz razem z tymi tajemniczymi listami. Niedługo potem w Ołomuńcu odbędzie się spotkanie promujące nowy numer dwumiesięcznika. Na spotkaniu mam być ja i mam jeszcze raz opowiedzieć o tym, jak to wpadłam na te listy i dlaczego uważam, że to nic więcej niż przypadek. 
Jak będzie jasne, kiedy spotkanie będzie to się pochwalę. 



20.03.13

[filozofia w toalecie]

Na drzwiach toalery na drugim piętrze Wydziału Filozofii Uniwersytetu Karola może przeczytać:

MEMENTO MORI!
LIVE YOUR LIVE!
PEACE, BEAUTY, TRUTH, LOVE

i inne życiowe prawdy, które krótko podsumowuje mało wyraźny napis na dole framugi:

to všechno jsou nebetyčně trapné kecy!*


*
P.S. jestem z siebie dumna, lekko updatowałam swoją Ucieczkę, zrobiłam w końcu porządną listę blogów z boku i teraz możecie sobie zobaczyć, co tak naprawdę czytam.
--------------------------------------------------------------------
*to wszystko jest niebotycznie żałosnym pierdoleniem

26.02.13

[Anna wzbudza sensację]

Wieczór w bardzo literackiej kawiarni po bardzo literackim spotkaniu z autorem Książki Roku 2012. Zajęcia w podgrupach i podgrupkach.

- Myśmy w latach 90tych wydawali Clarissę mówi pan specjalista od Hrabala, undergroundu i spółki - To ciekawe, że teraz, po 20 latach, ktoś się w końcu tą Krejcarovą zainteresował, porządnie zajął..
Między nas wpada pan autor Książki Roku i prawie krzyczy:
- Naprawdę znalazłaś te listy Mileny?! To trzeba opublikować, koniecznie, w Lidovkach, artykuł w Lidovkach, na całą stronę...!

...

Ślepej kurze ziarno, piórnik koh-i-noora i śliwowica Annie na osłodę....

23.01.13

[1912]

Miałam dziś zrobić parę innych rzeczy, ale rano zdecydowałam się iść na wystawę do Obecního domu, czyli Miejskiego Domu Reprezentacyjnego, jak się to podobno tłumaczy. Wystawa 1912 - sto lat od otwarcia Obecního domu kończy się w przyszłym tygodniu, więc uznałam, że to ostatni dzwonek. Szybko namówiłam właścicielkę kota Franciszka i poszłyśmy.

Rozczarowanie. Ale od początku. Nie jest to blog przewodnikowy jak ten holešovicki więc nie będę się rozpisywać o tym, co to właściwie ten dom jest, kto wie, ten wie, kto nie ten szup szup do artykułu na Wiki. Opis wystawy zapowiadał, że będzie to przeżycie niesamowite, bo obok starszej generacji artystów secesyjnych można zobaczyć prace członków dwóch innych grup - Skupiny výtvarných umělců, czyli Grupy Artystów Plastyków oraz nieznanego mi wcześniej Uměleckého sdružení Sursum - Artystycznego Stowarzyszeni Sursum. No po prostu jaram się, serio.

Ok, a więc rok 1912. Po siedmiu latach budowy zostaje otwarty Obecní dům. Wielka secesyjna budowla według projektu panów Balšánka a Polívky. Pan Osvald Polívka to nie byle kto, praktycznie wszystko co w Pradze secesyjne, to jego*. Zdobienia wykonali najwięksi tych czasów. Mucha, Aleš, Myslbek... Sala koncertowa na 1200 słuchaczy, na parterze kawiarnie, restauracje. Szał.

Ale secesja jest już wtedy tak trochę passé. Pavel Janák kończy most Hlávki, pierwszy żelazobeton w Pradze. Pavel Janák do spółki z Gočárem i kilkoma innymi wypinają się na stowarzyszenie artystów Mánes i zakładają swoją Grupę Artystów Plastyków. Pavel Janák pisze swoje teksty teoretyczne o kubiźmie, a Gočár kończy Dům u Černé Matky Boží, Dom Czarnej Madonny, późniejszą ikonę architektonicznego kubizmu. Pavel Janák projektuje wnętrze na wystawę Grupy w Obecním domě, zasłania bogato zdobione secesyjne ściany, zamienia we wnętrze kryształu...

Rok 1912 wyglądał tak, a dziś wyglądało to buro. Na wystawę przeznaczono trzy sale. W pierwszej, środkowej, pierwsza z obiecywanych makiet, Obecní dům oczywiście. Pierwsza i jak się okazało - ostatnia. Poza tym w sali trzech panów pilnujących. Po lewej sala z pracami starszej generacji - Mucha i spółka, ogólnie secesja. Prace nieszczególne, żadna jakoś mnie nie przyciągneła. Najciekawszą częścią tej sali była część multimedialna wystawy - na wmontowanych w stoły tabletach można było obejrzeć kalendarium roku 1912 w postaci zdjęć, posłuchać kilku skomponowanych w tym roku utworów oraz obejrzeć dziesięć krótkich filmów. Skupiłam się na zdjęciach.**

Drużyna Slavii

Wyspa Štvanice, Law-tennis club Praha, czyli LTC Praha. Za kilka lat z tego klubu, na tej wyspie zrodzi się czeski hokej.

Budowa mostu Hlávki, odcinek od Štvanicy do Holeszowic, projekt P. Janák

Budowa pomnika świętego Wacława na Vaclaváku


Na końcu pierwszej sali był kubistyczny pokoik. Tutaj faktycznie było spotkanie - na ścianach pokrytych kubistyczną tapetą wisiały projekty Domu Reprezentacyjnego, które zostały zgłoszone na konkurs, choć niekoniecznie go wygrały. Po środku stał stół z krzesłami - nie dotykać!, w rogu mały stolik kawowy z fotelami - nie siadać! Kiedy przyklękłam, żeby wyfotografować stolik odkryłam na stoliku naklejkę z kodem kreskowym - a więc to replika pochodząca najpewniej ze sklepu Kubista, Ovocny trh 19, 5 minut drogi stąd.

Nie dotykaj!

Tapeta 

Nie siadać!

Kup pan stół!


W sali po prawej Grupa Artystów Plastyków i Stowarzyszenie Artystów Sursum. Jeśli chodzi o prace Grupy nic moc, trochę Čapka, trochę Fiali, trochę Kubišty. Kilka szkiców Janáka i Gočára. O wiele ciekawsze eksponaty są na stałej wystawie w Veletráním palácu. Artystów z Sursum nie znałam, więc nie mogę powiedzieć, czy reprezentacyjne czy nie. Tak samo jak w pierwszej sali, tutaj też stał stół z tabletami (zawartość identyczna) oraz leżały kartki i ołówki. Skorzystałam i pozostawiłam kawałek swojego bazgroła pod Janákowymi wazami.





------------------------------------------------------------------------------------------
*Dworzec Główny na przykład nie.
**Zakaz fotografowania oraz brak aparatu sprawiły, że mam niestety jedynie zdjęcia z telefonu wątpliwej jakości.

20.01.13

[raj mojego taty]

Mój tata nigdy nie czytał książki Zrób sobie raj i pewnie nawet nie wie, że taka istnieje*. Mimo to jest przekonany, że w tych Czechach, co ja żyję, to jest wspaniale. Szczególnie politycznie i około-politycznie po prostu miodowo.

Kiedy przyjeżdżam, pyta, czy to też tak jest jak u nas, obozy, wojna czesko-czeska. Mówię mu, że akurat ci moi Czesi, co ich mam na codzień, to niespecjalnie gadają o polityce, no, może Aneta trochę, ale ja nie wiele kumam, bo nie jestem zorientowana. Próbuję tłumaczyć, że gazety to czytam tylko w soboty i to zazwyczaj tylko o architekturze, że w telewizji to oglądam hokej, a na internetach omijam serwisy informacyjne, tak z założenia. Tata już tego nie słucha, przecież już wie, że ci Czesi, co ja ich znam, nie awanturują się nad piwem o to, kto na kogo głosuje, więc Czesi się nie awanturują o takie pierdoły w ogóle.
Czasem jednak tatę łapie niepewność. W święta na przykład pytał, jak to było jak Havel umarł. Czy ktoś wymyślał, żeby go pogrzebać tam czy sram, no, przecież wiesz córcia o co mnie chodzi... Nie bardzo wiem, co powiedzieć, więc mówię co wiem - że przecież było jasne, że sie go pochowa obok Olgi, a kiedyś w przyszłości, jak przyjdzie czas i na Dagmar, to i Dagmar tam położą pewnie i będą tak we trójkę leżeć. I też mówię o lawecie, o symbolach... Tata nie jest usatysfakcjonowany, chyba odpowiedziałam na inne pytanie niż on naprawdę zadał...

Kiedy znów przyjadę to będę mu mogła opowiedzieć o tym, jak Czesi wybierali prezydenta. Chyba się trochę zdziwi jak się dowie jak to w tym raju, do którego mu emigrowała córka, wyciąga się duchy przeszłości wcale nie gorzej niż u nas.


--------------------------------------------------------------------------------------------
*tata właściwie nie czytał żadnej książki o Czechach, od roku obok łóżka leżą Pepiki i już się odgrażam, że je zabiorę z powrotem, skoro ciągle jest w połowie Charlotty Masarykovej.
Za to potrafi pięknie utworzyć narzędnik liczby pojedynczej od słowa kluk i podobnych. Przecież był taki serial animowany - O klukovi z plakatu...

04.09.12

[metropolia]

- I jak ci się podoba w tej naszej metropolii? - pyta mnie pewien intelektualista pierwszej klasy, znajomy znajomej, z tych co piszą swoje básničky do moleskinów, nó, vlastně to ani není básnička, ale stejně vám to přectu*, więc ten człowiek mnie pyta, bo przecież po roku to już chyba mam jakieś zdanie.

- Mała ta wasza, hmhm, metropolia...

Rok minął, zaczął się następny. Dom jest tutaj.

--------------------------------------------------

*báseň -wiersz, básnička - wierszyk, zdrobniale lub lub z lekką podśmiechujką; a dalej: "wlasciwie to nie jest żaden wierszyk, ale i tak wam to przeczytam"

22.05.12

[przerwa na reklamę]

reklamę oczywiście siebie samej

czyli Cygan zaczęła drugi blog tworzyć, tym razem tematyczny.

http://mojeholesovice.blogspot.com/

jak widać z adresu Cygan zaprasza na wycieczkę do Holešovic, czyli tak, brawo dla bystrych, dzielnicy Pragi, w której mieszka.

lubiących narzekać, ze nie widzę literek, ten szablon jest do dupy, mój monitor jest super skalibrowany-to twój jest chujowy i dalej w tym klimacie, proszę serdecznie, aby się na razie nie wywnętrzali, blog jest tworzony w czasie sesji (tak, od wczoraj mam sesję!), jako przerywnik od literatury czeskiej 19 wieku czy fonetyki (w przypadku pierwszego jest to raczej ucieczka). jak się ogarnę ze studiami to zrobię ładniejsze tło, ładniejsze literki i ogólnie ładniejsze wszystko.

jak narzekający się zesra jeśli się nie wywnętrzy niech mi napisze maila, wiadomość na fejsie, ostatecznie swoje żale wyleje w jednym, ale naprawdę jednym, komentarzu, a jak będę miała chwilę to coś się z tym zrobi.

tych, którym by się zachciało narzekać na jakoś zdjęć - niestety, sprzęt niemłody, na nowy się nie zapowiada, a jeśli chodzi o moje umiejętności to naprawdę - porzućcie wszelką nadzieję. staram się, jak mogę, ale wyżej dupy i tak dalej. zawsze w końcu możecie mnie odwiedzić i zrobić lepsze.

a, i jakby się wam przypadkiem spodobało to wiecie - fajnie jest o tym powiedzieć, no nie?

11.03.12

[domy, domy]

- widzisz, najciekawsze w czeskiej kulturze jest piwo. a ty o jakiejś architekturze, Janákach!

- piwo wczoraj piłam. czy mogę w takim razie dziś obejrzeć funkcjonalistyczny kościół?

spacery, spacery. domy są piękne, domy to życie. architektura to jedna z tych sztuk, które mnie jeszcze zachwycają. zachwycają, bo dotyczą, nie są same dla siebie. nie wiszą w galerii jak te cholerne Słoneczniki, jak Dama z łasiczką, gronostajem, jak kto woli. bo te obrazy to sobie tak wiszą, na białych ścianach w niezbyt ładnych ramach, tak bez emocji. od emocji za to kipi tłumek gniotący się pod obrazem, turyści z przewodnikami, boże, boże, widzę to na żywo!. a mnie proszę państwa to nie podnieca, myślę ładne - ale sama nie wiem, czy mi się podoba, bo się podoba, czy może atakowana od zawsze tymi obrazkami wiem, że jest to arcydzieło, geniusz i cała reszta. wiem, lecz nie czuję, ładny obrazek, ignoratka cholerna..

a domy żyją, bo się w nich żyje. ktoś wchodzi, ktoś wychodzi, ktoś w nich pracuje, ktoś może oprowadza wycieczki. bo to na domy patrzysz i potem mówisz piękne miasto, szare miasto, miasto nijakie. tu każdy ma swoje zdanie, wie doskonale, czy Centralny to paskudztwo najgorsze, albo że na biblioteke-ośmiornicę to on nie chce patrzeć. możesz mi mówić o barokowych kościołach co chcesz, ale proszę Cię, naprawdę mnie to wnętrze odrzuca, ono mnie obrzydza i męczy. co miał w głowie lud tych czasów, że go te widoki miały do światyni ciągnąć? ja się pytam, a ty się mnie pytaj, co mieli w głowie ludzie, którzy stawiali funkcjonalistyczne bryły? co miało we łbach paru czeskich architektów, którzy udowadniali, że kubizm w architekturze się sprawdza, projektowali wnętrza jakbyś wszedł do kryształu. kim byli ludzie, którzy postawili brutalistyczne straszaki, patrzysz tylko na zdjęcia i już ci jakoś gorzej. i przede wszystkim - kim byli ci niesamowici ludzie, którzy w odległych wiekach średnich z kamieni pletli gotyckie koronki, przed którymi klęczę, prawie płaczę?

stoimy przed kościołem zaprojektowanym przez Josefa Gočára, praska dzielnica Vršovice, wielka biała łódź płynąca przez plac... co to był za wariat, który na rynku Starego Miasta chciał stawiać piramidę...?

[zdjęcia dwa pierwsze MS, ostatnie - projekt Josefa Gočára, przebudowa Staroměstskiej radnicy, 1909r.]

06.03.12

[pół roku]

minęło praskie pół roku. ile to jest, pół roku? dużo, mało, sama nie wiem. mam mieszkanie, swoje miejsca, swoją pracę i praskiego kota. karty do bibliotek, bilet trzymiesięczny, rachunki za internet, czeski numer telefonu.

gubię się jednak na Starym mieście, to dalej jest wszystko na czuja, małe pokręcone uliczki i tylko przypadkiem trafiam tam gdzie chciałam, zdziwiona, to już tu? na Mustku wysiadam zawsze nie tym wyjściem, które planowałam, najchętniej to na Mustku nie wysiadam w ogóle. metrem jeżdżę jak najmniej - bo wieje, urywa głowę, przeziębia, niemiło. w tramwajach muzyki nie słucham prawie wcale, bo przecież można tyle usłyszeć. na przykład te wszystkie prawdy bezdomnych, o tym że skoro každý Polák je žid (prawie każdy Polak to Żyd). albo najczulsze dialogi o niedziałającej wifinie (wi-fi) i że trzeba vypnout router, no, routřík, to s antenkama (wyłączyć router, no, routerek, to z antenkami). i z tramwaju wszystko widać, i mapa miasta się w głowie rysuje.

czasem myślę, czy nie zacząć się przedstawiać z -ová. bo pan w antykwariacie patrzy podejrzliwie - bo może jakiś facet mnie wysłał, żebym tej Annie co to zamówiła, podebrała książkę. albo pani w bibliotece na wydziale dwa razy zaznacza, że jej chodzi o moje nazwisko, nie imię.

po latach dziecięcego zachwytu nad wzorkiem, wieżyczką, klinkierkiem, nad oknem i drzwiami - czytam tłustą książkę Od moderny do funkcjonalizmu. kot siedzi w umywalce, a ja naprawdę nie wiem, co zamierzam zrobić z moim życiem dalej.

żyć chyba.

14.02.12

[o odchodzeniu. lub przychodzeniu]

to jest jak z przeprowadzką, niepewności, pakowania, życie ani tam ani tu - bo książki już w nowym mieszkaniu, a szczoteczka do zębów jeszcze w tym. jak ten pierwszy dzień na nowym, kiedy ustawiam meble, kiedy robię obiad na elektrycznej kuchence, której się boje. kiedy odkrywamy, że od okien ciągnie i że jest o wiele mniej światła niż w starym. kiedy jeszcze idę zabrać ostatnie trzy papiery ze starej nory, a przy okazji ostatni raz wyszorować wannę, wannę w surowej łazience, o białych kafelkach, z najpiękniejszą umywalką świata - nawet jeśli ma angielski kran. a później siedzę na środku dywanu i ryczę w mieszkaniu, które już jest jakby obce, ale dalej jeszcze meble w nim są bardziej dotykane niż w nowym. i to porzucone krzesło pod oknem, nie bierzemy go, jest zepsute.

a potem nawet się nie zauważa tego dnia, kiedy z pracy się wraca najnaturalniej na świecie na wprost, a nie w lewo, kiedy się rano automatycznie robi dwie kawy, odsłania psujące się rolety, karmi kota. jeszcze jakieś spojrzenie w stare okna - świeci się? nie świeci, opuszczone - ale już wszystko jest na miejscu, bo przez dziurę w drzwiach wpadł pierwszy list, rachunek za internet.

to jest chyba dokładnie jak ze zmienianiem mieszkania. tylko dłużej trwa, to takie nieprzystosowanie. te wieczorne myślenie, że co tu robię, że brak tego i tamtego, że bym gdzieś poszła lecz z kim? i te powroty, kiedy wszystko jest dobrze, kiedy trwa impreza ale w domu [domu?] nie ma gdzie rzucić ciuchów - bo nie ma mojego pokoju. niby na święta do rodziny, a najbardziej na miejscu się czułam, kiedy obudziłam się rano u Żony, i w korytarzu, tak zmęczona, tak skacowana, z rozmazanych makijażem zobaczyłam sie w lustrze. te pytania, jak mi tu jest i pytania jak wyjazd do warszawy. te pytania, na które im dalej w las, tym bardziej wkurwiona była moja odpowiedź.

i to znika. nie znika z wielkim bum, oficjalnym wypowiedzeniem i imprezą pożegnalną. znika bardziej jak śnieg na wiosnę, jest, jest, trochę breja, breja, no, breja, a potem nagle widzisz, że już trzeci dzień nie trzeba szorować butów po przyjściu do domu. takie małe olśnienie, jak pierwsze zielonowiosenne liście. nagle rozumiem, że faktycznie mało się odzywam do dawnych ludzi. i do tych najbliższych, a przecież myślę o nich dalej tak ciepło i dalej znajdują się na liście możesz zadzwonić w środku nocy. że kiedy mama pyta kiedy teraz przyjadę to odpowiadam, że nie wiem, ale jakoś szczególnie mnie to nie trapi.

to jest odchodzenie. ale jak się skądś odchodzi, to dokądś. nie zawsze wiadomo dokąd, ale zawsze gdzieś to jest. więc jest przychodzenie. przychodzenie do ulubionego wietamskiego warzywniaka, przychodzenie do pracy, przychodzenie wpadłam oddać klucze i zostawanie na dwie godziny, na fajka.

jeszcze sobie nie powiedziałam, że na pewno nie wrócę. na razie zastanawiam się co zrobić z bazylią, źle zniosła przeprowadzkę, usycha, opada.

06.02.12

[dopisy]

Pisanie listów uzależnia. Ten dziwny pociąg do długopisu i odartych kartek z notesu, do siedzenia w kącie i skrobania czegoś niby-wyraźnie. Równie dobrze mogłabym pisać dziennik, ale najpierw musiałby mi ktoś kupić nadający się do tego notes, na tyle śliczny, uroczy, że aż wymagający zapisania, motywujący. No i jakoś miło jest myśleć, że tą moją bazgraninę ktoś potem czyta. Albo przynajmniej próbuje.

Są takie dni, które nadają się tylko na pisanie listów. To te same dni, w które wstaje się z łóżka tylko po to żeby do niego wrócić z książką, laptopem, herbatą. Dni, kiedy z domu może wygnać tylko brak żarcia i papierosów, chociaż palić też się za bardzo nie chce. Prędzej zrobić coś dobrego do jedzenia. Zupę ogórkową ugotować, skoro Oli przywiozła ogórki i jest z czego. Przepis na pączki od niej wyciągnąć i zaplanować, że jak na zewnątrz się nie polepszy, to zostanie tylko siedzieć w domu i smażyć pączki. Albo sushi lepić. Naleśniki smażyć. Pić kakao i bawić się z kotem.

Właśnie, kot. Kot jest kotem towarzyskim. A nawet towarzyszącym. Siedzi z nami w łazience, kiedy się kąpiemy, śpi jak pies obok łóżka i nas pilnuje. Wzbudza moje ataki zazdrości, bo wychodzi na to, że mama powiedziała prawdę - jestem dobra w braniu kotów do domu, ale nie wychodzi mi bycie ulubionym kocim współlokatorem. Dziś zostaliśmy na dłużej sami. Przyniosłam mu nową zabawkę, prawdziwą, ze sklepu. Po minucie nurkowałam za nią pod kanapę, po pół godzinie Misza przestał ją dumnie nosić i wrócił do ukochanej trytki. Dla niewtajemniczonych - trytka to takie plastikowe małe cóś plastikowe, opaska zaciskająca się, co jak zaciśniesz to ni chuj nie ruszysz. Czemu trytka jest ukochana? Jest lekka, dobrze się ślizga podłodze, nosi w pyszczku. I jest pierwszą zabawką jaką kot sobie w nowym domu znalazł.

.

.

Przy mrozie, oprócz tego, że non stop chce się pić skóra nam schodzi jak wężom, ale pod spodem wcale nie ma nowej ślicznej, no więc przy mrozie chce mi się słodkie. Faza na ciasta się nie skończyła, ale w nowej norze brak piekarnika. Więc ogłoszenie parafialne - zbieram przepisy na słodkie nie-pieczone. Proszę tylko nie pisać o tiramisu. Z domu wyniosłam przepis na najlepsze tiramisu świata i nie wymienię go na żaden inny.