15 maja 2013 roku, decyzją NSA, po blisko 25-letnich staraniach i walkach w sądach, bezprawnie zrabowany w 1945 roku Dwór na Woli Zręczyckiej pod Krakowem, został przekazany z powrotem rodzinie-spadkobiercom jego budowniczych i dawnych właścicieli.
Tego dnia postanowiliśmy porzucić całe swoje dotychczasowe życie i poświęcić się przywróceniu i zachowaniu pamięci o tym niezwykłym miejscu. Dwór i należace do niego obiekty przez dziesiątki lat rządów PRL zostały doszczętnie rozrabowane oraz zniszczone przebudową i rozbiórką. Mozolnie dokonujemy rewitalizacji tego miejsca, by uczynić go lokalnym centrum kulturotwórczym i turystycznym. Na terenie obiektu działa już Muzeum Dwór Feillów oraz agroturystyka. Klikając w zakładki, zapoznacie się z naszą ofertą.
Jest to opowieść o czasach dawnych i tych współczesnych, o naszych zmaganiach z materią, zarówno zabytkową, jak i tą żywą, o stosunkach z urzędami i sąsiadami. Jest to blog o życiu, do którego serdecznie Was zapraszamy.

niedziela, 25 października 2015

A my wciąż przetwarzamy.

Dni robią się coraz krótsze, październik powoli odchodzi w zapomnienie. Jest to pora, kiedy wszyscy neo-wieśniacy biegają gorączkowo po swoich włościach i szukają pożytków, które mogliby pozamykać w słoiczkach, by długą i ciemną zimę uczynić przyjemniejszą. 

Rozmawiałam ostatnio z jednym ze rdzennych tubylców, który będąc na dużej bani, tłumaczył mi, jak ciężkie jest życie na wsi i ile to się trzeba napracować, by związać koniec z końcem. Wszyscy mają nas tu za miastowych, tymczasem mamy już 15 letnie doświadczenie w tym, że wieś to nie tylko sielskie widoczki za oknem, ale praca od śniadania po zmierzch. 
-No widzi pani, a te kurwy tutaj to tylko pazury malują!- wyraził się o młodym tubylczym pokoleniu płci żeńskiej sąsiad, któremu potakiwałam w poglądach na ciężką pracę na wsi.
Hmm... no cóż... Ja pazurów nie maluję, bo mi się lakier zdrapuje na strunach od gitary, poza tym nie mam nic przeciwko malowaniu pazurów na wsi, jak ktoś lubi. Maluję pazury u nóg, w pracy mi to nie przeszkadza :-)


Po przerobieniu dostępnej ilości winogrona, zostały nam już tylko jabłka, które zamykamy w butlach, by zrobić z nich wino jabłkowe. I wypraszam sobie, by napój ten nazywać jabolem. Jestem dosyć wymagająca, jeśli chodzi o trunki alkoholowe. Wino jabłkowe naszej produkcji zawsze bardzo mi smakuje. Jest tylko jeden warunek, by pozwolić mu dojrzeć w butelkach przynajmniej pół roku. Kiedy zlewamy przerobione przez drożdże wino do butelek, zawsze próbujemy i nie było wypadku, bym nie skomentowała produktu „ale syf”! Myślę o produkcji cydru, ale nie mamy do tego jeszcze odpowiedniego wyposażenia i co tu ukrywać, odpowiedniej wiedzy. Pierwszy raz jest najtrudniejszy, może trafią się najpierw jakieś warsztaty z robienia cydru.


Produkcja win owocowych na Woli ma długą tradycję. Antoni Feill, pracownik naukowy, profesor chemii, zajmował się profesjonalną produkcją win owocowych, w które zaopatrywał między innymi restaurację Hawełka w Krakowie. Aż takich ambicji nie mamy, bo życia nam nie starczy. Wystarczą nam ilości produkowane na własne potrzeby.

Kilka dni temu na aukcji trafiło nam się prawdziwe cudeńko. Wypatrzyłam uroczy sekretarzyk w tak pięknym stanie, że bałam się, że to współczesna replika. Pani sprzedająca mebel zapewniła nas, że to porządnie poddany renowacji oryginalny mebel. Czekałam na niego z bijącym sercem. Oczyma wyobraźni widziałam, jak będzie pięknie wyglądał w naszym saloniku, który powoli przybiera kształt ostateczny. Po kilku dniach sekretarzyk stanął na miejscu.


Wyposażanie dworku trwa już od dłuższego czasu i jeszcze mnóstwo tygodni upłynie, zanim wszystko będzie skompletowane. Każdy taki mebel z przeszłością, który przybywa do naszego domu, jest wyjątkowy. Prawdopodobnie trochę już dziwaczejemy, ale traktujemy je prawie, jak członków rodziny. Tak mają ludzie, którzy „widzą” w starych przedmiotach duszę.

w saloniku

Tutejsze lasy obfitują w grzyby, niestety, amatorów na te pożytki jest więcej niż grzybów. Ludzie zjeżdżają do lasu wolskiego jeszcze przed świtem, by zdążyć przed konkurencją. Lubimy grzyby, nie lubimy tłoku w lesie i na szczęście nie jesteśmy jakoś specjalnie wymagający. Nie muszę zajadać się prawdziwkami, wystarczą mi rosnące na naszej posesji przed domem maślaki i kanie.

Kilka dni temu mieliśmy wesołe zdarzenie. Panowie dekarze, którzy mieli przerwę w pracy i  odpoczywali w podcieniu zobaczyli, jak Chłop wychodzi z domu z koszykiem.

-A dokąd pan idzie?- zapytał majster
-Po grzyby na obiad.
Była godzina 13-sta, taka okołoobiadowa. Majster „zrobił karpia”
-No co pan, na grzyby? Tu w tym lesie więcej ludzi niż grzybów!
-A ja mam swoje miejsca- odparł Chłop i oddalił się w głąb posesji. Za 5 minut powrócił z pełnym koszem maślaków i kani. Majster był wstrząśnięty.
-No co pan, jeszcze pan dobrze nie wyszedł, a już pan wraca z grzybami? Ja bym przez pół dnia u siebie tyle nie nazbierał!


I co, i były grzyby na obiad? Były!

Zainteresowanych ogrodami zapraszam serdecznie na mój gościnny wpis na blogu Ani Fajne Ogrody. Opowiadam swoje wrażenia ze zwiedzania Parku Citroena w Paryżu. To niezwykłe miejsce. Jak będziecie w Paryżu, zajdźcie.

piątek, 16 października 2015

Dwa smarkacze.

Muszę przyznać szczerze, iż nie zdawałam sobie sprawy, że podyplomowe studia muzeologiczne na UJ-cie, których zostałam słuchaczką, mają tak bogatą i długą tradycję. Od ponad 40 lat cieszą się ogromnym zainteresowaniem. Trochę głupio musiało zabrzmieć moje pytanie zadane latem telefonicznie pani w sekretariacie, czy są szanse, że studia ruszą, czy zbierze się odpowiednia liczba chętnych? Miałam wciąż w pamięci moje poprzednie studia podyplomowe, gdzie z trudem uzbierano 10 osób, a na to, by ruszyły, czekano 5 lat. Jakie było moje zdumienie, kiedy w zeszły piątek okazało się, że na roku jest 56 osób i nie wszyscy się dostali. Podejrzewam, że to ograniczenie narzuciła liczba miejsc w autokarze, gdyż na każdym zjeździe przewidziano wizytę w jakimś muzeum. Tym razem pojechaliśmy do Zamku w Pszczynie. Już na pierwszy rzut oka widać, że to wzorcowo prowadzona placówka. Mieliśmy okazję nie tylko obejrzeć muzeum, ale przede wszystkim posłuchać o sprawach zakulisowych, które dotyczą tylko i wyłącznie muzealników. O samym muzeum nie będę pisać, gdyż posiada ono świetną stronę internetową

Polecam wirtualny spacer po zamku. Nawet ta forma zwiedzania robi wrażenie. Dodam tylko, że dostąpiliśmy zaszczytu zwiedzenia miejsca nieudostępnionego na żywo turystom- sypialni i łazienki księżnej Daisy von Pless.
Kilka kadrów z zamku







to krzesło pasowałoby mi do sypialni


fragmenty karety Jana III Sobieskiego


Z Krakowa powróciłam nie tylko z dobrymi wrażeniami, ale z infekcją. Bakcyla złapałam najpewniej w zatłoczonym busie. Znów przeżyłam zdziwienie, że w weekendy busy są tak samo, jeśli nie bardziej zatłoczone, jak w dzień powszedni. Z reguły jeździmy do Krakowa busami poza godzinami szczytu. Jest wygodnie i sympatycznie. Łapiąc busa przed siódmą rano w Gdowie, nawet, a może zwłaszcza, bo w dni wolne jest mniej kursów, nie ma mowy o miejscu siedzącym. I tak miałam w niedzielę szczęście, że zostałam zabrana, bo nie wszyscy zdołali wsiąść do zatłoczonego środka transportu. Powrót po 18.00-tej z Krakowa też nie jest łatwy, szczególnie w piątek.

Po tych trzech dniach lekkiej transportowej nerwówki ustaliliśmy, że w soboty i niedziele rano do Krakowa będzie odwoził mnie Chłop. Wracać będę już busami, bo nie muszę spieszyć się na konkretną godzinę. Nie zabiorą mnie, trudno, będę czekać do skutku. Trochę mi nie będzie przyjemnie, bo ciemno i zimno, a do domu daleko, ale nie ma co kwękać. Tysiące ludzi z całej okolicy pracuje w Krakowie i z tego typu nieprzyjemnościami spotykają się codziennie.

W busie, jak to w życiu stłoczonym na kilku metrach kwadratowych- jeden kicha, drugi kaszle, trzeci smarka. Nieodporna na małopolskie wirusy, nie miałam szans. We wtorek dostałam bólu gardła i natychmiast dopadł mnie obłędny katar. Tak gwałtowne objawy sugerowały grypę, ale na szczęście nie gorączkowałam. Niestety, dwa dni później musiałam „wyzdrowieć”, bo zaraził się ode mnie Chłop. Smarkamy teraz na potęgę i na zmianę. Ja najgorsze mam za sobą, więc usiłuję wykonywać najważniejsze obowiązki, czyli karmić całe stado z chorym, zaległym w łóżku Chłopem włącznie oraz wyprowadzać psiaki.

We wtorek, w dzień mojego najgorszego samopoczucia, została ukończona nasza łazienka. Z racji trudnego stanu naszego skupienia, przeprowadzka sypialni na parter trwała dwa dni i jeszcze się nie zakończyła. Każde wejście na schody kończą się u mnie zadyszką. Za nami jednak pierwsza noc w nowej sypialni. Miało być tak pięknie, miał być szampan i fajerwerki na inaugurację miejsca, w którym przyjdzie nam spędzać do końca życia nocki, a tymczasem były pudła chusteczek higienicznych, i opakowania z lekami.

Nasza sypialnia kilka dni temu

Nasza łązienka kilka dni temu

Nasza sypialnia i łazienka dziś. Jeszcze nie mamy dopracowanych detali typu zasłony na okna i na baldachim, bibeloty, dojdzie jeszcze komoda, bo wciąż mam mało miejsca na rzeczy, zniknie telewizor, elektryczny grzejnik oraz żółta szmata. I tak już czujemy się, jakbyśmy spali w muzealnych wnętrzach, a będzie jeszcze bardziej bezkompromisowo. Wszystkie meble, prócz nieprezentowanej tu szafy na ubrania, to oryginalne, XIX-wieczne meble. Wszystkie za okazyjną cenę. Łóżko z baldachimem uważam za hit. Psiaki są zachwycone, że wreszcie mogą spać z nami w jednym pomieszczeniu.




Ten dekor w łazience to Fontanna Mórz z paryskiego Placu Zgody.
Mało brakowało, a byłaby tu wieża Eiffla. Zawetował mój pomysł Chłop.
Spoglądam sobie zatem siedząc na kibelku (zdjęcie z perspektywy muszli klozetowej) na fragment Paryża :-)





Chwilowo z przyczyn obiektywnych mamy zastój we wszelkiej pracy. Obowiązki jednak czekają. Mam nadzieję, że po weekendzie wstaniemy na nogi i nadrobimy te kilka dni niemocy.

czwartek, 8 października 2015

Nieprzyzwoita propozycja.

Pomimo, że od kwietnia, czyli od momentu przeprowadzki, mamy sporo roboty, wrzesień i początek października wydają się najbardziej przepełnione pracami. Ostatnio wspominałam o remontach wewnątrz oraz na dachu. My sami natomiast ogarniamy kilka spraw równolegle. Przygotowujemy oficynę na potrzeby naszej muzealnej ekspozycji. Prace wydają się być już na finiszu. Wystarczy jeszcze zamontować kraty w oknach (wymóg rozporządzenia ministra), uszczelnić przerwy między belkami, ustawić i opisać muzealia. 
Czynności przy organizowaniu muzeum przerwała nam nagła potrzeba udania się Krzysia do Zapusty. Po wprawieniu antywłamaniowych drzwi, Chłop wyjechał, a po powrocie oczekiwały na niego ważniejsze sprawy do ogarnięcia. To bardzo denerwujące, kiedy jest kilka rozgrzebanych rzeczy na raz.



Tymczasem ja zajęłam się malowaniem oraz pracami porządkowymi w ogrodzie. Ptaki zakończyły lęgi, prawdopodobnie te, które miały odlecieć, już się wymeldowały na zimę, owoce na leśnych jeżynach przejrzały lub zostały przerobione przez nas na winko (wina jeżynowego nigdy wcześniej nie robiliśmy!) zabrałam się więc za czyszczenie granicy posesji z drogą, wzdłuż konstrukcji zwanej na wyrost płotem. Płot wciąż czeka na wymianę, a my nie mamy kiedy tego zrobić. Zanim jednak go wymienimy, trzeba tę wiekową konstrukcję odsłonić. Z trudem w mozolnym tempie odkrywam metr po metrze zarośnięte połacie ogrodu przy okazji zbierając pod rosnące nogami grzyby-kanie i maślaki.








W tym roku obrodziły orzechy włoskie. Nazbierałam spory ich karton zaledwie z kilku metrów kwadratowych i końca nie widać.


Jabłka tradycyjnie w większej części się zmarnują, bo z 3 ha sadu są ich tony. Dostaliśmy wprawdzie namiar na skup, którego właściciel mógłby ponoć podstawić przyczepę dla większej ilości jabłek, ale okazało się, że w żadnym wypadku nie ogarniemy tego tematu z braku czasu i ogromu ważniejszych prac.

Urodzaj na owoce uruchomił we mnie instynkt gromadzenia zapasów na zimę. Trwa więc w najlepsze domowe przetwórstwo. Zrobiłam słoiczki z dżemem jabłkowo-śliwkowym z dodatkiem cynamonu i imbiru. 


Słodko ostry smak niezwykle przypadł mi do gustu. Obecnie przerabiamy winogrona sąsiadów na wino. Nasze krzaczki, pozyskane z zapuściańskich winorośli, są zbyt młode i jeszcze nie owocują. Jabłka dokładnie na ten sam cel zostaną przerobione w dalszej kolejności.


Nie zapominam też o ogrodzie ozdobnym. Zamawiam sadzonki, sadzę cebulki, a klomb zasilamy ściółką zrobioną z gałęzi z czyszczenia ogrodu. Kupiliśmy sobie do tego celu niszczarkę do gałęzi. Wydaje mi się, że to mądry pomysł. Zamiast bez sensu palić odpady, przerabiamy je na ściółkę, która z czasem rozłoży się na próchnicę. Róże to uwielbiają, a my mamy poczucie, że jesteśmy tacy eko, że hej :-)

Równolegle do tych wszystkich czynności, urządzamy wnętrza. Zamawiam przez Internet meble, jeździmy po całej okolicy za akcesoriami i innymi historiami. Trzeba jeszcze coś jeść, a więc swoje w kuchni przy garach odstać i trzeba też spać, a szkoda, bo w nocy można byłoby nadgonić trochę prac. Niestety, po każdym dniu, który zaczyna się teraz o 6.30, o 22.00 padam na ryj i śpię snem kamiennym. Nie ma już mowy o dręczącej mnie niegdyś bezsenności. Praca fizyczna, szczególnie ta na świeżym powietrzu, leczy skutecznie kłopoty ze snem.

Żeby mi się nie nudziło, zapisałam się na studia podyplomowe, kierunek Muzeologia, organizowane przez Instytut Etnologii i Antropologii Kulturowej na Uniwersytecie Jagiellońskim.  Studiowanie na UJ było zawsze moim marzeniem, a do kierunku Muzeologia przymierzałam się już dawno, jednak mieszkając na Dolnym Śląsku, pomysł ten wydał mi się zbyt karkołomny i kosztowny ze względu na odległość. Studia zaczynam jutro, zjazdy będą co miesiąc w weekendy aż do lipca. Póki jeszcze nie mam absorbującego zajęcia przy gościach, powinnam dać sobie radę. Wiele sobie obiecuję po tych studiach. Poprzednie studia podyplomowe- Zarządzanie dziedzictwem kultury, które odbyłam na Uniwersytecie Wrocławskim, bardzo dużo mi dały. Oczywiście, na nowo pojawił się problem wyprawki dla studentki, opisany kilka lat temu przy okazji poprzednich studiów, jednak wciąż jak najbardziej aktualny :-)

W tym całym przedstawionym wyżej kontekście, wybraliśmy się jak niemal codziennie, do Gdowa po zakupy. Po wyjściu ze sklepu, za szybą auta ujrzeliśmy ulotkę. Chłop zabrał ją spod wycieraczki, zerknął i rzekł:

-Zobacz, organizują tutaj kursy językowe i kurs tańca. Zapisz się, zajęłabyś się czymś.
-$#%##$$$@@@!!!!!!!


Ja pierdzielę! W takich chwilach mam ochotę powrócić do mojego dawnego planu na życie i zostać skrajną feministką.


wtorek, 29 września 2015

Historia pewnej kupy.

Pragnę wszystkim zakomunikować, że „Akcja Pszczółka”, o której pisałam ostatnio, zakończyła się szczęśliwie. Pasiaste, brzęczące i potencjalnie żądlące istoty opuściły definitywnie nasze progi, czy też raczej, nasze dziury pod belkami. Owszem, niektóre pogłupiały od tej eksmisji i jeszcze przez kilka dni nieliczne, mniej rozgarnięte, próbowały nosić pożytek pod belkę, ale bezlitośnie Chłop zakleił im wejście. Mam nadzieję, że trafiły do jakiegoś pobliskiego ula, niekoniecznie do swojego roju. Jeżeli obca pszczoła przychodzi z pożytkiem, ma szansę na adopcję. Po pszczołach został nam kompletnie zdemolowany pokój.


Mniej więcej w tym samym czasie udało się nam pochwycić i przytrzymać dekarza, który powoli wprawdzie, ale systematycznie naprawia nam dach. Przewinęło się przez nasz dom w ciągu kilku ostatnich miesięcy kilkanaście ekip. Uwierzcie mi, że była to istna rewia cudaków. Byli: cwaniacy, naciągacze, pijaki, odstawiający manianę, którzy na każde pytanie odpowiadali „jutro” i nigdy się nie pojawili, byli też normalni, ale bez wolnych w tym roku terminów i jeden taki, któremu dobrze z oczu patrzyło, ale dzień przed przyjściem do pracy orzekł, że dostał lepszą propozycję i po prostu wystawił nas do wiatru. Ręce nam opadły. 
To był do tej pory najtrudniejszy dla nas czas, byłam niemal bliska załamania nerwowego. Piąty miesiąc usiłowaliśmy zmotywować jakąkolwiek ekipę do pracy, a tu nic z tego. W końcu po którymś z kolei dziesiątym telefonie, przybył młody człowiek i z taką pasją zaczął nam opowiadać o sposobach oblachowania kominów, że słuchaliśmy, jak urzeczeni. Młody człowiek, mimo braku terminów, zgodził się po godzinach zająć naprawą naszego dachu, dlatego idzie to wolno, ale najważniejsze, że coś się tam w końcu dobrego dzieje.

Ten fakt upolowania dekarza ma bardzo duże konsekwencje, gdyż wreszcie możemy ruszyć z remontem wnętrza nie obawiając się, że tuż po naprawieniu i wymalowaniu ścian, zostaną one zalane z powodu dziurawego dachu. I teraz powinien nastąpić gruby akapit, w którym utyskuję na życie w centrum placu budowy, w ogólnej rozpierdusze i bałaganie, w kurzu, pyle, brudzie i smrodzie. Akapit nie nastąpi, gdyż zbyt długo czekaliśmy na fachowców, by teraz marudzić. Naród tu pracowity i zapracowany, co widać po długich terminach oczekiwania na realizację zleceń, zatem zaciskam mocno zęby i wstaję o jakiejś koszmarnej godzinie, by o 7.00 rano panowie mogli zacząć robić to, co trzeba.





Kafelki tutaj nie nazywają się kafelki, tylko flizy :-)

Po koszmarnych upałach, nagle zrobiło się zimno, co poskutkowało przeziębieniem się naszego staruszka Jaskra. W styczniu skończy 13 lat, a to bardzo poważny wiek, jak na goldena. Ostatnio bardzo często zdarzają mu się tego typu podziębienia z byle powodu. A to kilka kropel deszczu spadnie mu na pyszczek, a to położy się na zimnej posadzce, mimo że kocyk ma obok, etc. A że wielki z niego uparciuch był przez całe życie, na starość ta cecha jakby się wzmocniła. Z powodu zaawansowanego wieku i pewnego już jego niedołęstwa, skaczemy wokół niego, jak wokół śmierdzącego jajka. Podsuwamy pod dupcię kocyki, sprowadzamy po 3 schodkach na podwórko, bo zaczyna się przewracać. Poprosiłam nawet Złotego Kota, by uszyła mu ubranko na deszcz i na zimę. 



 I jeszcze z tej strony i z drugiej, jak w "Top Model" :-)



Ubranko jest urocze i funkcjonalne, a Jaskier jeśli tylko warunki pogodowe są odpowiednie, nie dość, że nie ma nic przeciwko niemu, to jeszcze doczekać się nie może wyjścia przez furtkę, by pokazać się na wsi w swojej dizajnerskiej kreacji. Jestem pewna, że mieszkańcy wioski, gdy zimą lub w deszcz zobaczą ubranego w kurteczkę psa, stracą wszelkie wątpliwości co do naszego zdrowia psychicznego. Cóż, jest to kwestia priorytetów, zatem tego typu opinie mam głęboko w nosie.

Póki jeszcze nie mamy gotowej sypialni, gdzie będziemy spędzać noc wszyscy razem, Jaskier wybrał sobie na legowisko główny korytarz. Obecnie znajduje się tam mały skład budowlany.

O trzeciej w nocy obudził mnie kaszel. Każdy kto ma dużego psa wie, jaki to koszmarny dźwięk. Kaszlowi u psa często towarzyszą wymioty. Po kaszlu u Jaskra zazwyczaj pojawia się szczekanie, które ma wymusić na nas wstanie i wypuszczenie psa na zewnątrz, by sobie trawkę poskubał. Widocznie przy tych zaziębieniach, piesek odczuwa dyskomfort w gardle i skubanie czegoś bardzo mu pomaga. Zamiast szczekania usłyszałam dziwny dźwięk, jakby szuranie. Nie byłam do końca przebudzona i bardzo nie chciało mi się wstać i schodzić na dół bez powodu. Pies nie szczeka, to znaczy, że sytuacja nie jest poważna. Szuranie nie ustawało i po kilku minutach ciekawość wzięła górę nad snem. Zeszłam i ujrzałam, jak Jaskier intensywnie przeżuwa i szarpie worek z jakąś zaprawą. Zrobiło mi się słabo. Sypki materiał częściowo znalazł się na podłodze. Wyprowadziłam psa na podwórko (tu się mówi „na pole”) i usiłowałam coś wymyślić, by się jednak jeszcze odrobinę przespać. Nie mogę go tu zostawić, bo straty mogą być większe, dobierze się w przypływie rozpaczy do reszty worków i nawet nie chce mi się myśleć, jak rano będzie wyglądało wnętrze.

Tu biję się w pierś, bo najpierw pomyślałam o sobie, że mam nockę z głowy, potem o wnętrzu, że wszystko będzie zababrane i będę musiała to sprzątać, a o tym, że Jaskier mógł nażreć się tej zaprawy i zacementować sobie jelita pomyślałam dopiero wtedy, kiedy zniosłam materac z łóżka i kołdrę na dół i położyłam się obok psa na podłodze w pokoju. Sam w tym pokoju zamknięty spać nie chciał, histerycznie szczekał, wyboru zatem zbyt dużego nie miałam.

Kiedy rozum śpi budzą się demony. Traf chciał, że tej opisywanej nocy nie było w domu Chłopa, który w przypływie mojej paniki jest mi ostoją i głosem rozsądku. Nie było też o czwartej nad ranem komu zawieźć psa do weterynarza, gdyby pojawiła się taka potrzeba. Reasumując, nie było mi wesoło. Pies trochę się pokręcił, pokaszlał, pomlaskał, głośno i wielokrotnie popierdział, co wyjątkowo wprawiło mnie w euforię, że przynajmniej na razie otwór tylny jest drożny. W końcu spokojnie zasnął. Zasnęłam i ja.
Bladym świtem z obowiązku, bo nie z chęci, zwlekłam się z materaca i poszłam na oględziny sfatygowanego przez psa worka. W tym czasie mój kochany łobuz spał smacznie pochrapując. Udało mi się odnaleźć zachowany fragment etykiety. W worku była wylewka samopoziomująca.

To był trudny spacer. Przez kilka minut zastanawiałam się, czy pies aby nie jest zaklejony. Wyobraźcie sobie, jak wielki kamień spadł mi z serca, kiedy Jaskier się wypiął i wyprodukował kupę. 
Samopoziomującą się kupę, oczywiście :-)

Suplement: Rozmawiając rano przez telefon z Chłopem, opisując mu tę trudną noc, naszła mnie refleksja, jak bardzo będzie brakować nam pieska, gdy już od nas odejdzie. W ogóle nie wiem, jak będziemy w stanie bez niego żyć. Bezustannie dostarcza nam od prawie 13 lat tylu wrażeń i rozrywki, terroryzuje nas, owija wokół swojego ogona, organizuje nam życie stosując wszelkiego rodzaju szantaże i wymuszenia, którym mniej lub bardziej radośnie ulegamy. I teraz mówię całkiem serio: nie wyobrażam sobie bez niego naszego życia.

piątek, 11 września 2015

Akcja „Pszczółka”.

Było wiosenne, ciepłe, słoneczne przedpołudnie. Wraz z sąsiadami siedzieliśmy przed domem przy kawce, kiedy usłyszałam niepokojące buczenie tuż nad swoją głową. Podniosłam wzrok i ujrzałam coś, co do tej pory widziałam jedynie na filmach i to takich drugiej kategorii. To był rój pszczół. Miliard bzyczących owadów, każdy ze szpilą ukrytą w odwłoku, pakował się do wnętrza konstrukcji dworku. Już chciałam uciekać wrzeszcząc przy tym wniebogłosy, ale powstrzymała mnie jedna z tych ludowych mądrości, które nie wiadomo, czy są prawdziwe, ale każdy w nie wierzy. „Jak się pszczoły roją, to nie gryzą”- rzekł sąsiad, po czym wsiadł na rower i sprowadził nam zaprzyjaźnionego sąsiada-bartnika.


Po 15 minutach od pod dachem mieliśmy zainstalowany drewniany domek, do którego przy odrobinie szczęścia powinny przejść pszczoły, gdyż niewątpliwie w profesjonalnym ulu byłoby im znacznie wygodniej, niż pod belkami. Pszczoły miały najwyraźniej wygodę w odwłoku, albo były to jakieś pszczoły indywidualistki, może anarchistki i wybrały wolność. Poczuliśmy lekkie zaniepokojenie zaistniałą sytuacją. Chłop jest uczulony na wszelkie robactwo pasiaste i nie byłoby wskazane dzielić przestrzeń z miliardem pszczół. W rzeczywistości bartnik określił ich liczebność na 20-50 tysięcy. Moim zdaniem mała to różnica, skoro po kilku już użądleniach można obudzić się w zaświatach. Jednym słowem, zabrakło nam tej odrobiny szczęścia.

Przez kilka pierwszych dni łypałam podejrzliwym na nie okiem, czy nie mają jakichś niecnych zamiarów, czy nie odwracają się do nas odwłokiem i nie prezentują tego swojego poważnego argumentu. Pszczółki zajęły się, jak natura każe, zbieraniem miodu. Całe lato obserwowałam jak pracują, jak wykonują swoje tańce zanim ruszą na pożytek. Przy okazji podpatrywania owadów i zaprzyjaźnienia się z sąsiadem-bartnikiem, zgłębiałam tajemnice tych fascynujących owadów. Co jakiś czas przemykała mi myśl, że coś z tymi pszczołami trzeba zrobić, by się ich pozbyć i wcale nie chciało mi się ich truć. Czas mijał, potrzeba wyprowadzenia roju stawała się coraz pilniejsza tym bardziej, że każdy następny sprowadzony dekarz mówił, że pszczółek ma nie być podczas roboty. Tymczasem to dekarze nawalali, a pszczółki spokojnie przygotowywały się do zamknięcia sezonu zbiorów. Najpewniej zostawilibyśmy je w spokoju, gdyby nie fakt, że zorientowaliśmy się, iż owady rezydują pomiędzy podłogą naszej przyszłej sypialni. „Panie, miód zaleje wam sufit, jeśli się tego nie pozbędziecie”- straszył nas kolejny dekarz. Nie wiem, na ile ta wizja mogła być prawdziwa, ale jej ulegliśmy. Owszem, przez chwilę rozkoszowałam się miłą wizją miodu kapiącego wprost z sufitu do filiżanki z poranną kawą, jednak stwierdziłam, że za dużo może być z tego kłopotów.

I w końcu przyszedł ten moment, kiedy i bartnik i my byliśmy zdeterminowani, aby zrobić owadom eksmisję. Ten dzień nadszedł właśnie dziś. Byłam w trakcie gotowania smacznego obiadu, pełna samouwielbienia co do moich kulinarnych zdolności. Zapachy rozchodziły się po całym dworku nęcąc moje kubki smakowe zapowiedzią rychłej rozkoszy.
-Dzień dobry. A co tu tak śmierdzi?!- rzekł na powitanie bartnik. 
-Oj tam, zaraz śmierdzi. Obiad gotuję!- odparłam i pomyślałam sobie, że chyba trzeba będzie jednak zatrudniać kucharkę do gotowania gościom ;-)

Już wcześniej Chłop obadał sytuację i wytypował przypuszczalne miejsce, gdzie rezyduje nasz bzyczący problem. Bartnik zapewnił nas, że zabierając królową, wraz z nią przeniesie niemal cały rój, co pozwoli przeżyć tym istotom. Jakieś straty wiadomo, być muszą. Niestety, dostać się do pszczół nie było prostą sprawą. W tym celu zdeterminowany, by chronić każde życie, Chłop podjął decyzję o rozbiórce podłogi w jednym z przyszłych gościnnych pokojów. I tak 50 tysięcy pasiastych stworzeń wylazło spod podłogi na pokoje. 



 Na tej desce jest tylko fragment roju, potem nie miałam już odwagi biegać z aparatem.



Widok był wstrząsający, a sytuacja stresująca. Uczulony na owady Chłop asystował bartnikowi podając mu różne potrzebne narzędzia, ja histerycznie odciągałam Chłopa od zabójczego roju jednocześnie ze zgrozą patrząc, że bartnik miał tylko zabezpieczoną przed ukąszeniem głowę. 

„No, użarły mnie tylko cztery sztuki”- rzekł pszczelarz trzy godziny później podczas przerwy na kawę. Pszczoły były okopcone, zatem nieco dziabnięte, w innym razie mielibyśmy niezłą jatkę.
Kiedy większość pszczół znalazła się w magicznym pudełku bartnika, a trwało to jak wspomniałam bite trzy godziny, zostawiliśmy skrzyneczkę w pokoju, ponieważ reszta miała wejść do niej sama. Pod warunkiem oczywiście, że w środku znalazła się królowa- pasiasta jej mać! Zdenerwowana przedłużającym się zagrożeniem życia Chłopa i moich psiaków, żywo zainteresowanych bzyczącym i latającym po domu cholerstwem, wyraziłam swoją wątpliwość.
-A jeśli one z tej skrzyneczki wyjdą z powrotem pod podłogę?
-Eeee.., nie wyjdą- rzekł bartnik- No chyba, że królowa została pod podłogą.
I szlag by to jasny trafił, po półgodzinie wszystkie pszczoły były z powrotem pod podłogą!

-Nie jest dobrze, nie jest dobrze- rzekł bartnik i podrapał się po głowie.
Wyobraźcie sobie taką sytuację- zdemolowany pokój z powodu starań ocalenia roju, a te cholery nie chcą się stąd ruszyć!

Na wizję lokalną poszedł Chłop, pomimo moich próśb, by trzymał się od pszczółek z daleka. Jak wszedł, tak szybciej wyszedł, a raczej wybiegł machając rękami. Rzekłabym, by dać bardziej poetycki opis tej sceny, że biegł z rozwianym włosem, gdyby nie fakt, że Chłop jest całkiem łysy.  „Pszczoła mnie goni!”- wrzasnął z obłędem w oczach. Owad przysiadł na bluzie, a w ciemnym korytarzu nie było widać gdzie. Kiedy pospiesznie zdzierałam z Chłopa ubranie pomyślałam sobie, że choć pijam tylko i wyłącznie szlachetnie trunki, dziś muszę napić się wódki.

Akcja „pszczółka” trwa. Wieczorem bartnik przyniósł kolejne magiczne pudełko, tym razem większe, poprosił o chochelkę do zupy, którym to narzędziem zgarniał cholerstwo do skrzynki mając nadzieję, że tym razem trafił w królową. Mimo to pudełko zostało w pokoju, aby jak najwięcej pszczół załapało się na nowe lokum. Pudełko ma być zabrane jutro wieczorem.

Jeżeli znowu zamiast wejść do skrzynki cała ta pasiasta gadzina wylezie pod podłogę, to trafi mnie jasny szlag. Istnieje być może opcja, że gadzina wylezie ze skrzynki i spod podłogi na cały dom, a wtedy to już...hm... Dziś śpię z rozpylaczem.


Jedyny słodki akcent w tej całej sytuacji jest taki, że mam całą miednicę plastrów wypełnionych złocistym miodem.